Wyndham John - Dziwne historie.pdf
(
605 KB
)
Pobierz
36313876 UNPDF
John Wyndham
Dziwne Historie
Przekład Małgorzata Golewska - Stafiej i Leszek Stafiej
Consider her ways and others (wybór)
Copyright © John Wyndham 1956, 1961
Sleepers of Mars (wybór)
Copyright© 1938, 1931, 1933, 1934, 1933
DZIWNA HISTORIA
Jednego z ostatnich dni grudnia 1958 roku pan Reginald Aster w odpowiedzi na
zaproszenie przybył do biura prawnego “Cropthorne, Daggit and Howe” przy Bedford Rów, gdzie
został przyjęty przez niejakiego pana Frattona, sympatycznego młodzieńca, który mimo że miał
zaledwie około trzydziestki, pełnił już funkcję dyrektora firmy po zgonie panów C., D. i H.
Kiedy zaś ów pan Fratton poinformował go, iż na mocy testamentu świętej pamięci sir
Andrew Vincella stał się beneficjentem spadku sześciu tysięcy Akcji Zwyczajnych w
przedsiębiorstwie British Vinvinyl Ltd, wydawało się, że - jak młody człowiek wyraził się potem w
rozmowie z kolegą - pana Astera zatkało.
Odpowiednia klauzula stwierdzała, iż zapisu dokonano “w uznaniu niezwykle cennej
przysługi, jaką spadkobierca niegdyś mi wyświadczył”. Testament nie precyzował charakteru owej
przysługi, a wszelkie dalsze dociekania na ten temat przekraczały zakres obowiązków pana
Frattona, chociaż trzeba przyznać, że powściągał ciekawość z niemałym trudem.
Nieoczekiwany spadek, przy cenie osiemdziesięciu trzech szylingów i sześciu pensów za
akcję, pojawił się w niezwykle stosownym momencie dla interesów pana Astera; sprzedaż
nieznacznej tylko części akcji umożliwiła mu rozwiązanie kilku palących problemów. W trakcie
dopełniania związanych z tym formalności obaj panowie spotkali się kilkakrotnie. Po pewnym
czasie doszło do tego, że pan Fratton, powodowany niezaspokojoną ciekawością, znalazł się
znacznie bliżej granicy zawodowej dyskrecji, niż mu się to zazwyczaj zdarzało, i pozwolił sobie
tytułem próby na rzucenie niezobowiązującej uwagi:
- Pan niezbyt dobrze znał sir Vincella, prawda?
Pan Aster gdyby tylko chciał, mógłby bez trudu odparować taką zaczepkę, udzielając
jakiejś wymijającej odpowiedzi. Nie uczynił tego jednak. Wręcz przeciwnie, spojrzał z namysłem
na swego rozmówcę i powiedział:
- Widziałem go raz w życiu. Nie dłużej niż półtorej godziny.
- Tak też przypuszczałem - wyznał pan Fratton, dając nieco jawniejszy wyraz swemu
zdziwieniu. - Czy było to mniej więcej w czerwcu ubiegłego roku?
- Dokładnie dwudziestego piątego czerwca - sprecyzował pan Aster.
- I nie spotkał go pan nigdy przedtem?
- Nie. Ani przedtem, ani potem.
Pan Fratton pokręcił głową na znak, że nic nie pojmuje. Po chwili milczenia pan Aster
dodał:
- Widzi pan... jest coś dziwnego w całej tej sprawie.
Pan Fratton kiwnął głową w milczeniu, pan Aster zaś ciągnął dalej:
- Chciałbym... może ma pan jutro wolny wieczór? Zjedlibyśmy wspólnie kolację, co pan na
to?
Pan Fratton miał wolny wieczór. Mężczyźni zjedli kolację w klubie, po czym przeszli do
zacisznego salonu na kawę i cygaro. Po dłuższym namyśle pan Aster powiedział:
- Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby ta historia z Vincellem była nieco jaśniejsza. Nie
bardzo wiem... Po prostu coś mi się w niej nie klei. Zresztą będzie chyba lepiej, jeżeli opowiem
panu wszystko od początku. Otóż było tak:
Wieczór dwudziestego piątego czerwca był jednym z niewielu ładnych wieczorów tego
brzydkiego lata. Z przyjemnością wracałem więc do domu piechotą. Nie spieszyłem się wcale i
nawet zastanawiałem się, czyby nie wstąpić na małego drinka, kiedy nagle dostrzegłem starszego
mężczyznę, który stał na chodniku przy Thanet Street, jedną ręką przytrzymując się barierki, i
rozglądał się wokół nieprzytomnym, szklistym wzrokiem.
Jak panu wiadomo, w tej części Londynu roi się, zwłaszcza latem, od przybyszów z całego
świata, którzy często miewają taki właśnie zagubiony wygląd. Ale ten starszy pan - miał dobrze po
siedemdziesiątce - nie był turystą. Z pewnością nim nie był. Wyglądał szykownie - takie
spostrzeżenie nasunęło mi się na jego widok. Miał szpiczastą, siwą, starannie przystrzyżoną
bródkę, czarny pilśniowy porządnie wy-szczotkowany kapelusz, ciemny garnitur, świetnie skrojony
i w doskonałym gatunku, drogie buty oraz równie drogi, gustowny jedwabny krawat. Takich
dżentelmenów spotyka się czasem w naszej dzielnicy, kiedy zniesie ich z codziennej trasy. W
pojedynkę, szklistoocy, pokazują się w miejscach publicznych nader rzadko. Kilku przechodniów
idących przede mną rzuciło mu krótkie spojrzenie, a oceniwszy stan, w jakim się znajdował, szło
dalej. Ja natomiast odniosłem wrażenie, że człowiek ten wcale nie jest podchmielony. Wyglądał
raczej na przestraszonego. Dlatego też zatrzymałem się przy nim.
- Czy pan źle się czuje? - zapytałem. - Czy mam złapać taksówkę?
Spojrzał na mnie. Wzrok miał mętny, ale twarz inteligentną, nieco ascetyczną; białe,
krzaczaste brwi czyniły ją jeszcze szczuplejszą. Wydało mi się, że nie od razu mnie dostrzegł. Na
moje pytanie zareagował z opóźnieniem i wyraźnym wysiłkiem.
- Nie - odparł niepewnie. - Nie, dziękuję. Nic... Nic mi nie jest.
Widać było, że nie mówi całej prawdy, ale nie dał mi jednoznacznie do zrozumienia, że
chce mnie odprawić. A skoro już go zaczepiłem, nie miałem zamiaru tak go zostawić.
- Przeżył pan chyba jakiś szok? - powiedziałem.
Przeniósł wzrok na ulicę. Pokiwał głową, ale nic nie odrzekł.
- Tu niedaleko jest szpital... - zacząłem, lecz nieznajomy zaprotestował ruchem głowy.
- Nie, nie - zapewnił. - Zaraz mi przejdzie.
Nadal mnie nie odprawiał, przeciwnie, miałem wrażenie, iż nie chce, żebym się oddalił.
Rozglądał się wokół, potem skierował wzrok na siebie. Wtedy zamarł i zesztywniał: patrzył w dół
na swoje ubranie ze zdumieniem, które musiało być szczere. Puścił barierkę i podniósł rękę,
wpatrując się w rękaw marynarki, potem jakby zauważył dłoń - kształtną, wypielęgnowaną, ale
wyschniętą ze starości, pomarszczoną w stawach, oplecioną wypukłymi żyłami. Na małym palcu
tkwił złoty sygnet...
Wie pan, czyta się nieraz o oczach wychodzących z orbit, lecz ja widziałem to naprawdę.
Rzeczywiście wyglądały tak, jakby lada moment miały wyskoczyć z czaszki. Jego wyciągnięta
ręka zaczęła niepokojąco drżeć. Chciał coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Przeraziłem
się, że to zawał.
- Niedaleko stąd jest szpital... - zacząłem znowu, lecz on ponownie zaprotestował.
Nie bardzo wiedziałem, co robić. Przyszło mi do głowy, że powinien gdzieś usiąść albo
może wypić kieliszek brandy. Kiedy mu to zaproponowałem, nie powiedział ani tak, ani nie, lecz
ruszył za mną posłusznie przez ulicę do pobliskiego Wilburn Hotel. Zaprowadziłem go do stolika
w kawiarni i zamówiłem dwie podwójne brandy. Gdy odwróciłem wzrok od kelnera, nieznajomy
patrzył w głąb kawiarni z wyraźnym przerażeniem na twarzy. Spojrzałem w tym samym kierunku.
Przyglądał się swemu odbiciu w lustrze.
Wpatrywał się w nie z napiętą uwagą. Zdjął kapelusz i położył go na krześle obok. Podniósł
wciąż drżącą rękę i dotknął najpierw brody, następnie posrebrzonych siwizną włosów. A potem
siedział już bez ruchu z oczyma utkwionymi w lustro.
Poczułem ulgę, kiedy przyniesiono brandy. On najwyraźniej też. Dolał sobie trochę wody
sodowej i wychylił kieliszek jednym haustem. Jego dłoń uspokoiła się nieco, policzki nabrały
koloru, ale wciąż patrzył przed siebie. Nagle podniósł się zdecydowanym ruchem.
- Przepraszam pana na moment - powiedział uprzejmie.
Przeszedł między stolikami, stanął przed lustrem i przez pełne dwie minuty studiował z
bliska swoje odbicie. Wrócił na miejsce. Chociaż jeszcze nie odzyskał pewności siebie, poruszał się
nieco bardziej zdecydowanie. Przywołał kelnera i wskazał nasze puste kieliszki. Spojrzał na mnie
jakoś dziwnie i oświadczył:
- Winien panu jestem przeproszenie. Był pan dla mnie niezwykle uprzejmy.
- Ale skądże! - zapewniłem. - Cieszę się, że mogłem panu służyć pomocą. Wszystko
wskazuje na to, że przeżył pan jakiś przykry wstrząs.
- Hm... Kilka wstrząsów naraz - przyznał, po czym dodał: - Ciekawe, że wyobrażenia senne
tak dobrze potrafią naśladować rzeczywistość, kiedy damy im się zaskoczyć.
Nie wydawało mi się, by można było udzielić na to jakiejś sensownej odpowiedzi, nawet
więc nie próbowałem.
- Z początku to bardzo denerwujące - uzupełnił ze sztucznym ożywieniem.
- Cóż więc się panu przydarzyło? - zapytałem, nadal nie wiedząc, o co mu chodzi.
- To moja wina, tylko moja wina... Wszystko przez ten pośpiech - wyjaśnił. -
Przechodziłem właśnie przez ulicę za tramwajem, gdy nagle dostrzegłem drugi, nadjeżdżający z
przeciwka. Był tuż-tuż. Musiał mnie potrącić.
- Ach, tak! - odparłem. - No tak, rozumiem... Ale gdzie to się stało?
- Tu obok, na Thanet Street - powiedział.
- Ale... ale nie widać, żeby był pan ranny - zauważyłem.
- No właśnie - przyznał z zakłopotaniem. - Wygląda na to, że nie jestem ranny.
Nie był ranny ani posiniaczony, a jego ubranie, jak już wspomniałem, prezentowało się
nienagannie. Poza tym... poza tym szyny na Thanet Street zerwano chyba ćwierć wieku temu. Nie
byłem pewien, czy powinienem mu o tym mówić. Postanowiłem odłożyć to na później. Kelner
postawił przed nami pełne kieliszki. Nieznajomy sięgnął do kieszeni kamizelki i zaraz spuścił
wzrok, skonsternowany.
- Moja portmonetka! Mój zegarek! - wykrzyknął.
Wręczyłem kelnerowi banknot funtowy, wydał mi resztę, a mój gość przyglądał się temu z
uwagą. Kiedy kelner oddalił się, powiedziałem:
- Pan wybaczy, ale mam wrażenie, że w następstwie tego wstrząsu musiał pan doznać
zaniku pamięci. Czy pan... czy pamięta pan, kim pan jest?
Zmierzył mnie surowym spojrzeniem i nie wyjmując palca z kieszeni kamizelki odparł z
nutą podejrzliwości w głosie:
- Kim jestem? Oczywiście że pamiętam. Jestem Andrew Vincell. Mieszkam niedaleko stąd,
przy Hart Street.
Po chwili wahania sprostowałem:
- Kiedyś była tu Hart Street. Ale jej nazwę zmieniono, o ile się nie mylę, w latach
trzydziestych. W każdym razie jeszcze przed wojną.
Wyraźnie stracił pewność siebie, której pozory starał się zachować, i przez moment siedział
w milczeniu. Potem pomacał wewnętrzną kieszeń marynarki i wyciągnął stamtąd portfel -
wykonany z dobrze wyprawionej skóry, ze złotymi okuciami na rogach i z wyciśniętymi inicjałami
A. V. Przyjrzał mu się z ciekawością, położył na stole i otworzył. Z lewej przegródki wyjął banknot
Plik z chomika:
uniwers1_u1
Inne pliki z tego folderu:
Wyndham John - Dzien Tryfidow.pdf
(1171 KB)
Wyndham John - Dziwne historie.pdf
(605 KB)
Inne foldery tego chomika:
► EBOOK (bolek)
01. Zaginione plemię Sithów [1]
7 królestw
Abalos Rafael
Abalos Rafael(1)
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin