!Alexander McCall Smith - Niedzielny Klub Filozoficzny.rtf

(584 KB) Pobierz

 

ALEKSANDER McCALL SMITH

 

 

 

 

NIEDZIELNY KLUB FILOZOFICZNY

 

 

(Przełożył: Michał Juszkiewicz)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prószyński i s-ka

2005


1

 

 

Isabel Dalhousie widziała, jak młody mężczyzna spada z najwyższej galerii, z samej jaskółki. Tragiczny lot trwał jedno mgnienie oka. Isabel zdążyła zauważyć tylko rozwiane włosy, sylwetkę odwróconą do góry nogami, koszulę i poły marynarki opadłe aż na pierś oraz odsłonięty brzuch. Potem nieszczęśnik zniknął jej z oczu; uderzywszy w locie o balustradę amfiteatru, wpadł głową naprzód pomiędzy rzędy krzeseł na parterze.

Co ciekawe, pierwsza myśl Isabel skierowała się w stronę wiersza W.H. Audena, w którym poeta opisał upadek Ikara. Podobne wydarzenia, twierdził Auden, zawsze mają w tle zwyczajnych ludzi, zajętych powszednimi sprawami. Ludzie ci nie odrywają wzroku od swoich zajęć. Nie widzą chłopca spadającego z nieba. Rozmawiałam ze znajomą, pomyślała Isabel. Rozmawiałam ze znajomą, gdy z nieba spadł chłopiec.

Ten wieczór i tak pozostałby w jej pamięci, nawet gdyby to, co się stało, nie wydarzyło się. Miała mieszane uczucia co do Rejkiawickiej Orkiestry Symfonicznej, o której nigdy nie słyszała ani słowa i w żadnym wypadku nie wybrałaby się na jej koncert, gdyby nie sąsiad, który niemalże siłą wcisnął jej bilet. Ciekawe, pomyślała wtedy, czy w Rejkiawiku naprawdę działa zawodowa orkiestra symfoniczna, czy może to zespół amatorów? Niemniej jednak, rzecz jasna, nawet amatorom należy się publiczność, skoro już przyjechali taki kawał drogi do Edynburga, aby dać późnowiosenny koncert; nie po to trudzili się długą podróżą z Islandii, żeby teraz grać dla pustej sali. Isabel poszła więc na koncert i wysiedziała do przerwy. Pierwszą część koncertu wypełniła wiązanka kompozytorów romantycznych, niemieckich i szkockich: Mahler, Schubert oraz Hamish McCunn.

Jak na ostatnie dni marca, wieczór był niezwykle ciepły, skutkiem czego w Usher Hall panowała dusznawa atmosfera. Isabel na wszelki wypadek ubrała się lekko i była z tego bardzo zadowolona, ponieważ na amfiteatrze temperatura, jak było do przewidzenia, przekroczyła komfortowy limit. Podczas przerwy zeszła po schodach do foyer, z ulgą rozkoszując się chłodniejszym powietrzem, wypełniającym korytarze. Wystrzegała się zatłoczonego baru, z którego dochodziła kakofonia głosów i rozmów; była więcej niż pewna, że natknie się tam na znajomych, jako że w Edynburgu nie sposób wybrać się dokądś i nie spotkać kogoś znajomego. Tego wieczoru Isabel nie była jednak w nastroju do rozmów. Kiedy przyszedł czas, aby powrócić na salę, zastanowiła się przez chwilę, czy może by tak odpuścić sobie drugą połowę koncertu, lecz porzuciła ten zamysł; zawsze miała opory wewnętrzne, które powstrzymywały ją przed zachowaniem mogącym sugerować brak uwagi lub, co gorsza, brak powagi. Wróciła zatem na swoje miejsce. Na poręczy fotela, tak jak go zostawiła, leżał program; zerknęła do niego, żeby sprawdzić, co ją czeka w drugiej części koncertu. Wzięła głęboki wdech, Stockhausen!

Isabel miała ze sobą małą lornetkę teatralną, niezwykle przydatną nawet w amfiteatrze, który wcale nie był aż tak wysoki. Wycelowawszy ją w odległą scenę, przyjrzała się dokładnie wszystkim muzykom po kolei. Nigdy nie mogła oprzeć się tej pokusie na koncertach. W zwyczajnych okolicznościach nie wolno gapić się na innych przez lornetkę, ale na sali koncertowej jest to dozwolone, a nawet jeśli raz na jakiś czas szkła odwracają się w stronę widowni - to któż może to zauważyć? Smyczki rejkiawickiej orkiestry były takie sobie, nie było na czym zawiesić oka, ale już w dętych drewnianych Isabel wypatrzyła klarnecistę o niesamowitej twarzy: wysokie kości policzkowe, głęboko osadzone oczy i podbródek, rzekłabyś, wyciosany toporem. Nie odrywając oczu od tych nadzwyczajnych rysów, Isabel myślała o dawnych pokoleniach twardych Islandczyków oraz Duńczyków z jeszcze odleglejszej przeszłości, których ciężka praca wydała na świat tę rasę: kobiety i mężczyzn, w pocie czoła uprawiających nędzną wyżynną ziemię, z najwyższym trudem wiążących koniec z końcem; rybaków polujących na dorsze w stalowoszarych wodach północnych mórz; kobiety usiłujące wykarmić dzieci mięsem suszonych ryb i mąką owsianą. A zwieńczeniem wszystkich tych wysiłków był klarnecista.

Odłożyła lornetkę i usiadła wygodniej w fotelu. Należało przyznać, że orkiestra grała na całkiem przyzwoitym poziomie. Wykonanie McCunna było pełne wigoru, ale ten Stockhausen... Kto dziś jeszcze gra Stockhausena? Być może, pomyślała Isabel, ma to być znak pewnego obycia w kulturze: przyjechaliśmy z Rejkiawiku, to prawda, Rejkiawik to takie małe miasto, gdzie diabeł mówi dobranoc, zgadza się, ale proszę - przynajmniej potrafimy zagrać Stockhasena równie dobrze jak wszyscy. Zamknęła oczy. Orkiestra na gościnnych występach doprawdy nie powinna zmuszać swoich gospodarzy do słuchania tak okropnej muzyki. Przez krótką chwilę Isabel zastanowiła się nad koncepcją kurtuazji orkiestrowej. Z całą pewnością należy w takich sytuacjach unikać incydentów w skali politycznej: niemieckie orkiestry, co zrozumiałe, z dużą ostrożnością dobierały utwory Wagnera do repertuaru swoich zagranicznych tournee - przynajmniej w niektórych krajach. Zamiast niego preferowano kompozytorów okazujących więcej... skruchy. Isabel odpowiadał ten stan rzeczy, bo nie lubiła Wagnera.

Stockhausen zamykał program koncertu. Kiedy dyrygent w końcu zszedł z podestu, a oklaski ucichły, Isabel wyślizgnęła się ze swojego fotela i poszła do toalety. Dosyć skąpe te brawa, oceniła, mogło być lepiej. Może to wina Stockhausena? W łazience odkręciła kran i przepłukała usta - w Usher Hall nie zainstalowano tak nowoczesnych urządzeń jak wodotryski z wodą pitną - a potem obmyła twarz. Ochłodziwszy się nieco tym sposobem, wyszła z toalety i po raz drugi tego wieczoru skierowała się w stronę schodów. W tym momencie jednakże dostrzegła znajomą, Jennifer, która stała na pierwszym z kilku stopni, prowadzących na amfiteatr.

Isabel zawahała się. W sali koncertowej wciąż panował nieprzyjemny zaduch, ale z drugiej strony, nie widziała Jennifer od przeszło roku; nie mogła jej minąć, nie zamieniwszy choćby kilku słów.

Zagłębiła się w zbity tłum.

- Czekam na Davida - wyjaśniła Jennifer, wskazując ręką amfiteatr. - Wypadła mu soczewka z oka, wyobrażasz sobie? Pożyczył latarkę od bileterki i teraz szuka zguby pod swoim fotelem. Już raz mu się to przytrafiło, w pociągu, jak jechaliśmy do Glasgow, a teraz znów to samo...

Postały chwilę, gawędząc. Widzowie jeden po drugim mijali je, schodząc po schodach, aż w końcu sala opustoszała. Jennifer, atrakcyjna czterdziestka - czyli w wieku Isabel - wybrała się na koncert w czerwonym kostiumie, a w klapę żakietu wpięła dużą złotą broszkę w kształcie lisiej głowy. Isabel nie mogła oderwać wzroku od tego lisa, który wydawał się patrzeć na nią swoimi rubinowymi oczami. Zezowaty lis przechera, pomyślała. Lis Witalis, jak żywy.

Minęło jeszcze kilka minut. Jennifer spojrzała nerwowo na schody.

- Lepiej tam chodźmy. Może trzeba mu pomóc - powiedziała poirytowanym głosem. - Bo jak zgubi drugą, to dopiero będzie.

Wspięły się po kilku schodkach i spojrzawszy w dół, ujrzały Davida skulonego na kolanach za fotelem. Pomiędzy siedzeniami pobłyskiwało elektryczne światło latarki. W tym właśnie momencie z piętra ponad nimi spadł młody mężczyzna. Nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku, nie krzyknął ani słowa - leciał w absolutnej ciszy, młócąc rękami, jakby usiłował wzbić się w powietrze albo odepchnąć pędzącą ku niemu podłogę. Nie minęła sekunda i znikł im z oczu.

 

Przez krótką chwilę Isabel i Jennifer stały jak wryte, patrząc jedna na drugą z niedowierzaniem. Potem z dołu rozległ się kobiecy krzyk, wysoki, piskliwy; następnie dał się słyszeć podniesiony głos mężczyzny i trzask zamykanych drzwi.

Isabel chwyciła Jennifer za ramię.

- Mój Boże - szepnęła. - Mój Boże!

Mąż Jennifer wstał zza fotela, wyprostował się.

- Co to było? - zapytał. - Co się stało?

- Ktoś spadł z góry - powiedziała Jennifer, wskazując na jaskółkę, tam, gdzie kraniec najwyższej galerii dobiegał ściany. - Stamtąd. Spadł.

Spojrzały na siebie jeszcze raz, po czym Isabel podeszła do balustrady. Wzdłuż parapetu biegła mosiężna poręcz; chwyciła się jej i wychyliła, spoglądając w dół.

Był tam, na dole. Wpółleżał na siedzeniu jednego z foteli, z nogami na poręczach sąsiednich. Nie miał jednego buta, zauważyła Isabel, i nosił pończochy zamiast skarpetek. Głowy nie było widać spomiędzy siedzeń; musiała spoczywać gdzieś nisko, przy samej podłodze. Dobrze widoczna była za to jedna ręka, wyprostowana ku górze, jakby ten nieszczęśnik chciał po coś sięgnąć, znieruchomiała w tej pozycji. Obok stali dwaj mężczyźni w strojach wieczorowych. Jeden z nich wyciągał właśnie rękę, aby dotknąć tego człowieka, drugi oglądał się za siebie, w stronę drzwi.

- Szybko! - krzyknął któryś z nich. - Pośpieszcie się!

Rozległ się głos kobiety wykrzykującej coś niezrozumiale i na sali pojawił się trzeci mężczyzna. Wbiegł pomiędzy rzędy foteli, tam gdzie leżał młody człowiek, pochylił się i zaczął go podnosić. Teraz w polu widzenia ukazała się jego głowa, zwisająca luźno, jakby trzymała się tylko na skórze. Isabel cofnęła się i spojrzała na Jennifer.

- Musimy tam iść - zadecydowała. - Widziałyśmy, co się stało. Trzeba komuś o tym opowiedzieć.

Jennifer skinęła potakująco głową.

- W sumie nie widziałyśmy zbyt wiele - powiedziała. - Raz-dwa i było po wszystkim. Wierzyć się nie chce.

Widząc, że znajoma drży na całym ciele, Isabel objęła ją za ramiona.

- To było koszmarne! - szepnęła. - Też jestem strasznie wstrząśnięta.

Jennifer zamknęła oczy.

- Tak po prostu spadł... W jednej chwili... Myślisz, że mógł przeżyć? Co zobaczyłaś?

- Obawiam się, że wyglądało to poważnie - odpowiedziała Isabel, w duchu dodając: Naprawdę bardzo poważnie.

 

Zeszły po schodach. Przy wejściu na salę zgromadził się już niewielki tłumek, słychać było gwar głosów. Gdy Isabel i Jennifer podeszły bliżej, jakaś kobieta odwróciła się i zobaczywszy, że ktoś idzie, poinformowała je:

- Ktoś spadł z jaskółki. Tam leży.

- Wszystko widziałyśmy. - Isabel kiwnęła głową. - Byłyśmy na górze.

- Widziały panie? - zdziwiła się nieznajoma. - Naprawdę?

- Widziałyśmy, jak spadał - wyjaśniła Jennifer. - Byłyśmy na amfiteatrze. Przeleciał obok nas.

- Okropne - powiedziała kobieta. - Taki widok...

- Zgadza się.

Nieznajoma spojrzała na Isabel, a w jej wzroku nagle pojawiła się poufałość, dopuszczalna pomiędzy obcymi osobami, które na własne oczy widziały tragiczny wypadek.

- Nie wiem, czy powinnyśmy tak tutaj stać - mruknęła Isabel, na wpół do Jennifer, na wpół do tej drugiej kobiety. - Będziemy tylko przeszkadzać.

Nieznajoma się cofnęła.

- Człowiek stoi, bo chciałby się na coś przydać - powiedziała potulnie. Nie przekonało to nikogo.

- Oby tylko wyszedł z tego cało - powiedziała Jennifer. - Spadł z bardzo wysoka. Zawadził po drodze o brzeg amfiteatru, może to go trochę przyhamowało?

Nie, pomyślała Isabel. To raczej tylko pogorszyło sprawę, bo obrażenia będą podwójne: od uderzenia o balustradę i od upadku na podłogę. Rzuciła okiem za siebie; przy głównym wejściu do teatru panowało poruszenie, a na ścianę padał błękitny poblask migającego sygnału karetki.

- Trzeba ich przepuścić - powiedziała Jennifer, odsuwając się od tłumku stłoczonego przy drzwiach. - Ratownicy będą tędy wchodzić.

Odstąpiły na bok. Dwaj mężczyźni w luźnych zielonych kombinezonach minęli je szybkim krokiem, niosąc złożone nosze. Nie upłynęła, wydawało się, nawet minuta, kiedy ponownie przemknęli obok, w przeciwnym kierunku. Młody mężczyzna leżał na noszach z rękami złożonymi na piersi. Isabel cofnęła się, aby nie stać na drodze sanitariuszom, ale zanim zdążyła odwrócić głowę, jej wzrok padł na jego twarz. Zobaczyła aureolę zmierzwionych ciemnych włosów i delikatne rysy, których nie uszkodził tragiczny upadek. Taki piękny człowiek, pomyślała, i tak w jednej chwili - już go nie ma. Zamknęła oczy. Poczuła w sobie ból i wielką pustkę. Ten biedak na pewno miał gdzieś kogoś, kto go kochał; dla tego kogoś dziś, kiedy dotrze do niego ta okrutna wiadomość, nastąpi koniec świata. Miłość, która miała wystarczyć na całe życie, nagłe okaże się bezwartościową inwestycją, skończoną w jednej chwili razem z życiem przeciętym upadkiem z teatralnej jaskółki.

Isabel odwróciła się do Jennifer.

- Muszę szybko iść na górę - powiedziała, zniżając głos. - Powiedz im, że wszystko widziałyśmy. Zaraz wracam.

Jennifer skinęła głową, rozglądając się za kimś, kto tutaj wydawał polecenia. Na sali panował niejaki zamęt. Jakaś kobieta głośno płakała - zapewne była to jedna z tych osób, które stały na dole, kiedy doszło do tragedii. Pocieszał ją wysoki mężczyzna w wieczorowej marynarce.

Isabel obróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku najbliższych schodów, prowadzących na jaskółkę. Czuła się skrępowana i kilka razy obejrzała się za siebie, ale w pobliżu nie było nikogo. Pokonawszy ostatnich kilka schodków, przeszła pod łukowatą futryną, zagłębiając się pomiędzy rzędy siedzeń. Podłoga loży była stroma. Panowała tutaj cisza, a przez ozdobne szklane klosze żyrandoli wiszących pod sufitem sączyło się przyćmione światło. Isabel przyjrzała się balustradzie, przez którą wypadł tamten chłopak. Ona i Jennifer stały niemalże w prostej linii poniżej miejsca, z którego spadł, co pozwoliło jej zorientować się, gdzie znajdował się w momencie, gdy się poślizgnął.

Zeszła na sam dół galerii i przemaszerowała przed pierwszym rzędem siedzeń. Wzdłuż balustrady biegła mosiężna poręcz, o którą ten młody człowiek na pewno się przedtem opierał. Na podłodze leżał program. Isabel schyliła się i podniosła go; okładka, zauważyła, była naddarta - i nic poza tym. Wychyliła się, wyglądając ponad krawędzią balustrady. Musiał siedzieć właśnie tutaj, na ostatnim fotelu w rzędzie, gdzie galeria dobiegała już do ściany. Gdyby miał inne miejsce, bliżej środka rzędu, spadłby na amfiteatr; tylko przy samej ścianie nic nie zagradzało drogi na sam dół, pomiędzy krzesła na parterze.

Nagle Isabel poczuła zawroty głowy i zamknęła oczy. Trwało to tylko przez chwilę, a kiedy z powrotem je otworzyła, pozwoliła spojrzeniu opaść dobre piętnaście metrów w dół, aż na parter. Na dole, tuż obok miejsca, gdzie spadł ów nieszczęśliwy młody człowiek, zauważyła mężczyznę w niebieskiej wiatrówce. Zadarłszy głowę, nieznajomy spojrzał jej prosto w oczy. Po minie Isabel poznała, że jej widok na górze zaskoczył go tak samo, jak ją zaskoczyło jego nieoczekiwane spojrzenie; szarpnęła się w tył, jakby się nagle przestraszyła.

Odeszła od balustrady i zaczęła wchodzić z powrotem po schodach pomiędzy rzędami siedzeń. Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, co spodziewała się tutaj znaleźć - o ile w ogóle miała nadzieję na jakieś odkrycie - i czuła się zakłopotana, że zobaczył ją z dołu ten nieznajomy. Co sobie o niej pomyślał? Bez wątpienia wziął ją za bezwstydnego gapia, który wlazł na jaskółkę, żeby zobaczyć to, co widział tamten nieszczęśnik w ostatnich chwilach swojego życia. A przecież Isabel chodziło zupełnie o coś innego.

Doszła do schodów i zaczęła schodzić na parter, trzymając się poręczy. Stopnie były kamienne, a schody kręte, spiralne - na takich łatwo można się poślizgnąć. Isabel uznała, że to właśnie spotkało tamtego biedaka: poślizgnął się. Wyjrzał, bo chciał zobaczyć kogoś na dole - może tam był jakiś jego znajomy? - stracił równowagę i przeleciał nad balustradą. Była niska, co tylko ułatwiło całą sprawę.

W połowie schodów zatrzymała się. W pobliżu nie było żywej duszy, a mimo to wydawało jej się, że coś słyszała. A może to tylko wyobraźnia? Wytężyła słuch, ale na próżno. Odetchnęła głęboko. Tamten chłopak z pewnością był ostatnią osobą, która została na jaskółce, wszyscy zdążyli wyjść, a dziewczyna obsługująca bar na piętrze zaczęła już zamykać. Był tam całkiem sam, wyjrzał i spadł, w zupełnej ciszy, być może nawet zobaczył, spadając, Jennifer i Isabel - w takim wypadku byłyby one ostatnimi osobami, które widział w życiu.

Na dole, u stóp schodów, Isabel znów zobaczyła nieznajomego mężczyznę w niebieskiej wiatrówce. Stał zaledwie kilka metrów od wyjścia z klatki schodowej. Spojrzał na nią surowym wzrokiem.

Isabel podeszła do niego.

- Widziałam, jak to się stało - poinformowała go. - Stałam z przyjaciółką na amfiteatrze. Widziałyśmy, jak ten człowiek spadł.

Mężczyzna spojrzał na nią.

- Będziemy musieli z panią porozmawiać - odparł. - Potrzebne nam zeznania.

Isabel skinęła głową.

- Widziałam bardzo niewiele - przyznała się. - W mgnieniu oka było po wszystkim.

Nieznajomy zmarszczył brwi.

- A po co poszła pani teraz na górę? - zapytał. Isabel spuściła głowę.

- Chciałam zobaczyć, jak to mogło się stać - odrzekła. - I teraz już rozumiem.

- Hm?

- Wyjrzał przez balustradę - wyjaśniła - i stracił równowagę. Tutaj o to nietrudno.

Mężczyzna zacisnął wargi w wąską kreskę.

- Wyświetlimy to. Nic nam po spekulacjach.

Miała to być przygana, nie zabrzmiała jednak zbyt ostro, bo nieznajomy zauważył, że Isabel jest bardzo zdenerwowana. Trzęsła się jak w febrze. Widział to już nieraz. W obliczu jakiejś okropnej tragedii ludzie zawsze dostają drgawek. Ze strachu. Boją się, ponieważ to, co zaszło, uświadamia im, że człowiek zawsze żyje na krawędzi. Każda chwila jego życia może być ostatnią.

2

 

 

Grace, gosposia Isabel, zjawiła się w jej domu rankiem następnego dnia, o godzinie dziewiątej. Otworzyła drzwi własnym kluczem, zebrała poranną pocztę z podłogi w przedpokoju i skierowała się do kuchni. Isabel zeszła już na dół z sypialni na piętrze i siedziała przy kuchennym stole nad rozłożoną gazetą. Obok stała do połowy opróżniona filiżanka kawy.

Grace położyła listy na stole i zdjęła płaszcz. Była wysoka i dobiegała pięćdziesiątki, starsza od Isabel o sześć lat, a ten płaszcz w jodełkę, który przed chwilą zdjęła, był staromodny w kroju. Ciemnorude włosy nosiła ściągnięte w kok.

- Godzinę czekałam na autobus - oznajmiła. - Nic nie przyjechało.

Isabel wstała od stołu, wzięła czystą filiżankę i podeszła do ekspresu.

- To ci pomoże - powiedziała, napełniając filiżankę świeżą kawą, Grace upiła łyk. - „Scotsman” pisze o tragicznym wypadku. - Isabel wskazała gazetę leżącą na stole. - Wczoraj, w Usher Hall. Widziałam to na własne oczy. Młody mężczyzna spadł z najwyższej galerii na sam parter.

Grace wstrzymała oddech.

- Biedaczysko - westchnęła po chwili. - I co...

- Zmarł - przerwała jej Isabel. - Zabrali go do Infirmary* [The Royal Infirmary of Edinburgh - szpital miejski, jeden z największych państwowych szpitali w Wielkiej Brytanii (przyp. tłum.).], ale zanim zdążyli dojechać, lekarz stwierdził zgon.

Grace spojrzała znad krawędzi filiżanki na swoją pracodawczynię.

- Skoczył?

Isabel pokiwała głową.

- Nikt nie chce w to wierzyć - powiedziała i nagle umilkła. Prawdę mówiąc, taka myśl w ogóle nie przyszła jej do głowy. Sala koncertowa to nie miejsce do samobójczych skoków; desperaci wybierali się raczej na Forth Bridge, most nad szerokim ujściem rzeki Forth, zaś ci preferujący upadek na ziemię - na most Dean Bridge. Dean Bridge: Ruthven Todd napisał o nim kiedyś wiersz, czyż nie? Żelazne kolce zamontowane na tym moście poeta nazwał „kuriozalnym straszakiem na samobójców”, kuriozalnym, ponieważ myśl o zwykłym, niezbyt silnym bólu powinna być niczym w obliczu absolutnej zagłady. Ruthven Todd, pomyślała Isabel, nigdy nieuznany pomimo zachwycającej poezji, którą stworzył. Jeden wers spod jego pióra, jak sama kiedyś powiedziała, jest wart tyle, co pięćdziesiąt linijek nadętego McDiarmida. Ale w dzisiejszych czasach nikt już nie pamięta, kim był i co napisał Ruthven Todd.

Isabel zobaczyła raz Hugh McDiarmida na własne oczy. Chodziła wtedy jeszcze do szkoły. Ojciec zabrał ją na spacer; przechadzali się po Hanover Street, a mijając bar „Milnes”, natknęli się na słynnego poetę, który właśnie stamtąd wychodził w towarzystwie wysokiego mężczyzny o dystyngowanym wyglądzie. To właśnie ten człowiek zauważył jej ojca i się z nim przywitał. Ojciec przedstawił Isabel obu mężczyznom: wysoki uprzejmie uścisnął jej rękę, zaś McDiarmid uśmiechnął się i skinął głową. Isabel uderzyło to, że oczy poety wydawały się promieniować oślepiającym błękitnym światłem. Nosił kilt, a w rękach trzymał niewielką, wysłużoną skórzaną walizkę, którą przyciskał do piersi, jakby dla ochrony przed zimnem.

Potem jej ojciec skomentował to spotkanie następującymi słowami:

- Najlepszy poeta w całej Szkocji pod rękę z najbardziej wygadanym.

- A który był który? - spytała Isabel. W szkole czytała Burnsa i kilka utworów Ramsaya i Henrysona, ale nic nowoczesnego.

- McDiarmid, czyli Christopher Grieve, bo takie jest jego prawdziwe nazwisko, to ten najbardziej wygadany. A ten wysoki, Norman McCaig, jest najlepszy. Ale nie doczeka się nigdy pełnego uznania, bo w dzisiejszych czasach szkocka literatura to same jęki, kwęki i rany na duszy. - Tu przerwał, a po chwili zapytał: - Czy ty rozumiesz, o czym ja mówię?

A Isabel odpowiedziała:

- Nie.

 

Grace spytała jeszcze raz:

- Ale sądzisz, że mógł skoczyć?

- Nie widziałyśmy samego momentu, kiedy wypadł. - Isabel złożyła gazetę tak, żeby strona z krzyżówką, była na wierzchu. - Zobaczyłyśmy, jak spada, już po tym, jak się poślizgnął czy co tam się stało. Tyle powiedziałam policji. Złożyłam zeznanie jeszcze wczoraj wieczorem.

- Nie tak łatwo się poślizgnąć - zauważyła Grace.

- A właśnie, że łatwo - sprzeciwiła się Isabel. - Nic prostszego. Kiedyś czytałam o młodym małżeństwie, które pojechało w podróż poślubną do Ameryki Południowej. Wybrali się nad jakiś wodospad i tani pan młody poślizgnął się i spadł.

Grace uniosła brew.

- Tutaj u nas w Edynburgu też była taka jedna, co spadła - powiedziała. - W przepaść. W górach. I też była w podróży poślubnej.

- Sama widzisz - zakonkludowała Isabel - do czego może dojść, jak się człowiek poślizgnie.

- Z tym tylko, że niektórzy podejrzewali, że została zepchnięta - zripostowała Grace. - Kilka tygodni wcześniej jej mąż wykupił dla niej polisę ubezpieczeniową na wypadek nagłej śmierci. Wystąpił o wypłatę odszkodowania, ale towarzystwo odmówiło.

- Cóż, zdarza się i tak. Jednych ktoś zepchnie, inni spadają sami, bo się poślizgnęli. - Isabel urwała, bo nagle wyobraziła sobie tych dwoje nowożeńców w Ameryce Południowej, wodną mgiełkę, unoszącą się nad wodospadem i spienioną białą kipiel, w której zniknął pan młody. Zobaczyła jego świeżo poślubioną żonę, jak co sił w nogach biegnie z powrotem ścieżką, i poczuła tę wielką, nagłą pustkę, która pewnie ją wtedy ogarnęła. Miłość do drugiej osoby czyni człowieka niezwykle bezbronnym: wystarczy podejść odrobinę zbyt blisko krawędzi i cały nasz świat może stanąć na głowie.

Isabel zabrała filiżankę z kawą i wyszła z kuchni. Miała krzyżówkę do rozwiązania, a poza tym Grace nie lubiła, żeby przy pracy patrzeć jej na ręce. Nad krzyżówką Isabel siadała zwykle w saloniku porannym, który miał okna wychodzące na ogród. Praktykowała ten zwyczaj już od wielu lat, od czasu, kiedy wróciła do Edynburga i zamieszkała w tym domu. Krzyżówka na początek dnia, potem reszta porannej gazety, czyli wiadomości. Isabel robiła, co tylko mogła, żeby nie czytać sprawozdań z obrzydliwych spraw sądowych, które, zdawało jej się, zabierały coraz więcej miejsca na łamach codziennej prasy, jakby każdy czytelnik musiał być, zdaniem wydawcy, owładnięty obsesją na punkcie ludzkich słabości, życiowych tragedii i niepowodzeń oraz błahych miłostek ludzi show-biznesu. Słabość drugiego człowieka należy dostrzegać, choćby tylko z tej racji, że człowiek jest słaby z natury, ale upajać się nią - to już, zdaniem Isabel, było zwykłe podglądactwo, a kto wie może nawet swojego rodzaju moralizatorskie plotkarstwo? Z drugiej strony, pomyślała, czy ja sama tego nie czytam? Czytam, a jakże. Nie jestem w niczym lepsza od całej rzeszy innych ludzi, którzy gonią za skandalem. Na widok nagłówka PASTOR HAŃBĄ SWOJEJ PARAFII uśmiechnęła się smutno, nie mając najmniejszych wątpliwości, że przeczyta ten artykuł tak jak wszyscy, chociaż zdawała sobie doskonale sprawę z osobistej tragedii, która się za nim kryje, i ze wstydu, który zawsze towarzyszy takim sytuacjom.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin