Konrad 3 - Ostrze.doc

(1118 KB) Pobierz

Background color: black white

Font family: Tahoma Georgia Times

 

Ostrze

 

David Ferring

 

Stanisław Belina

 

 

 

Tom III trylogii Konrad

Tytuł oryginału: Warblade

1998 Wydawnictwo MAG

 

 

Spis treści•              Rozdział pierwszy

              Rozdział drugi

              Rozdział trzeci

              Rozdział czwarty

              Rozdział piąty

              Rozdział szósty

              Rozdział siódmy

              Rozdział ósmy

              Rozdział dziewiąty

              Rozdział dziesiąty

              Rozdział jedenasty

              Rozdział dwunasty

              Rozdział trzynasty

              Rozdział czternasty

              Rozdział piętnasty

              Rozdział szesnasty

 

 

 

Rozdział pierwszy [top]

 

 

 

— Konrad! — wysyczał znajomy głos. — Czekaliśmy na ciebie.

 

Litzenreich i Ustnar leżeli na ziemi. Nadzy i ukrzyżowani. Ich dłonie i stopy przybito gwoździami do skały.

 

Ale nie były to ich jedyne rany. Po umęczonych ciałach jeńców spływały czerwone strumyczki sączące się z niezliczonych skaleczeń. Za­kneblowano ich, aby nie mogli krzyczeć.

 

Konrad zorientował się, że pozostawiono między nimi wolne miejsce — dla niego. Obok, na kamieniu, przygotowano już podłużne gwoździe.

 

Wokół leżących postaci kłębiło się mnóstwo nagich kształtów — ma­łych, bezpłciowych, bezwłosych i humanoidalnych. Przypominały dzieci, Konradowi wydawało się, że słyszy ich płacz, ale pod żadnym innym względem nie były do nich podobne.

 

Wokoło stały dziesiątki karłów o wielkich, zniekształconych głowach, ogromnych, różowych oczach i ciałach białych jak u robaków. Byli jakąś odmianą jaskiniowych zwierzołaków o długich językach, ostrych kłach, na­pęczniałych cielskach i krótkich ogonach. Ich skóra pokryta była łuskami, a na końcu każdej kończyny znajdowały się trzy szpony. Przepychali się i tłoczyli, gorączkowo pragnąc napić się krwi z ran czarownika i krasno­luda. To właśnie owe monstra wydawały te okropne zawodzenia i wycia pełne pożądania żywego ciała.

 

Krwawiące rany ofiar zapewne były śladami ich ukąszeń. Stwory za­częły już swoją kanibalską ucztę.

 

Był tu też Srebrne Oko. Stał blisko Gaxara, trzymając przed sobą tar­czę z tajemniczym złotym herbem. Wysunął język i Konrad przypomniał sobie pocałunek skavena, gdy gryzoń zlizywał jego krew. Znajdowały się tu również jakieś inne potwory, ale Konrad nie widział ich dokładnie. Stały na wysokiej, skalnej półce z drugiej strony jaskini, jak widzowie cze­kający na przedstawienie.

 

Wzrok Konrada zarejestrował wszystko to w niecałą sekundę — tę samą sekundę, w której przerzucił miecz do lewej dłoni, prawą sięgnął do ukrytej pod płaszczem kabury, wydobył z niej nową broń, wycelował i wy­strzelił.

 

Była to jednoręczna kusza o precyzyjnie wykonanym mechanizmie, składającym się z mosiężnych kółek i stalowych trybów. Piętnastocenty­metrowy bełt tkwił już na miejscu, cięciwa z drutu była naciągnięta. Kon­rad ćwiczył posługiwanie się tą bronią przez ostatni tydzień.

 

Gaxar mógł być Szarym Prorokiem, ale nie miał wystarczająco szybkiego refleksu, aby się uratować. Pocisk trafił go w prawe oko, odrzu­cając do tyłu. Próbował wyszarpnąć bełt prawą ręką — ale kikut nie był wy­starczająco sprawny. Bez najmniejszego dźwięku powoli przewrócił się i zastygł w bezruchu.

 

Rozległ się straszliwy wrzask, ryk do tego stopnia mrożący krew w ży­łach, że Konrad zamarł na chwilę. Krzyczał Srebrne Oko, zrozpaczony śmiercią swego pana. Szczuroczłek rzucił się w stronę Konrada, ale oficer z Altdorfu zastąpił mu drogę. Ich miecze uderzyły o siebie.

 

Konrad odrzucił kuszę i skoczył do przodu, tnąc mieczem atakują­cego go pierwszego karłowatego drapieżnika. Odcięta głowa stwora wrzeszczała, lecąc przez kryptę.

 

Konrad zabijał blade obrzydlistwa, rojące się w jaskini. Skakały na niego ze skał, usiłując wbić mu pazury w twarz. Inne chwytały go za nogi, szarpiąc jego ciało, próbując przewrócić swoją masą. Odrzucał je kopnia­kami, odrywał od siebie, ciął i uderzał sztychem, rozdeptywał. Dźwięki, które wydawały umierając, były jeszcze gorsze od odgłosów ich uczty.

 

Dotarł do Litzenreicha i pochylił się, wyrywając mu knebel z ust. W tym czasie kilka skarłowaciałych mutantów skoczyło na niego i omal nie stracił równowagi. Przy tej liczbie wrogów, gdyby znalazł się na ziemi, nie miałby najmniejszej szansy.

 

— Magia! — wrzasnął. — Czar!

 

— Uwolnij mi rękę — poprosił słabym głosem czarownik.

 

Konrad odrzucił niebezpieczny ciężar. Jego miecz zawirował. Kilka zniekształconych głów odpadło, rozbryzgując naokoło krew. Znowu po­chylił się, na próżno usiłując wyciągnąć palcami gwóźdź z prawej dłoni Lit­zenreicha.

 

— Ręka, pociągnij rękę!

 

Konrad spełnił polecenie i choć na ćwieku pozostały fragmenty kości i skrwawionego ciała, dłoń maga odzyskała swobodę ruchów. Czarownik krzyknął, podniósł gwałtownie prawą rękę i jego wrzask obniżył tonację, przemieniając się w zaklęcie. Z zakrwawionego wskazującego palca strzeliła błyskawica.

 

Inkantacji odpowiedział szaleńczy wrzask, gdy pierwszy dręczyciel przemienił się w ognistą kulę. Potem zaczął płonąć następny, za nim jesz­cze jeden, aż całą jaskinię wypełnił odór palonego mięsa.

 

Konrad przeszedł teraz do Ustnara, zabijając po drodze kolejnych przygarbionych troglodytów. Wsunął klingę pod główkę ćwieka tkwiącego w przegubie krasnoluda, oparł sztych o ziemię i podważył gwóźdź. Ustnar wyciągnął uwolnioną rękę, schwycił jednego z napastników za gardło i zgniótł mu grdykę, gdy tymczasem Konrad uwalniał mu drugą dłoń.

 

Wstrętnych stworów było coraz mniej, a mimo wszystko atakowały z taką samą szaleńczą wściekłością. Gdy Konrad uwalniał drugą nogę Ust­nara, Litzenreich zdołał oswobodzić się i wstał. Miecz Konrada pękł na pół, kiedy ostatni ćwiek wyłaził ze skały.

 

Rozejrzał się wokoło. Oficer z Altdorfu leżał na ziemi i wygląd jego skulonego ciała świadczył o tym, że nie żyje. Nigdzie nie było widać Srebrnego Oka ani Gaxara. Skaven musiał uciec, zabierając ze sobą ciało pana. Postaci na skalnej półce również chyba zniknęły. Wszyscy pigmej­scy mutanci albo już nie żyli, albo stawali się ofiarami ognistej zemsty Lit­zenreicha i teraz umierali w płomieniach, wypełniając powietrze odorem spalonego ciała.

 

Konrad, Litzenreich i Ustnar stali, spoglądając na siebie. Krew ciekła z ich ran. Byli sami wśród śmierci i zniszczenia. Słychać było tylko ich cięż­kie oddechy i dziecięce kwilenie śmiertelnie rannych bestii.

 

Nagle rozległ się jeszcze inny dźwięk. Dobiegał z głębi jednego z tu­neli prowadzących do krypty. Konrad rozpoznał go bez trudu — były to bo­jowe okrzyki zwierzołaków Chaosu. Ale te zwierzołaki nie będą karłowate ani bezbronne i będzie ich więcej niż da się policzyć.

 

— Rzeka! — rozkazał Konrad. — To nasza jedyna szansa wydostania się stąd!

 

Podbiegli do brzegu. Rzeka wydawała się niczym nie różnić od in­nych, a jej pokryta pianą woda pędziła korytem wyżłobionym w skale i zni­kała w niskim otworze na skraju krypty.

 

— Nienawidzę wody! — burknął Ustnar. I wskoczył w fale.

 

Zniknął pod powierzchnią i pojawił się po kilku sekundach w połowie drogi do ściany krypty. Litzenreich jakby się wahał, więc Konrad po­pchnął go ręką. Czarownik wpadł do wody, a potem jego podskakująca na falach głowa przepadła w głębi tunelu.

 

Konrad odrzucił hełm, zerwał płaszcz i ściągnął półpancerz. Zrzucił kopniakiem jeden but, ale na pozbycie się drugiego nie starczyło już czasu. Dostrzegł w jednym z korytarzy błysk czerwonych oczu, po czym pojawiła się następna para, a za nią jeszcze jedna. Wskoczył do rzeki i nie wynurzał się, pozwalając, aby szybki nurt niósł go w stronę tunelu.

 

Na chwilę przed zniknięciem w otworze Konrad uniósł głowę nad po­wierzchnię i rozejrzał się. Na skalnej półce w dalszym ciągu znajdowały się dwie postaci. Teraz mógł dokładnie im się przyjrzeć.

 

Jedną z nich był Czaszkolicy.

 

Tym razem nie mógł się mylić. Mimo upływu pięciu lat pamiętał go, jakby to było wczoraj. To samo chude ciało, ta sama łysa głowa, która zda­wała się nie mieć ciała na kościach.

 

U jego boku stał ktoś, kogo Konrad również nie widział pięć lat, ale także nigdy nie mógłby zapomnieć, aczkolwiek z zupełnie innego powodu. Teraz była starsza, ale również poznał ją natychmiast.

 

Na krótką chwilę ich oczy spotkały się. Jego — zielone i złote, jej — czarne jak węgiel

 

Elyssa...

 

W tej samej chwili wezbrany nurt wody wciągnął Konrada w mrok tu­nelu i było to wszystko, co mógł sobie potem przypomnieć.

 

Pamiętał.

 

Przez ponad pięć lat wierzył, że Elyssa nie żyje, że została zamordo­wana, gdy ich wioskę napadła i całkowicie zniszczyła pustoszącą kraj armia zwierzołaków. Aż do tej pory Konrad był przekonany, że tylko jemu udało się ocaleć.

 

Atak miał miejsce pierwszego dnia lata, w święto Sigmara. Kilkana­ście godzin wcześniej Konrad próbował opuścić wioskę, ale nie udało mu się przemknąć przez otaczający dolinę pierścień wrogich wojsk. Ubrany w skórę zabitego zwierzołaka i zmuszony do powrotu przez plemię skavenów, stał się świadkiem całkowitego zniszczenia jedynego domu, jaki kiedykolwiek miał.

 

A później, przemykając wśród ruin i zgliszcz, dotarł wreszcie do dworu, łudząc się nadzieją, że może zdoła ocalić dziewczynę. Ale dom ro­dziny Kastringów też płonął i w jego wnętrzu nikt nie mógł przeżyć. Żaden człowiek.

 

Ale spomiędzy szalejących płomieni wyłoniła się nie tknięta żywio­łem, przypominająca szkielet nieludzka postać. Konrad nazwał ją w myśli Czaszkolicym.

 

Uniósł łuk i wysłał jedną ze swoich czarnych strzał w serce stwora. Gdyby wychudzona postać była człowiekiem, zginęłaby natychmiast. Ale Czaszkolicy jedynie wyciągnął strzałę z nagiej piersi... na której nie poja­wiła się krew, nie było widać rany.

 

Konrad odwrócił się i uciekł. On ocalał, ale nikt inny nie miał naj­mniejszej szansy. Był o tym przekonany.

 

Elyssa...

 

Elyssa, która była pierwszą i, jak do tej pory, jedyną miłością Kon­rada.

 

Elyssa, która nadała mu imię.

 

Elyssa, która odmieniła jego życie.

 

I która ofiarowała mu kołczan, łuk oraz strzały, a każdy z tych przed­miotów nosił na sobie tajemniczy herb. Taki sam jaki widniał na tarczy, którą obecnie posługiwał się Srebrne Oko.

 

Czaszkolicy musiał więc pojmać dziewczynę i dla jakichś szatańskich celów zachował ją przy życiu aż do tej chwili.

 

Po niepowodzeniu sprzed pięciu lat miał jeszcze jedną szansę oca­lenia Elyssy.

 

Zapuścił się w labirynty pod Altdorfem, aby wydostać Litzenreicha i Ustnara z cel, do których zostali wtrąceni przez władze miasta. Miał dług wdzięczności wobec Ustnara, jeżeli nie wobec obydwu więźniów. Krasno­lud był jedynym ocalałym członkiem grupy, która wyrwała go ze szponów Gaxara i uwolniła z więzienia, do którego wtrąciły go podstępne machi­nacje maga poszukującego spaczenia skavenów. Konrad jednak za późno dotarł do Litzenreicha i Ustnara. Tym razem oni znaleźli się w mocy Sza­rego Proroka.

 

Konrad był pewien, że zabił Gaxara. Ale Srebrne Oko uciekł, zabie­rając tarczę, z powodu której Konrad ścigał obu skavenów od Middenhe­imu do stolicy Cesarstwa.

 

Teraz jednak nie miała ona żadnego znaczenia, podobnie jak Litzen­reich i Ustnar. Liczyła się jedynie Elyssa.

 

Chciał wrócić, popłynąć z powrotem do krypty, w której widział dziew­czynę, ale prąd wody był zbyt silny i niósł go nieubłaganie wąskim przepu­stem. Uświadomił sobie, że to Elyssa nauczyła go pływać.

 

Wniosła tak wiele do jego życia, że z trudem przypominał sobie cokol­wiek sprzed dnia, w którym się spotkali. Zupełnie jakby do tamtego mo­mentu nie żył prawdziwym życiem. Była córką pana włości, a on chłopskim wyrostkiem, który pracował w gospodzie. Ocalił jej życie, zabija­jąc zwierzołaka, który zaatakował ją na skraju lasu. W zamian za to dała mu osobowość... ale w dalszym ciągu nie wiedział, kim naprawdę był ani skąd pochodził.

 

Szalejący nurt nie wypełniał całkowicie tunelu i gdy Konrad wypłynął na powierzchnię starał się trzymać usta zamknięte i oddychać jedynie przez nos. Część ścieków stolicy była odprowadzana do podziemnej rzeki, ale nie była to jednak najbardziej zapaskudzona woda, w jakiej zdarzyło mu się pływać.

 

Nie widział niczego w ciemności i większość czasu przebywał pod wodą, obijając się o kamienie po obu stronach tunelu. Doszedł do wniosku, że lepiej narazić się na obrażenia kończyn, niż rozwalić sobie głowę o obniżające się nagle sklepienie.

 

Gdy po raz trzeci wypłynął, aby nabrać powietrza, zauważył, że ciemność przed nim nie jest już tak kompletna. Była noc i mógł zbliżać się do miejsca, w którym rzeka wypływała spod miasta. Skoro tak, wyjście mo­gła zamykać brona, rodzaj przegrody, która pozwalała swobodnie przepły­wać wodzie, ale jednocześnie uniemożliwiała intruzom przedostanie się do miasta systemem kanalizacyjnym. Poza tym przy wylocie kanału mogły być wystawione straże.

 

Przecież gdy Konrad i oficer zobaczyli, że dwie cele na dolnym pozio­mie wojskowego więzienia są puste, dowódca straży wydał rozkaz, by Lit­zenreichowi i Ustnarowi uniemożliwiono ucieczkę podziemną rzeką. I te­raz zapewne wartownicy czekali na każdego, kto wyłoni się z ujścia tu­nelu.

 

Po raz pierwszy, zamiast pozwolić unosić się prądowi, podjął próbę zmniejszenia prędkości, z jaką niosła go woda. Nurt był zbyt silny, by pły­nąć w przeciwną stronę, ale postanowił spróbować. Zwolnił nieco, ale róż­nica była niemal niezauważalna. Wyciągnął na oślep rękę, w nadziei, że uda mu się złapać jakiś występ skalny i zatrzymać. W przeciwnym razie wkrótce i tak zakończy swój spływ, rzucony na kraty czy jakąkolwiek inną przegrodę zamykającą wylot tunelu.

 

Czerń zmieniła się w szarość i wydało mu się, że widzi zarys otworu. Gdzie są Litzenreich i Ustnar? Czy potężny nurt cisnął nimi o grubą siatkę i uderzenie odebrało im przytomność? A może prąd wody wciągnął ich pod powierzchnię i utonęli?

 

Szarawa plama zbliżała się coraz bardziej, w miarę jak prąd zdawał się unosić Konrada ze wzrastającą szybkością. A potem dostrzegł odległy blask. Albo na zewnątrz tunelu było już jasno, albo były to pochodnie oczekujących strażników. Obrócił się tyłem, przygotowując na nieunik­nione zderzenie z metalowymi prętami stanowiącymi część systemu obronnego miasta.

 

I nagle znalazł się na zewnątrz tunelu. Przegradzająca podziemną rzekę krata z zaostrzonych prętów była rozerwana i wygięta na zewnątrz. Był to niewątpliwie rezultat działania magii Litzenreicha.

 

Teraz znajdował się w o wiele szerszej i głębszej rzece. Musiał to być Reik. Wydostał się z Altdorfu, poza obręb miejskich murów.

 

Ujrzał latarnie przy wylocie tunelu i trzymające je niewyraźne po­stacie, usłyszał głosy... i nagły okrzyk.

 

— Tam! Jeszcze jeden!

 

Zanurkował gwałtownie i strzała uderzyła w wodę tuż przy jego twa­rzy. Woda zmieniła tor jej lotu i grot minął ramię Konrada o parę centyme­trów. Kolejna strzała przemknęła koło jego piersi. Konrad zanurzył się głę­biej, zawrócił i zaczął płynąć pod prąd, w stronę miasta. Miał nadzieję, że żołnierze nie spodziewali się takiego wybiegu. Nurt nie był tak silny jak w podziemnej rzece.

 

Przez chwilę zastanawiał się, o co chodzi żołnierzom, ale w zaistniałej sytuacji wolał nie wdawać się z nimi w dyskusję.

 

Jego pierwotny plan zakładał uwolnienie Litzenreicha i Ustnara z cel, a potem wspólną ucieczkę z miasta. Nie miał powodu zatrzymywać się dłu­żej w Altdorfie — było mało prawdopodobne, by przebywał tu Srebrne Oko — a udzielenie pomocy w ucieczce dwóch więźniów oznaczało, że sam również nie mógł zostać.

 

Teraz jednak musiał powrócić, dostać się z powrotem do stolicy ; Ce­sarstwa, gdzie Czaszkolicy więził Elyssę.

 

Przestał płynąć i odwrócił się na plecy. Ostrożnie unosząc twarz po­nad powierzchnię wody, złapał oddech. Był gotów w każdej chwili ponow­nie zanurkować. Zobaczył światła jakieś czterdzieści metrów w dole rzeki, na drugim brzegu. Chwilowo był bezpieczny i miał nadzieję, że mag i kra­snolud również.

 

Wymknięcie się patrolowi milicji nie powinno sprawić Litzenreichowi specjalnego problemu. Chociaż on i Ustnar byli ranni, nadzy i bezbronni, znalazłszy się poza miastem, bez trudu mogli stawić czoło każdemu nie­bezpieczeństwu.

 

Konrad bardzo by chciał, aby obaj byli tu razem z nim. Byliby bardzo pożytecznymi towarzyszami w czasie wyprawy w nie znaną sieć korytarzy pod miastem. Ustnar, ze względu na swoją znajomość tuneli i umiejęt­ność walki, Litzenreich — dzięki wiedzy magicznej.

 

Przez chwilę myślał o Wilku. Gdzie się obecnie znajduje? Może w Kis­levie, na granicy? Czy granica nadal istnieje, czy też hordy z północy zalały już kraj? Ale gdyby sprawy ułożyły się aż tak źle, wiadomości dotarłyby już do Altdorfu i sierżant Taungar, werbując Konrada do gwardii cesar­skiej, z całą pewnością wspomniałby o szykującej się kampanii.

 

Płynął wolno w górę rzeki. Był to chyba najlepszy sposób przedosta­nia się do stolicy, ale mury miasta znajdowały się daleko i najwyraźniej wcale się nie zbliżały. Nurt Reiku był jednak dość silny, a Konrad czuł ogarniające go coraz większe zmęczenie, zupełnie jakby walczył z jakimś bezlitosnym przeciwnikiem. Pamiętał, że przez rzekę przerzucono pływa­jącą zaporę, uniemożliwiającą statkom dalszą żeglugę w górę Reiku bez ze­zwolenia i uiszczenia należnych opłat.

 

Rzekę zawsze przegradzano na noc i widział, że cała ta jej część jest bardzo dobrze oświetlona. Z całą pewnością objęta była również stałym nadzorem, zwłaszcza po ogłoszeniu alarmu. Lepiej byłoby więc znaleźć jakąś inną drogę. Zaczął szukać miejsca, żeby wyjść z wody.

 

Jednak brzegi nie opadały do rzeki w zwykły sposób. Nawet poza mu­rami miejskimi cały Reik był obramowany wysokimi nabrzeżami, do któ­rych cumowały statki i barki oczekujące na wpłynięcie do stolicy. Skie­rował się do północnego brzegu, który zdawał się mniej zatłoczony.

 

Chociaż zdarzyło się tak wiele, uświadomił sobie, że minęła zaledwie godzina od chwili, gdy przyszedł do koszar. Było jeszcze stosunkowo wcześnie i na jednostkach zacumowanych wzdłuż rzeki panował dosyć ożywiony ruch. Musiał uważać, aby go nie zauważyli ani nie usłyszeli lu­dzie pełniący wachtę na pokładach statków i łodzi.

 

Pomiędzy pełnomorskim żaglowcem kupieckim a skromną barką rzeczną widniała trzydziestometrowa luka i Konrad wpłynął w nią. Schwycił wystrzępioną linę, zwisającą z pachołka znajdującego się przy górnej krawędzi wysokiego na trzy metry nabrzeża. Przez kilka minut tkwił nieruchomo, unosząc jedynie głowę nad powierzchnię wody. Oparty o drewniane pale łapał oddech, rozglądając się jednocześnie wokoło i w górę, aby zorientować się, czy został zauważony. Noc była ciemna, ża­den z księżyców jeszcze nie wzeszedł.

 

Wreszcie zaczął wychodzić z wody. W większości wypadków na taką wysokość wspiąłby się po linie w ciągu dwóch, trzech sekund. Był jednak wyczerpany, lina mokra i śliska, więc przebycie połowy drogi trwało dwa razy dłużej.

 

Usłyszał nad sobą głosy. Podniósł wzrok i ujrzał patrzące na niego dwie twarze. Zamarł nieruchomo w nadziei, że może go nie zauważyli w ciemnościach. Wtedy jednak lina zakołysała się lekko i zaczęła unosić. Wciągali go na górę. Właśnie miał zamiar puścić ją i ponownie schronić się w rzece, gdy któryś z mężczyzn zawołał do niego.

 

— Trzymaj się, stary! Wyciągniemy cię...

 

Mówili z nieznanym akcentem. Nie byli altdorfskimi żołnierzami — za­pewne marynarzami z odległej części Imperium, którzy uznali, że Konrad wpadł do rzeki z jakiejś zacumowanej wyżej łodzi.

 

Zgubił but w tunelu i jedynymi przedmiotami, które mogły zdradzić jego obecny zawód, były pas i pochwa. Teraz, gdy nie miał miecza, były bez wartości. Jedną ręką rozpiął więc pas i upuścił go do wody.

 

— Dobrze se radzisz, stary. Zara cie wyciągniem.

 

Dwaj mężczyźni wyholowali go na górę i wyciągnęli ręce, aby złapać go pod pachy. Nie chcąc ryzykować, przyjął pomoc tylko jednego z nich. Gdyby to była pułapka, obezwładniliby go bez trudu. Sekundę lub dwie później był już na nabrzeżu. Marynarz puścił go i razem z kolegą spojrzeli na Konrada i wybuchnęli śmiechem..

 

— Dzięki — powiedział. Zatoczył się na bok, udając, że stara się złapać równowagę. — Nie mogę się przyzwyczaić, że ziemia nie rusza mi się pod nogami.

 

— Taa — skinął głową ten, który złapał go pod ramię. — Wiemy. Gdzie twój statek?

 

Konrad kciukiem wskazał w górę rzeki, w stronę miasta.

 

— O tam, tam. Wszystko będzie w porządku. Dzięki. Nic mi nie jest. A może chcecie się napić? Może wpadlibyśmy gdzie na jednego, co?

 

— Chiba kiedy indziej, stary — odparł drugi marynarz. — Widzi mi się, że masz już dosyć. Pewnie nie chcesz jeszcze raz plusnąć w te wache, no nie?

 

Konrad energicznie pokręcił kilkakrotnie głową.

 

— Nie — oświadczył. — Nie. Nie. — cofnął się nieco, zataczając z lekka. — Ale następnym razem, następnym razem ja stawiam. Dobra?

 

— Dobra.

 

Pomachał swoim ratownikom i wolno ruszył wzdłuż nabrzeża. Domy­ślał się, że w dalszym ciągu go obserwują, sprawdzając, czy nie zboczy z kursu i nie wleci ponownie do Reiku. Dotarł na wysokość barki, odwrócił się, pomachał do nich i ruszył dalej. Gdy obejrzał się powtórnie, nie było ich już widać.

 

Wyprostował się, otarł wodę z twarzy i zaczął się zastanawiać, w jaki sposób ponownie wejść do miasta. Altdorf był stolicą Cesarstwa. Nie za­mykał wszystkich bram o zmierzchu. Jego obywatele wieczorem nie bary­kadowali się w domach z obawy przed stworami, wychodzącymi nocą na łowy. W mieście nie marnowano godzin ciemności, tak jak działo się to w wielu miejscowościach Cesarstwa. Altdorf czuł się bezpieczny, ponie­waż było tam dość wojska, aby chronić ludzi przed jakimkolwiek niebez­pieczeństwem.

 

Istotnie, Altdorf nie musiał się obawiać niczego, co mogłoby mu za­grozić spoza miejskich murów, ale Konrad odkrył, że największe niebez­pieczeństwo leży pod fundamentami stolicy.

 

Szedł wzdłuż nabrzeża w stronę białych murów miasta, do miejsca, gdzie ostatnia potężna wieża wydawała się wyrastać z głębin rzeki. W nor­malnych okolicznościach nie miałby żadnych problemów z przekrocze­niem bramy. Za kilka miedziaków łapówki dla wartowników marynarze, których statki cumowały w dole rzeki, wchodzili i wychodzili z Altdorfu o dowolnej porze. Najczęściej odwiedzanym przez nich miejscem była Ulica Setki Gospod, ale korzystali również z innych nocnych atrakcji, które największe miasto Cesarstwa miało do zaproponowania zarówno swoim mieszkańcom, jak i gościom.

 

Ostrożnie, starając się trzymać w cieniu, Konrad zbliżył się do wej­ścia. Odniósł wrażenie, że brama rzeczna jest lepiej strzeżona niż było to konieczne. Jej otoczenie zostało dobrze oświetlone i widać było, że oprócz zwykłej straży służbę wartowniczą pełnią również żołnierze. Kilku maryna­rzy z rozmaitych krajów wykłócało się, chcąc opuścić miasto, ale zanim po­zwolono im na to, każdy z nich był dokładnie przesłuchany i sprawdzony.

 

Kilku mężczyzn nadchodzących z drugiej strony przepuszczono bez takich trudności. Milicja sprawdzała jedynie wychodzących. Najprawdopo­dobniej miała rozkaz znaleźć maga i krasnoluda. Gdyby Ustnar spróbował wyjść, nawet milicja nie miałaby problemu z rozpoznaniem zbiega. Kon­rad zastanawiał się, w jaki sposób mieli zamiar złapać czarownika. Być może na wartowni znajdował się jakiś mag, który mógł wykryć znajdują­cego się w pobliżu kolegę po fachu.

 

Gdyby nie był przemoczony do suchej nitki i miał przy sobie kilka mo­net, wszedłby do stolicy zupełnie bez trudu, ale ociekał wodą i nie miał ani grosza. Złota korona, otrzymana od Taungara w chwili werbunku, prze­padła. Teraz, w nocy i przy zaczynających się zimowych chłodach, jego ubranie długo nie wyschnie. Już dygotał z zimna i wiedział, że musi jak naj­szybciej zmienić odzież.

 

Konrad obserwował marynarzy, których wypuszczano z miasta. Naj­częściej szli grupkami, on zaś potrzebował samotnego wędrowca, ponie­waż swój plan musiał zrealizować szybko i po cichu. Poza tym ten, którego wypatrywał, powinien mieć mniej więcej jego wymiary. Czekał cierpliwie. Wreszcie z bramy wyłonił się marynarz, którego wzrost i tusza wydawały się odpowiednie. Szedł bardzo wolno, starając się zachować równowagę, ale mimo wszystko zataczał się lekko.

 

— Skurwysyny — mamrotał pod nosem. — Altdorfskie skurwysyny — obejrzał się, popatrzył na miasto i splunął przez ramię.

 

— Masz zupełną rację, s...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin