Prus Bolesław, Kroniki tygodniowe - rok 1881.doc

(1072 KB) Pobierz
BOLESŁAW PRUS

 

 

Bolesław Prus

KRONIKI TYGODNIOWE

 

 


SPIS TREŚCI:

 

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 17

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 23

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 28

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 34

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 40

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 46

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 51

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 56

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 62

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 67

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 73

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 79

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 90

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 96

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 102

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 113

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 140

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 145

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 151

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 157

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 163

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 232

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 238

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 244

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 249

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 255

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 272

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 277

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 283
Kurier Warszawski, rok 1881

 

Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 17

 

Hodowla pauperyzmu przez miejscowe towarzystwo dobroczynności. — Warszawa, która bawi się - podziwiając. — Paroksyzmy dobrego humoru na prowincji. — Czy Żydzi stanowią "narodowość". — Cuda na wsi.

 

 

Nowy rok zaczął się na dobre, ale zamiast pomyślnych nowin, przyniósł dalszy ciąg starych kłopotów.

 

W budżecie zgryzot Warszawy poważną rubrykę zajmuje ów legion nędzarzy, który żebrze, kradnie i podrzuca dzieci. A chociaż miłosierdzie, więzienia, szpitale, nawet śmierć pracują nad zmniejszaniem liczby nieszczęśników, legion — wzrasta. Zdawać by się mogło, że z każdym dniem na miejscu ubywającego wojownika tej armii przybywa dwu nowych kandydatów.

 

Wygląda to, jak gdyby w łonie miasta tworzył się wrzód pauperyzmu.

 

Przed rokiem był on dokuczliwy, dziś jest groźny, za rok może stać się niebezpieczny. To, co obecnie ma formę guza, którego nie rozpędzą kataplazmy jałmużny, to samo jutro — może pęknąć i zakazić miejski organizm.

 

Nie będę zajmował się wyliczaniem przyczyn warszawskiego pauperyzmu. Nieurodzaje, spadek pieniędzy, stagnacja w przemyśle i handlu, łatwość osiadania w Warszawie, a głębiej sięgając: powszechna ciemnota i brak szkół fachowych — takie to strumyki utworzyły i tworzą dzisiejsze bagno nędzy.

 

Zwrócę przecież uwagę na jeden punkt, a mianowicie: na kierunek działalności społeczeństwa.

 

Wszystkie instytucje „dobroczynne" i usiłowania ogółu skierowane są do tego, ażeby: wspierać gotowych żebraków. O tym zaś, ażeby zapobiegać nędzy, dostarczać pracy, a najbardziej o tym, ażeby nie zachęcać do żebraniny, nikt nie myśli.

 

Człowiek poszukujący zajęcia prawie nie znajduje uszu, które by go wysłuchały, ani rozumu, który by mu wskazał sposób zarobku. Ale ten, kto szuka jałmużny, oprócz tuzina prezesów, wiceprezesów, sekretarzy i kasjerów znajduje wszystkie drzwi otwarte. Każdy mu coś da, bo nad bramą i na blankietach Towarzystwa Dobroczynności stoi wyraźnie, że: „nędza jest rzecz święta". Nikomu nie przychodzi do głowy, że nędza może być rzeczą demoralizującą i niebezpieczną.

 

Przy obecnym stanie publicznej rozwagi nie to jest dziwne, że pauperyzm istnieje, ale raczej, że nie ogarnął większej liczby jednostek. Dla człowieka zmęczonego pracą, walczącego z kłopotami nie ma większej pokusy do żebractwa jak pewność, że nie umrze z głodu, byle wyrzekł się odrobiny wstydu i zgodził się spacerować po mieście w lichej odzieży. A nawet może utyć, bo komu dają jałmużnę, ten pracować nie potrzebuje. Owszem: dziadowski honor i zasady opieki publicznej wymagają przede wszystkim tego, ażeby oddawał się próżniactwu!

 

Kiedy na Szląsku ukazał się głód, Prusacy dawali biednym wsparcie, ale: za pracę. A gdy zabrakło pracy użytecznej, kazali im śnieg naprzód zgarniać, potem rozrzucać.

 

U nas śnieg zgarniają i rozrzucają stróże, obowiązani do zamiatania dziedzińców, otwierania bram lokatorom i wartowania w nocy. „Ubodzy" zaś, na których miasto wydaje setki tysięcy rubli, spacerują po zamiecionych chodnikach, bo: zamiatanie ulic to rzecz wstrętna, a „nędza rzecz święta"!

 

Chwała za rozibisurmanienie dziadostwa i obałamucenie opinii spada przynajmniej w pewnym stopniu na — Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności. Wszystkie jego działania skierowane są do tego celu, ażeby „zbierać" i „wydawać" fundusze. Nie myślano o tym, aby podzielić żebrzących na kategorie: prawdziwie nieszczęśliwych — i — próżniaków. Nie dbano o to, ażeby w zamian za jałmużnę żądać pracy.

 

Nie troszczono się o otworzenie warsztatów, w których by ludzie silni, zdrowi, a nie znający żadnego fachu i dlatego biedni, nauczyli się rzemiosła. Toteż w chwili, kiedy nawet zacofany Kraków zajął się utworzeniem „sal zarobkowych" dla żebractwa, nas po dawnemu rozczulają widowiska amatorskie i koncerta na cel — jeszcze większej demoralizacji społeczeństwa.

 

Dla Towarzystwa Dobroczynności nie istnieje nawet argument ,,siły wyższej", tak szczęśliwie użyty niegdyś przez Drogę Żelazną Warszawsko-Wiedeńską. Bo przypuściwszy, że władza nie zatwierdziła reform, to — gdzież są projekta?... Wszakże kanalizacja miasta także nie jest zatwierdzona, ale że w przedmiocie tym odbywały się narady i były ogłaszane, więc ogół dowiedział się przynajmniej o naturze kwestii.

 

Gdzież jednak są narady Towarzystwa Dobroczynności i w czym one oświeciły publiczność, wśród której stało się modą rozrzucanie jałmużny na prawo i na lewo, nie pytając: jaki z tego pożytek?

 

Nie wątpimy, że Towarzystwo Dobroczynności składa się z ludzi zacnych, którzy boleją nad podobnym stanem rzeczy. Przypuszczamy, że potrafiłoby zdobyć się na projekt oparty na idei: nic darmo! Złe przecie trwa i polega na tym, że Towarzystwo „wobec trudnych warunków" schowało się jak żółw w skorupę ustaw i — zamknęło oczy na to, co się dzieje gdzie indziej.

 

Nieszczęściem, Towarzystwo, ukrywszy swoje zarządzające głowy, nie mogło ukryć dziadowskiego ogona, za który w miarę możności prasa nie omieszka go pociągać aż do skutku.

 

Zgodnie z zasadą: „choć bieda, to hoc! hoc!...", elegancka Warszawa bawi się. Znajdujemy się obecnie w stadium przejściowym, na granicy uciech: siedzących i tańcujących. Przed kilkoma tygodniami tonęliśmy jeszcze w muzyce tak dokładnie, że gdyby nie las uszów, można by zwątpić o istnieniu społeczeństwa.

 

To pogrążenie w muzyce miało dwie epoki. Królową pierwszej była artystka, która w myśl frazesu: „Miło śpiewać obcym, a swoim najmilej", wozi z sobą trzy garnitury nazwisk, dla łatwiejszego przyswojenia się w każdym klimacie. Królem drugiej był artysta, który posiada „miękkie dotknięcie" i z rękami w kieszeniach upewnia omdlewających z zachwytu, że mu w Warszawie „najprzyjemniej".

 

Natura ludzka musi zawsze coś podziwiać; różnice są tylko w odcieniach. Jedni podziwiają majestat przyrody górskiej albo gwiaździstego nieba; drudzy geniusz, który wytłumaczył ruchy gwiazd albo zbudował lokomotywę. Trzeci rozmarzają się na wspomnienie legii spartańskiej ginącej w Termopilach, a innym wystarcza „miękkie dotknięcie". Zabawnie jednak pomyśleć, że największy zachwyt, jaki pamiętamy w ostatnich czasach w Warszawie, wywołany został dźwiękami baranich kiszek.

 

Całkiem inaczej bawią się na prowincji. Aby mieć wyobrażenie o tym przedmiocie, przypatrzmy się korespondencjom.

 

Powiat A. Rok bieżący zapowiada się źle... Wszystko zboże porosło w czasie żniw, a co zdążyliśmy zebrać, gnije w stertach. Na przednówek obawiamy się głodu.

 

Powiat B. Nic wesołego!... Po wsiach grasuje dyfteria i księgosusz. Na jednym folwarku zabito 50 sztuk bydła. Na wiosnę gnie będzie czym ziemi uprawiać.

 

Powiat C. Straszne czasy!... Banda ludzi zamaskowanych napadła na proboszcza i zabrała mu dwadzieścia pak „Gazety Warszawskiej" myśląc, że to są listy zastawne.

 

Powiat D. Pewnemu obywatelowi wyprowadzono ze stajni wszystkie konie. Ale ponieważ obudził się w porę i złodziei przestraszył, więc w kilka dni spalano mu budowle. Boże! Boże! co z tego wyniknie?...

 

Powiat E. Urodzaje w roku zeszłym były gorzej niż średnie. Wygrzebalibyśmy się jednak w roku pomyślniejszym, gdyby nie lichwa, która zjada wszystkie dochody, a nawet kapitały. Czarna przyszłość!...

 

Powiat F. Onegdaj w domu państwa... słynnym ze staropolskiej gościnności odbyła się niewielka zabawa. Przyjmowało w niej udział sto osób, a tańczono przez dziewiętnaście godzin...

 

Z doniesień podobnych wywnioskować by można, że na wsiach, na tle chronicznego narzekania na biedę, od czasu do czasu wybucha wesołość w formie gwałtownych paroksyzmów.

 

Co kraj, to obyczaj. W chwili gdy Niemcy radzi by wygnać Żydów, a zatrzymać tylko — ich kapitały i Żydówki, u nas między „Gazetą Polską" i „Tygodnikiem Ilustrowanym" toczy się akademicki spór o to: czy Żydzi są... narodowością?

 

Jakiś pan czy jacyś panowie H.D.B. utrzymują w „Gazecie Polskiej", że wyraz: Żyd, oznacza tylko wyznanie, podobnie jak: kalwin, mahometanin itp. Kronikarz zaś „Tygodnika Ilustrowanego" twierdzi, że Żyd oznacza: narodowość, i ten, nieco dogmatyczny, pogląd swój kończy westchnieniem:

 

„Dopóki u nas wyznawcy religii mojżeszowej będą się nazywali Żydami, dopóty istnieć nie przestanie naród w narodzie i dopóty o tyle pożądanym zlaniu się ich z ogółem ludności marzyć nie podobna."

 

Zdaje mi się, że szanowny kronikarz „Tygodnika Ilustrowanego" w małym powiedzeniu popełnił kilka dużych błędów.

 

1. Zarówno kronikarz, jak i pan czy panowie H.B.D. stawiają twierdzenie bez dowodów. Jeden mówi: „Żyd — to wyznanie", drugi: „Żyd — to narodowość".

 

Ktoś trzeci naśladując ich mógłby powiedzieć: „Żyd — to specjalność".

 

I każdy przyznawałby sobie rację.

 

2. Samo istnienie nazwy ogólnej nie dowodzi jeszcze istnienia „narodu w narodzie", że przypomnę nazwę chłop, szlachcic, Mazur, Krakowiak i tym podobne.

 

3. Zobaczmy teraz: Czy Żydzi są narodowością? Kwestia ta bowiem w ostatnich czasach stawia się dosyć często, a co zabawniejsze: bałamuci samych Żydów, którzy np. w Poznańskiem, dla dokuczenia Niemcom, mówią: „Nie jesteśmy ani Polakami, ani Niemcami, ale — Żydami."

 

Narodowość jest to zbiór ludzi tworzących jeden organizm. Organizm ten posiada sam w sobie warunki istnienia i rozwoju, a dalej: istnieje i rozwija się na pewnym terytorium, mającym pewne własności geologiczne, geograficzne i klimatyczne.

 

Weźmy np. naród czeski, przenieśmy go choćby na wyspę, byle podobną do ziemi czeskiej, dajmy mu miasta, wsie, drogi, machiny, książki, a naród ten nie uczuje prawie żadnego wstrząśnienia. Owszem, rozwijać się będzie, pod warunkiem, że utrzyma umysłowy i moralny związek z cywilizacją ogólną.

 

Weźmy teraz „naród żydowski".

 

Żydów jest na świecie podobno siedm milionów. Proszę mi jednak wskazać terytorium i klimat, który by pasował do nich najlepiej i w którym by czuli się najszczęśliwszymi: Żydzi z Syberii, Żydzi z Algeru, Żydzi z Azji Mniejszej, Żydzi z Chin, ze Stanów Zjednoczonych, Anglii, Francji itd.

 

Gdzie jest taki kraj?...

 

Wyobraźmy sobie jednak, że istnieje podobna wyspa i że Żydzi przenieśli się na nią. Co z tego wyniknie?

 

Oto w ciągu roku liczba ich zmniejszy się do dziesiątej części. Żydzi bowiem są w całym znaczeniu klasą mieszczańską i ani z rolnictwa, ani z hodowli bydła, ani z rybołówstwa i myślistwa wyżyć by nie mogli. Co gorsza, znalazłszy się na własnym chlebie, Żydzi nie tylko by go nie ugryźli, ale w dodatku: straciliby swój geniusz handlarski.

 

Dalej — jakim językiem porozumiewaliby się Żydzi zebrani z całego świata? Niemieckim, hiszpańskim, francuskim, arabskim czy tutejszym żargonem? Bo na ich hebrajszczyznę trudno liczyć, gdyż zapewne każdy wymawia ją na swój sposób, jak Europejczycy łacinę.

 

Przypuśćmy jednak, że Żydzi na owej wyspie pożyliby rok i rozmówiliby się ze sobą. Wówczas dopiero byłoby widowisko! Okazałyby się nie tylko zasadnicze różnice w obyczajach, ale nawet w religii, bo wyznanie mojżeszowe ma mnóstwo odcieni. I kto wie, czy przy znanej nietolerancji nie zaczęłaby się ogólna walka, w której Żydzi polscy, jako najliczniejsi, wytępiliby innych po to, ażeby z kolei zacząć tępić się między sobą.

 

Moim zdaniem, którego nikomu nie narzucam, Żydzi nie posiadają warunków istnienia jako naród. Zobaczmy teraz, czy mają warunki rozwoju.

 

Historia zna dwa gatunki narodów. Jedne pod wpływem cywilizacji doskonalą się i mężnieją, inne — giną. Żydzi, jako naród, należeliby do tych drugich. Ich odrębności: mowy, stroju, poglądu na świat, trwają o tyle, o ile nie oddziała na nie cywilizacja. Konserwatyści żydowscy czują to najlepiej i dlatego oświaty europejskiej nienawidzą. Kto zaś z nich raz przejdzie chiński mur separatyzmu, ten jest już stracony. Nie dlatego, ażeby między chrześcijanami znajdował zawsze szczerych przyjaciół, ale dlatego, że posiada popędy i zdolności, których ani Talmud, ani długi surdut, ani żargon zaspokoić nie mogą.

 

Czymże więc jest to plemię, którego nie podobna wytępić, a które nie posiada żadnych warunków do samodzielnego bytu i rozwoju?

 

Oto Żydzi są dziś kastą; w przyszłości zaś, o ile kastą być przestaną, będą ważnym czynnikiem nowej cywilizacji.

 

Po Nowym Roku trafił się dziwny wypadek.

 

Korespondent jednego z pism pod datą (jeżeli nie mylę się) 14 stycznia doniósł, że w Podzamczu i Maciejowicach dwór — utrzymuje nauczycielkę dla służby, założył szkołę parobczą, kupuje elementarze dla dzieci wiejskich, wypożycza im książki i spełnia inne obowiązki obywatelskie.

 

„W Maciejowicach i Podzamczu — kończy korespondent — nie trudno zobaczyć pastucha, który zamiast niszczyć gniazda w polu... czyta książkę..."

 

W kilka dni później znalazłem w „Kurierze Porannym" jakby dopełniającą wiadomość tej treści:

 

„Dnia 14 stycznia mieszkańcy Podzamcza widzieli piękne zjawisko. Oto o godzinie 2.30 po południu ukazały się na niebie, nad Maciejowicaini... trzy słupy ogniste."

 

Zestawiwszy oba fakty dochodzę do wniosku, że w naszym kraju dwór dbający o oświatę służby jest taką rzadkością, że aż natura zapala nad okolicą słupy ogniste. Obywatele ziemscy, którzy gustują w blasku, powinni by skorzystać z tej wiadomości i wyjednać sobie u Boga choć po jednym słupie nad każdym dworem. Da im to przecie realne prawo do tytułu: jaśnie oświeconych.


Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 23

 

Kronika tygodniowa - Kurier Warszawski, rok 1881, nr 23, dnia 29 stycznia

 

 

Bal w Resursie Obywatelskiej, opisany przez uczestnika, który widział dziwne rzeczy. - Co grozi karnawałowym uciechom? - "Zebranie" w szynku na Nowej Pradze i uwagi z tego powodu. - Jacy specjaliści biorą u nas największe honoraria. - Optymizm broszury: wieczór u hrabiego X. - Co - na mocy tej broszury - powiedzą o nas w roku 101 881...

 

 

Urzędowe wrota świątyni tańców otworzyła Resursa Obywatelska balem, o którym pewien „uczestnik" zdał sprawę w „Kurierze Porannym" - „pragnąc podzielić się wrażeniami, jakie taż zabawa na nim uczyniła".

 

„Bawiono się - mówi uczestnik - ochoczo... a damy nasze stanowiły uroczy wianek, tak wdzięcznie się przedstawiały, że oko i serce prawdziwie się radowały, ubrania ich nie przekraczały warunków obecnie przyjętej zasady skromności, ale za to ileż gustu, co pomysłów szczęśliwych w udrapowaniu i ułożeniu każdej części ubrania tak, że się zapominało" itd.

 

Nie dziwimy się, że na sprawozdawcy „taż zabawa uczyniła wrażenie". I zwykłym śmiertelnikom „wdzięcznie się przedstawia" - „uroczy wianek dam".

 

O ileż więc potężniej „radowało się oko i serce" jasnowidzącego „uczestnika", który miał możność obserwować „udrapowanie i ułożenie każdej części ubrania tak... że się zapomniał".

 

„Pomimo - konkluduje autor - że w ubraniach całych nie było wielkiego bogactwa, dawniej do przesady używanego, zabawa zakończyła się o piątej rano, z życzeniem ogólnym, ażeby jak najprędzej drugą podobną komitet Resursy urządzić raczył."

 

Jakkolwiek trudno dopatrzyć się związku między bogactwami „w ubraniach całych" a „godziną piątą z rana" - „pomimo" to solidaryzujemy się z życzeniem, ażeby: komitet Resursy „jak najprędzej drugą podobną zabawę urządzić raczył" - dodając od siebie, ażeby po raz drugi mianował tego samego sprawozdawcę. Jeżeli bowiem „uczestnik" posiada styl niezbyt szczęśliwy, to jednak ma „oko i serce", które pozwalają mu widzieć i radować się nawet - „udrapowaniem i ułożeniem każdej części ubrania". Dalej zaś - co dla nas, nieuczestników, stanowi największą zaletę - ze swych spostrzeżeń nie robi tajemnicy.

 

Bez względu na świetny początek obawiam się, czy Warszawa w tym karnawale zaspokoi taneczne popędy. Nie tyle z braku chęci albo „dzielnych tancerzy" i „uroczych tancerek", albo „salonów odznaczających się staropolską gościnnością", ile z powodu - przepisów policyjnych.

 

Pomiędzy miastem i p. oberpolicmajstrem istnieją zbyt dobre stosunki, ażebyśmy w podobnym ogłoszeniu upatrywali szykanę.

 

Ale głowom rodzin już i tak przed każdym balem przybywa kilka siwych włosów na myśl: o muzyce, kolacji, sukniach, służbie... Kto wie zatem, czy warunek meldowania zabawy nie będzie w wielu wypadkach gwichtem, który szalę rozwagi mężowskiej i ojcowskiej przechyli w stronę: dajcie mi tam spokój z tańcami!

 

Skutki łatwo przewidzieć.

 

Sfery stosunków między młodzieżą płci obojej uszczuplą się bardziej niż dotychczas, związki małżeńskie staną się rzadsze, a wraz z nimi —osłabnie wzrost ludności, stanowiącej, jak wiadomo, bogactwo narodów i państw, osobliwie w epoce obdłużenia.

 

Nie wątpimy, że szanowny naczelnik warszawskiej policji podpisując jedną ręką artykuł, drugą nie zaniedba przedstawić władzy uciążliwości stąd płynących. Tym bardziej, że kłopot jest obustronny: zarówno dla ogółu, jak i dla policji.

 

Ponieważ każda rzecz ma dwie strony, więc wyliczywszy niedogodności meldowania zebrań, zobaczmy: co się trafia w zebraniach niemeldowanych.

 

Oto - w szynku na Nowej Pradze schodzi się na „kolację i naradę" towarzystwo „Niemców", do których należą: Darier, Bernard, Van-Bevener i niejaki Zygmuntczyk. Obok nich zbiera, się „na kolację" towarzystwo Polaków, a między innymi: August Hahn i Nikifor Czernyszew. Obie grupy zaczynają „naradzać się" w sposób bardzo ożywiony, po czym następuje „bal". Polacy chwytają za butelki, nogi od stołów i krzeseł, „Niemcy" za rewolwery; zaczyna się bój ręczny, wspiera go rotowy ogień; Polak August Hahn dostaje kulą w piersi, Polak Nikifor Czernyszew w jakąś inną część ciała, a „Niemcom" giną - portmonety i zegarki.

 

Na drugi dzień pisma płaczą nad „butą niemiecką" i nad tym, że cudzoziemcy uciekli się do „broni palnej", do „strzelania z rewolwerów", gdy tymczasem „żaden z robotników polskich nie tylko nie strzelał, ale żadnego narzędzia ostrego, jak: noża(!), siekiery (!!) itp., nie użył".

 

Jak trudno pisać historię, nawet wypadków wczorajszych, dowodzą fakta:

 

1° „Butni Niemcy", którzy „uciekli się do broni palnej", już po upływie dwudziestu czterech godzin zostali przemianowani na Belgijczyków, których chyba nikt nie posądza o „nienawiść mienną".

 

2° Nazwiska osób przyjmujących pośredni lub bezpośredni udział w skandalu są do dziś dnia nie zdecydowane. Właścicielkę szynku - jeden ze współczesnych historyków nazywa Biflową, drugi - Rifflową, a trzeci - Pifelową.

 

Belgijczyk, chwilowo pełniący obowiązki Niemca, wedle jednych badaczy zwie się Darier, wedle drugich - Davir. Istnieje też wątpliwość co do Polaków: Świderskiego czy Świdrowskiego, i Nienałtowskiego czy Nienałkowskieg o, że pominę Czernyszewa, którego niektórzy zwą: Czerwyszewem.

 

3° Prawdziwy chaos panuje w objaśnieniu przyczyn awantury... Jedni mówią, że walczyli „robotnicy Polacy" z „robotnikami belgijskimi" z powodu wydalenia z fabryki niejakiego Szewczykowskiego, który - „wśród nich siedział smutny, chwilami tylko wybuchający jakąś nienaturalną wesołością". Drudzy twierdzą że: „zaczepka nie miała innego celu, jak sprowadzenie zamieszania, które jest najlepszą sposobnością do kradzieży i rabunku".

 

Naszym zdaniem, nie godzi się bez dowodów awansować ludzi ani na „męczenników", ~ ani na „złodziei i rabusiów". Była to szynkowniana bitwa, i nic więcej.

 

„Rozjuszeni" - jak mówi jedno z pism - „Belgijczycy" musieli naprawdę być w diabelnym strachu, skoro strzelali bez ładu i pamięci, raniąc przy tym - ludzi całkiem niewinnych.

 

Gorzka nauka, ażeby w tumulcie nie używać broni palnej!

 

W nieszczęśliwych zaś Polakach, widocznie pod wpływem woni prochu, zagrała krew - bo zamiast uciekać jak spokojni obywatele, oni szli na strzały jak do kufla. Już nasi „rodacy" chyba na wiek wieków pozostaną, czym byli. Do abecadła nie napędzisz, do awantury - jedyni.

 

Nastręczają się tu inne uwagi.

 

Jeżeli bójka była wywołana w celach „rabunku", to czym się dzieje, że w Warszawie uczciwymi i spokojnymi robotnikami są: Bernard, Darier i Van-Bevener, a napastnikami i rabusiami: Szewczykowski, Nienałtowski i Świderski?...

 

Jeżeli zaś była to bójka między robotnikami tej samej fabryki, tylko różnej narodowości, to - skąd i dlaczego powstała nienawiść? Dlaczego Van-Bevener jest tym, który wydala z fabryki, ą Szewczykowski tym - którego wydalają? Dlaczego Van-Bevener i Darier mają możność złożyć po 500 rs kaucji, a Szewczykowski, Nienałtowski i inni - idą do kozy, jako posądzeni o napaść i chęć rabunku?

 

Dlaczego fabryka warszawska musi o setki mil sprowadzać Van-Bevenera, Dariera i Bernarda do kraju, w którym znajduje się przecież Szewczykowski, Świderski i Nienałtowski, ludzie zdrowi i silni?...

 

Czy to nie pochodzi z tego powodu, że Van-Bevener ukończył szkołę elementarną, potem rzemieślniczą, potem pracował jako majster w znakomitych fabrykach, a biedak Szewczykowski - niczego nie kończył i nic nie widział poza obrębem szynczku pani Biflowej, Rifflowej czy Pifelowej?...

 

A co będzie za kilkadziesiąt lat w kraju, w którym milionowi cudzoziemcy myślą o zakładaniu nowych fabryk, ale milionowi patrioci nie myślą o szkołach dla ludności pracującej?...

 

Ha! będzie dobra rasa... koni. Niedawno czytałem ogłoszenie, że: każda klacz pragnąca wejść w związki małżeńskie z niejakim panem „Le Sarrazin" musi wnieść w posagu rs 200.

 

Panowie: „Grand Daniel" i „Darck-Blue", zadawalniają się 100 rublami, pan „Batory" bierze 80 rs, a pan „Mameluk", parweniusz, poprzestaje na 6 rublach posagu i - 50 kopiejkach na stajnię.

 

Takie rzeczy u nas popłacają. Gdyby przyszło komu wydać 200 rs na założenie szkoły, głęboko by się zastanowił. Ale usługi p. „Le Sarrazin" są pożądane nawet - za 200 rs...

 

Praprawnuk pana „Le Sarrazin", jeżeli się nie wyrodzi i nie zostanie dorożkarską hetką, będzie brał nagrody na wyścigach. A wnukom Szewczykowskich, Świderskich będą palić we łby wnukowie Van-Bevenerów jako napastnikom i rabusiom reprezentującym polską narodowość w szynkach na Nowej Pradze!...

 

Płochliwy czytelnik gotów mnie posądzić o zamiar sięgania do kieszeni ludzi zamożnych na benefis szkół fachowych.

 

Boże uchowaj!

 

Nie mówię w tej chwili o pieniądzach. Gdyby między ludźmi zamożnymi istniał popęd do zakładania szkół i szerzenia oświaty, wówczas czytalibyśmy w pismach reklamy tej treści:

 

„200 rs otrzyma specjalista, który napisze najlepszy podręcznik do wykładu mechaniki."

 

Ale że wśród nas przeważa popęd do wyścigów, więc 200 rs otrzymuje specjalista „Le Sarrazin", a 100 rs specjalista „GrandDaniel".

 

Taki stan rzeczy nie dziwi mnie ani gorszy. Nie mam zamiaru być apostołem, który nawraca - ani prorokiem, który wyklina. Notuję fakt i dla wiadomości rodziców ogłaszam, ażeby wychowywali dzieci nie na uczonych, nie na artystów, nie na techników, lecz - na „Le Sarrazinów", a przynajmniej - na „GrandDanielów".

 

Ten fach procentuje; do innych trzeba dokładać.

 

Ale pan B. R., autor Wieczoru u hrabiego X, mówi, że czasy zmienią się i niebawem ludzie „dobrze" urodzeni i majętni, zamiast nad hodowlą wyścigowych koni, będą naradzać się nad sposobami produkowania uzdolnionych techników.

 

Wieczór u hrabiego X jest to broszura przypominająca powieści fantastyczne Hoffmanna. Wprawdzie nie mówi się w niej o duchach, bo dziś nikt w duchy nie wierzy, ale - o hrabiach i o bankierach, którzy pragną nie żartem popierać oświatę i przemysł. Za kilkadziesiąt lat i w te strachy ludzie wierzyć przestaną, a wówczas Wieczór u hrabiego X będzie miłą pamiątką nadziei, jakie tutejszokrajowa demokracja buduje na arystokracji.

 

Przypuśćmy jednak, że Wieczór u hrabiego X, zamknięty w metalowej puszce i zakopany w ziemi, odnajdzie jaki archeolog za 100 000 lat. Rozumie się, że broszura będzie cennym materiałem do charakterystyki naszego pokolenia i że na jej podstawie ówcześni ludzie zechcą rozstrzygnąć pytania następujące:

 

1. Czym zajmowali się hrabiowie i bankierzy z r. 1881?

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin