Bear Greg - Dzieci Darwina 02 - Radio Darwina.rtf

(1605 KB) Pobierz
Greg Bear

Greg Bear

Dzieci

Darwina

Przełożył

Janusz Pulryn

SOLARIS

Stawiguda 2009


Dla mego ojca, Dale'a Franklina Beara


Część pierwsza

SHEVA + 12


Ameryka to okrutny kraj. Mnóstwo w niej ludzi, którzy ot, tak sobie, zdepczą cię nogą jak mrówkę. Posłuchaj wypowiedzi słuchaczy w radio. Pełno marionetek, okrutnie mało tych, którzy pociągają za sznurki.

Za piknikami i odznakami skautów kryje się wilczy pomruk.

Chcą zabić nasze dzieci. Niech Bóg ma nas wszystkich w opiece.

Anonimowy zapis, ALT.NEWCHILD.FAM

Powołując się na „poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego", Urząd Stanu Wyjątkowego zażądał w tym tygodniu od Departamentu Sprawiedliwości USA uprawnień do śledzenia i zamykania stron internetowych rodziców SHEVY, a nawet wydań elektronicznych gazet i czasopism, które zamieszczają nierzetelne informacje - „kłamstwa" - o USW i rządzie Stanów Zjednoczonych. Niektóre grupy, broniące praw rodziców, już złożyły skargi na ten przepis. Według pragnących zachować anonimowość źródeł urzędnicy średniego szczebla Departamentu Sprawiedliwości przekazali pozew do urzędu prokuratora generalnego w celu dalszego postępowania prawnego.

Niektórzy prawnicy twierdzą, że w razie udzielenia takich uprawnień nawet wydania internetowe oficjalnych gazet będą mogły paść ofiarą ataku hakerów albo zostać zablokowane bez ostrzeżenia, a nadanie owych uprawnień przypuszczalnie odbędzie się niejawnie.

„Seattle Times-PI Online"

Bóg nie ma nic wspólnego z pojawieniem się tych dzieci. Nieważne, co myślicie o kreacjonizmie bądź ewolucji, musimy teraz polegać na sobie.

Owen Withey, „Creation Science News"


1

Hrabstwo Spotsylvania, Wirginia

Ciemny i cichy ranek otulał dom. Mitch Rafelson, trzymający kubek z kawą, półprzytomny po zaledwie trzech godzinach snu, stał na tylnym ganku. Na niebie nadal widniały gwiazdy. Kilka wytrwałych ciem i chrząszczy bzyczało, latając wokół lampy. Szopy próbowały się dobrać do kubła na śmieci za domem, ale dawno już odeszły, prychając i przepychając się, zniechęcone długością łańcucha.

Świat wydawał się pusty i nowy.

Mitch włożył kubek do zlewu w kuchni i wrócił do sypialni. Kaye leżała w łóżku, jeszcze spała. W lustrze nad toaletką poprawił krawat. Nigdy nie wyglądał w nim dobrze. Skrzywił się, gdy zobaczył, jak garnitur zwisa z jego szerokich ramion, jak kołnierzyk białej koszuli luźno obejmuje szyję, a jej rękawy wystają poza mankiety marynarki.

Wieczorem doszło do kłótni. Mitch, Kaye i Stella, ich córka, aż do drugiej w nocy siedzieli w ciasnej sypialni, usiłując postawić na swoim. Stella czuła się wyobcowana. Chciała, potrzebowała, kontaktów z nastolatkami takimi jak ona. Pragnienie było zasadne, ale nie mieli wyboru.

Kłótnia nie była pierwsza i pewnie nie ostatnia. Kaye zawsze przyjmowała takie kryzysy z wypracowanym spokojem, w przeciwieństwie do wykrętów i wymówek Mitcha. Jasne, że się wykręcali. Nie mieli odpowiedzi na pytania Stelli, jej argumentom nie przeciwstawiali żadnych rozsądnych swoich. Oboje wiedzieli, że rozpaczliwie potrzebuje przebywania z podobnymi sobie, odnalezienia własnej drogi.

Wreszcie, mając dość, Stella wyszła wściekła, trzaskając drzwiami swojego pokoju. Kaye zaczęła płakać. Mitch obejmował ją w łóżku, aż powoli zapadła w niespokojny sen, a on wpatrywał się w ciemny sufit, śledząc odbicia świateł ciężarówki jadącej powoli wiejską drogą, jak zawsze zastanawiając się, czy skręci w podjazd do nich, przybędzie po ich córkę, licząc na nagrodę albo w gorszym celu.

Nie znosił siebie w tym, co Kaye nazywa łachami pana Smitha - od filmu Pan Smith jedzie do Waszyngtonu. Uniósł jedną rękę i przekręcił, przyglądając się wnętrzu dłoni, długim, silnym palcom, obrączce - choć on i Kaye nigdy formalnie się nie pobrali. Miał łapę jak wiejski cham.

Nie znosił wyjazdów do stolicy, mijania wszystkich posterunków kontrolnych, wykorzystywania przepustki wydanej przez kongresmana. Powolnego wyprzedzania ciężarówek wojskowych pełnych żołnierzy, przeznaczonych do powstrzymywania kolejnego zrozpaczonego rodzica przed zdetonowaniem kolejnej samobójczej bomby. Od wiosny doszło do trzech takich wybuchów.

A teraz w Riverside w Kalifornii.

Mitch podszedł do lewej strony łóżka.

- Dzień dobry, kochana - szepnął. Stał przez chwilę, patrząc na swą kobietę, swą żonę. Przesunął wzrokiem po rękawie góry od piżamy, wpatrując się w każdą zmarszczkę sztucznego jedwabiu, każdy aksamitny odblask poświaty przed brzaskiem, aż do szczupłych dłoni, skurczonych palców, mocno obgryzionych paznokci.

Pochylił się, aby pocałować jej policzek i okryć kołdrą rękę. Powieki Kaye zatrzepotały i otworzyła oczy. Pogładziła palcami tył jego głowy.

- Powodzenia - powiedziała.

- Wrócę przed czwartą - odrzekł.

- Kocham cię - Kaye z westchnieniem opadła na poduszkę.

Następnym przystankiem był pokój Stelli. Mitch nigdy nie wyjeżdżał bez dokonania obchodu, nasycenia oczu i pamięci obrazami żony, córki i domu, jak gdyby w przypadku utraty ich wszystkich mógł w przyszłości odtwarzać sobie tę chwilę. Dużo by mu to dało.

W pokoju Stelli panował uporządkowany nieład, będący wynikiem licznych zajęć mających zastąpić posiadanie przyjaciół. Na ścianie nad łóżkiem przypięła pożegnalne zdjęcie ich rudego, pręgowanego kota spod ciemnej gwiazdy. Małe pluszowe zwierzaki zajmowały cedrową szafkę, oczka z paciorków lśniły tajemniczo w ciemności. Stare książki w miękkich okładkach wypełniały mały regał z sosnowych desek, ostatniej zimy zbity razem przez Mitcha i Stellę. Stella lubi pracować z ojcem, ale Mitch już od kilku lat zauważał, jak zwiększa się dystans między nimi.

Leżała na plecach w łóżku, już od roku dla niej za krótkim. W wieku jedenastu lat była niemal wzrostu Kaye i na swój sposób ładna, szczupła i z okrągłą głową, skórą barwy jasnej miedzi i starego złota w blasku nocnej poświaty, ciemnobrązowymi włosami z rudawym odcieniem, zupełnie jak u Kaye i niewiele dłuższymi.

Ich rodzina stała się trójkątem, nadal mocnym, ale jego trzy boki wydłużały się z każdym miesiącem. Ani Mitch, ani Kaye nie byli w stanie dać Stelli tego, czego naprawdę potrzebowała.

A sobie nawzajem?

Podniósł wzrok, aby popatrzeć na pomarańczową linię wschodzącego słońca, widoczną za przejrzystymi, białymi firankami okna pokoju Stelli. Wieczorem, z piegami gniewu na policzkach, Stella domagała się, aby powiedzieli, kiedy pozwolą jej wychodzić samej z domu, bez makijażu, przebywać z dziećmi w jej wieku. Dziećmi takimi jak ona. Minęły dwa lata od jej ostatniej „zabawy".

Kaye dokonywała cudów, ucząc Stellę w domu, ale ta poprzedniego wieczoru mówiła prawdę, powtarzając raz po raz, z narastającymi emocjami: „Nie jestem taka jak ty!". Po raz pierwszy Stella wprost oznajmiła: „Nie jestem człowiekiem!".

Choć oczywiście była. Tylko głupcy uważali inaczej. Głupcy i potwory, a także ich córka.

Mitch pocałował Stellę w czoło. Miała ciepłą skórę. Nie obudził jej. Śpiąca Stella pachniała swoimi snami, a teraz miała zapach łez z posmakiem soli i smutku.

- Muszę iść - szepnął. Policzkami Stelli przeszły fale złotych cętek. Mitch się uśmiechnął.

Nawet śpiąc, jego córka potrafiła się pożegnać.

2

Ośrodek Badawczy Dawnych Wirusów,

Siły Zbrojne Stanów Zjednoczonych,

Medical Research Institute of Infectious Diseases:

USAMRIID

Fort Detrick, Maryland

- Ludzie umierają, Christopherze - powiedziała Marian Freedman. - Czy to nie dość, abyśmy byli ostrożni, a nawet trochę przewrażliwieni?

Christopher Dicken szedł przy niej, utykając na swą zranioną nogę i wpatrując się w stalowe drzwi na końcu betonowego korytarza. Jego identyfikator National Cancer Institute nadal wystawał z kieszonki marynarki. Christopher trzymał wielki bukiet róż i lilii. Spierali się przez całą drogę od biurka przy wejściu, wiodącą przez cztery punkty kontrolne ochrony.

- Nikt od dziesięciolecia nie zdiagnozował przypadku choroby Shivera - odparł Dicken. - I nikt nie zaraził się chorobą od dzieci. Izolowanie ich wynika z przyczyn politycznych, a nie biologicznych.

Marian wzięła jednodobową przepustkę i przesunęła nią w skanerze. Stalowe drzwi otworzyły się, ukazując poziome, zielone jak szkła okularów przeciwsłonecznych rury wejściowe, wiszące niby plątanina korytarzy dla chomików nad dwuakrowym basenem z szorstkiego, szarego betonu. Wyciągnęła rękę, wskazując, aby wszedł pierwszy - O shiverze wiesz z pierwszej ręki.

- Przechodzi po paru tygodniach - powiedział Dicken.

- Trwał pięć i o mało cię nie zabił. Mnie nie oszukasz swą brawurą łowcy wirusów.

Dicken wszedł powoli na kładkę, z trudem oceniając głębokość jedynym okiem, do tego skrytym za grubą soczewką. - Ten facet bił swoją żonę, Marian. Cierpiała od trudnej ciąży. Stres i ból.

- Racja - potwierdziła Marian. - Na pewno jednak nie dotyczyło to pani Rhine, nie zaprzeczysz?

- To inna sprawa - przyznał Dicken.

Freedman uśmiechnęła się prawie bez radości. Bywała niekiedy złośliwa, ale chyba brakowało jej poczucia humoru. Obowiązki, ciężka praca, odkrycia i godność wypełniały kierat jej życia. Marian Freedman była gorliwą feministką, nigdy nie wyszła za mąż i należała do najlepszych i najbardziej oddanych nauce uczonych, jakich Dicken spotkał w swym życiu.

Razem poszli na północ aluminiową kładką. Freedman dostosowywała swój chód do jego kroków. Na końcu rur wejściowych czekały wysokie stalowe cylindry, obudowy wind wiodących do pomieszczeń znajdujących się poniżej szczelnej betonowej płyty. Cylindry wieńczyły wielkie, kwadratowe „kapelusze", opalane gazem piece osiągające wysokie temperatury, które sterylizowały powietrze wymykające się z laboratoriów pod nimi.

- Witam w domu zbudowanym przez Augustine’a. A właśnie, co u Marka?

- Ostatnim razem, gdy go widziałem, było nie najlepiej - odpowiedział Dicken.

- Czemu wcale mnie to nie dziwi? Oczywiście powinnam mu współczuć. Mark dał mi awans, przesuwając od badań nad szympansami do zajmowania się panią Rhine.

Przed dwunastu laty Freedman kierowała laboratorium naczelnych w Baltimore. Było to w czasach, gdy Centers for Disease Control tworzyły dopiero zespół specjalny do badań nad zarazą Heroda. Mark Augustine, ówczesny dyrektor CDC i szef Dickena, miał nadzieję wydębić od Kongresu dodatkowe fundusze pomimo panującej posuchy fiskalnej. Herod, którego podejrzewano o spowodowanie tysięcy poronień niesamowicie zdeformowanych płodów, wydawał się właściwym straszakiem.

Szybko wykryto, że herod to skutek zarażenia się jednym z tysięcy ludzkich retrowirusów endogennych - w skrócie HERV, od angielskiego określenia Human Endogenous Retrovirus - które wszyscy ludzie zawierają w swoim DNA. Dawny wirus, świeżo uwolniony, zmutowany i zakaźny, został szybko nazwany SHEVA, co było skrótem angielskiego terminu Scattered Human Endogenous Viral Activation, czyli uaktywnienie rozproszonego ludzkiego wirusa endogennego.

W tamtych czasach wirusy uważano jedynie za samolubne czynniki chorobotwórcze.

- Oczekuje spotkania z tobą - powiedziała Freedman. - Ile czasu minęło od twojej poprzedniej wizyty?

- Sześć miesięcy - odparł Dicken.

- Mój ulubiony pielgrzym, przybywający pokornie i z czcią do naszego wirusowego Lourdes - stwierdziła Freedman. - Cóż, jest cudem, zgadza się. I jest w niej, biedaczce, coś ze świętej.

Freedman i Dicken minęli rozdroże, w którym rury rozchodziły się na południowy zachód, południowy wschód i północny zachód, wiodąc do innych szybów. Na zewnątrz letni poranek szybko stawał się coraz cieplejszy. Słońce wisiało tuż nad horyzontem, niby przygniatana zielonkawa kula. Chłodne powietrze pulsowało wokół nich, pojękując, jakby w ciężkim oddechu.

Dotarli do końca głównej rury. Grawerowana wizytówka z plastikowego laminatu na drzwiach na prawo od windy nosiła napis „MRS. CARLA RHINE". Freedman nacisnęła pojedynczy biały przycisk. W uszach Dickena pstryknęło, gdy drzwi zamknęły się za nimi.

SHEVA okazała się czymś więcej niż chorobą. Rozsiewany jedynie przez mężczyzn, żyjących w trwałych związkach, aktywny retrowirus był posłańcem genetycznym, przenoszącym złożone instrukcje wiodące do nowego rodzaju narodzin. SHEVA zakażała świeżo zapłodnione ludzkie komórki jajowe - w pewnym sensie zawłaszczała je. Ronione płody Heroda były embrionami pierwszego stadium, zwanymi „córkami pośrednimi", niewiele więcej niż wyspecjalizowanymi jajnikami, mającymi wytwarzać nowy zestaw precyzyjnie zmutowanych zygot.

Bez dodatkowych kontaktów seksualnych zygoty drugiego stadium zagnieżdżały się i pokrywały cienką, ochronną błoną. Przetrzymywały poronienie płodu pierwszego stadium i zapoczątkowywały nową ciążę.

Dla niektórych wyglądało to na rodzaj dziewiczych narodzin.

Większość płodów drugiego stadium rodziła się w terminie. Na całym świecie, w dwóch falach, które nastąpiły w odstępie czterech lat, przyszły na świat trzy miliony nowych dzieci. Przeżyło ponad dwa i pół miliona noworodków. Nadal trwały spory, kim i czym były dokładnie - mutacjami wywołanymi chorobą, podgatunkiem czy całkowicie nowym gatunkiem.

Najprościej nazwać je dziećmi wirusa.

- Carla ciągle je kleci - powiedziała Freedman, gdy winda zjechała na sam dół. - W ostatnich czterech miesiącach wydaliła siedemset nowych wirusów. Jakaś jedna trzecia to zakaźne wirusy RNA o ujemnej polaryzacji, potencjalnie naprawdę wredne. Pięćdziesiąt dwa zabijały świnie w ciągu kilku godzin. Dziewięćdziesiąt jeden jest niemal na pewno śmiercionośnych dla ludzi. Kolejne dziesięć przypuszczalnie zabija zarówno świnie, jak i ludzi. - Freedman obejrzała się przez ramię, aby zobaczyć jego reakcję.

- Wiem - stwierdził Dicken rzeczowo. Rozcierał biodro. Noga cierpła mu, gdy stał dłużej niż piętnaście minut. Ten sam wybuch w Białym Domu, który przed dwunastu laty kosztował go oko, uczynił go częściowym kaleką. Trzy rundy operacji chirurgicznych pozwoliły mu pozbyć się kuli, ale nie bólów.

- Ciągle jesteś na bieżąco, nawet w NCI? - zapytała Freedman.

- Staram się - odparł.

- Dzięki Bogu są tylko cztery osoby takie jak ona.

- To nasza wina - powiedział i przerwał, aby się pochylić i rozmasować łydkę.

- Być może, ale Matka Natura i tak jest wredna - stwierdziła Freedman, przyglądając mu się z rękoma opartymi o biodra.

Mała śluza na końcu betonowego korytarza przepuściła ich na główne piętro. Znajdowali się teraz pięćdziesiąt stóp poniżej poziomu gruntu. Strażniczka w wyprasowanym zielonym mundurze sprawdziła ich przepustki i zezwolenia, porównując je w komputerze z harmonogramem wizyt pracowników i gości.

- Proszę poddać się identyfikacji - powiedziała. Oboje stanęli przed skanerami i jednocześnie przycisnęli kciuki do płytek czytników. Sanitariuszka w zielonym fartuchu szpitalnym zaprowadziła ich do obszaru sterylnego.

Pani Rhine przeznaczono jedno z dziesięciu podziemnych mieszkań; obecnie zajęte były cztery. Mieszkania zajmowały środek najbardziej odizolowanego i bezpiecznego laboratorium badawczego na Ziemi. Choć Dicken i Freedman byli zawsze oddzieleni od pani Rhine grubą na cztery cale szybą z akrylu, musieli za każdym razem przed spotkaniem i po nim przechodzić szorowanie całego ciała. Przed wejściem do strefy widzeń i laboratorium pośredniego, zwanych obszarem wewnętrznym, musieli zakładać jako bieliznę specjalne kombinezony z kapturami, nasycone powoli uwalnianymi środkami przeciwwirusowymi, a na nie szczelne skafandry z tworzywa sztucznego, i przypinać się do przewodów dostarczających powietrze pod nadciśnieniem.

Pani Rhine i jej towarzyszki w ośrodku nigdy nie widywały na żywo ludzi, którzy nie byliby odziani w stroje przypominające balony noszone podczas parad.

Przy wychodzeniu staną pod prysznicem ze środkiem odkażającym, rozbiorą się i znowu wejdą pod prysznic, szorując wszystkie otwory ciała. Skafandry będą przez noc moczone i sterylizowane, a kombinezony zostaną spalone.

Cztery kobiety internowane w ośrodku były dobrze karmione i regularnie ćwiczyły. Ich kwatery - każda mniej więcej wielkości mieszkania z dwiema sypialniami - sprzątali automatyczni służący. Miały swoje hobby - pani Rhine bardzo się w nie angażowała - i dostęp do szerokiego wyboru książek, czasopism, programów telewizyjnych i filmów.

Kobiety stawały się oczywiście coraz większymi dziwaczkami.

- Czy są jakieś guzy? - spytał Dicken.

- Czy to pytanie oficjalne?

- Osobiste - odrzekł.

- Nie - powiedziała Freedman. - Ale to tylko kwestia czasu. Dicken przekazał kwiaty sanitariuszce.

- Nie ugotujcie ich.

- Zajmę się nimi osobiście - obiecała sanitariuszka z uśmiechem. - Dostanie je, zanim skończycie tutaj. - Wręczyła im dwie zapieczętowane torby z białego papieru, zawierające kombinezony, i pokazała drogę do kabin prysznicowych, a następnie do wysokich szafek, w których wisiały skafandry izolujące, błyszczące i zielone niczym ogórki konserwowe.

Christopher Dicken był legendą nawet w Fort Detrick. Dotarł śladem pani Rhine aż do motelu w Bend w stanie Oregon, dokąd uciekła po śmierci jej męża i córki. Namówił ją do otworzenia drzwi małego, skąpo umeblowanego pokoju i spędził z nią dwadzieścia minut, bez ochrony, podczas gdy furgonetki Urzędu Stanu Wyjątkowego zajeżdżały na parking.

Uczynił to wszystko, choć rok wcześniej w Meksyku złapał już shivera od innej kobiety, czterdziestoletniej i przy kości, w siódmym miesiącu ciąży, ciężko pobitej przez męża. Niski, głupi, przypominający szakala mężczyzna z długim rejestrem przestępstw zostawił ją samą i bez pomocy lekarskiej w pokoiku w głębi nędznego mieszkania, gdzie przebywała trzy miesiące. Dziecko urodziło się martwe.

Coś wewnątrz kobiety wywołało obronną reakcję wirusową, wzmocnioną przez SHEVĘ, a skutki tego spadły na jej męża. Podczas najmroczniejszych wczesnych poranków, kiedy Dicken chodził po pokoju dręczony bólami fantomowymi i rzeczywistymi nogi, samotny i całkowicie świadomy, myślał często o śmierci męża jako akcie sprawiedliwości, przy którym jego własne narażenie się na atak wirusa i wynikła stąd choroba były przypadkowym skutkiem ubocznym - ryzykiem zawodowym.

Przypadek pani Rhine był odmienny. Jej kłopoty wynikły ze splotu sił ludzkich i natury, którego nikt nie był w stanie przewidzieć.

W końcu lat dziewięćdziesiątych cierpiała na bardzo ciężką chorobę nerek i poddano ją eksperymentalnej terapii - przeszczepowi nerki świni. Transplantacja się powiodła. Trzy lata później zaraziła się od męża SHEVĄ. Wywołało to skwapliwe uwolnienie przez komórki świńskie PERV - tym skrótem od angielskiej nazwy Porcine Endogenous Retrovirus określano świński wirus endogenny. Zanim panią Rhine zdiagnozowano i odizolowano w Fort Derrick, jej świńskie i ludzkie retrowirusy wymieniły się genami - nastąpiła ich rekombinacja - z utajonym wirusem opryszczki pospolitej i rozpoczęła się ekspresja, z szatańską kreatywnością, istnej puszki Pandory chorób uśpionych od dawna i mnóstwa nowych.

„Oprzyrządowanie pradawnych wirusów" - jak nazwał je Mark Augustine niby prawdziwy prorok.

Mąż pani Rhine, jej dopiero co narodzona córeczka oraz siedmioro krewnych i znajomych zarazili się pierwszymi tworzonymi przez nią wirusami. Wszyscy zmarli w ciągu kilku godzin.

Z czterdziestu jeden osób, którym w Stanach Zjednoczonych przeszczepiono tkanki świni, a które potem zaraziły się SHEVĄ, żyły jeszcze tylko kobiety zamknięte w ośrodku. Wskutek ironii losu były odporne na produkowane przez siebie wirusy. Cztery odizolowane kobiety nigdy nie złapały przeziębienia czy grypy. Dzięki temu stanowiły nadzwyczajny przedmiot badań - śmiertelnie niebezpieczny, lecz bezcenny.

Pani Rhine była spełnieniem marzeń łowcy wirusów i kiedy tylko śniła się Dickenowi, budził się zlany zimnym potem.

Nigdy nikomu się nie przyznał, że jego odwiedziny u pani Rhine w tamtym pokoju motelu w Bend stanowiły przejaw nie tyle odwagi, co bezmyślnej obojętności. Było mu wtedy po prostu obojętne, czy przeżyje, czy umrze. Cały świat stanął dlań do góry nogami, wszystko, co uważał za znane sobie, oślepiało go teraz ostrym, bezlitosnym blaskiem.

Do pani Rhine miał szczególny stosunek, gdyż oboje przeszli przez piekło.

- Ubierz się - powiedziała Freedman. Zdjęli ubrania w osobnych kabinach i schowali je do szafek. Małe ekrany zamontowane obok licznych pryszniców znajdujących się w każdej kabinie przypomniały im, gdzie i jak mają się szorować.

Freedman pomogła Dickenowi naciągnąć kombinezon na sztywną nogę. Oboje nałożyli rękawiczki z grubego plastiku, potem wsunęli ręce w zakończone ślepo rękawy zielonych jak korniszony skafandrów. Ich dłonie miały teraz taką samą swobodę ruchów, jakby tkwiły w jednopalcowych futrzanych rękawicach. Bezpalcowe skafandry były mocniejsze, bezpieczniejsze i tańsze, nikt też po odwiedzających wewnętrzną strefę nie oczekiwał delikatnej pracy laboratoryjnej. Małe plastikowe haczyki umieszczone w każdej rękawicy od strony kciuka pozwoliły im zaciągnąć wzajemnie zamki błyskawiczne na plecach, a potem ściągnąć nakładkę z tworzywa sztucznego, znajdującą się po wewnętrznej stronie lepkiego szwu. Specjalne szczypce przyciskały szew do zamka błyskawicznego.

Ubieranie się zajęło im dwadzieścia minut.

Przeszli do następnego zestawu pryszniców, a potem przez kolejną śluzę powietrzną. Zamknięty w niemal pozbawionym powietrza kapturze Dicken czuł, jak wydychana przez niego para skrapla się na twarzy i spływa po kombinezonie. Za drugą śluzą powietrzną wzajemnie przypięli się do przewodów - znajomych węży z tworzywa sztucznego, zwisających z pobrzękujących stalowych haków umocowanych do wiszącej na suficie szyny.

Ich skafandry napompowały się pod ciśnieniem. Napływ świeżego, chłodnego powietrze ożywił Dickena.

Poprzednim razem pod koniec odwiedzin dostał w skafandrze krwotoku z nosa. Freedman uratowała go przed tygodniami kwarantanny, stawiając diagnozę i osobiście tamując krew.

- Możecie wejść do strefy wewnętrznej - powiedziała im sanitariuszka przez głośnik w grodzi.

Ostatni właz otworzył się z łagodnym szeptem. Dicken wszedł przed Freedman do strefy wewnętrznej. Jednocześnie skręcili w prawo i zaczekali, aż uniesie się stalowa przegroda.

Kilka przypadków shivera zapoczątkowało co najmniej setkę bezpośrednich starć i wywołało poruszenie w badaniach medycznych i zbrojeniowych. Skoro prześladowane przemocą kobiety i inne, z przeszczepionymi tkankami innych gatunków, potrafią same z siebie tworzyć i uaktywniać tysiące zabójczych zaraz, to do czego mogą być zdolne dzieci wirusa?

Dicken zacisnął szczęki, zastanawiając się, jak mocno przez te sześć miesięcy zmieniła się Carla Rhine.

„Jest w niej, biedaczce, coś ze świętej".


3

Biuro Rozpoznania Specjalnego

Leesburg, Wirginia

Mark Augustine, podpierając się laseczką, szedł długim podziemnym tunelem w ślad za muskularną, rudowłosą kobietą pod czterdziestkę. Wielkie rury dostarczające parę biegły po obu stronach tunelu, powietrze w nim było ciepłe. Wiązki przewodów światłowodowych i kabli kołysały się, zwisając z długich, stalowych podpór podwieszonych pod betonowym sufitem, daleko od rur.

Kobieta nosiła ciemnozielony jedwabny kostium, czerwoną apaszkę i sportowe buty do biegania, szare od kurzu na zewnątrz. Augustine powłóczył półbutami na grubych podeszwach, stukając nimi, gdy spocony pokonywał kilka stopni. Kobieta nie zważała na jego powolny krok.

- Po co tu przybyłem, Rachel? - zapytał. - Jestem zmęczony. Byłem w drodze. Mam sporo roboty.

- Coś się dzieje, Marku. Jestem pewna, że będziesz zachwycony! - zawołała Browning przez ramię. - Wreszcie zlokalizowaliśmy zaginioną od dawna koleżankę.

- Kogo?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin