R344. Field Sandra - Czekalem na ciebie.pdf

(744 KB) Pobierz
After hours
Sandra Field
Czekałem na ciebie
(After hours)
 
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wszystko przepadło. Ja chyba oszaleję.
Marcia Barnes spoglądała na Rideau Canal z okna saloniku swego mieszkania. Kilku
przynaglanych deszczem rowerzystów jechało ścieżką rowerową biegnącą wzdłuż krętego
brzegu kanału. Drzewa okryły się świeżymi liśćmi, tulipany stały w równych grządkach przed
schludnymi domami. Wszystko było w idealnym porządku.
Nie tak, jak u niej.
Przycisnęła twarz do szyby. Jednak próba opanowania przerażenia, które ogarnęło ją po
zebraniu w instytucie medycznym, gdzie pracowała jako immunolog, nie udawała się.
Dyrektor aksamitnym głosem oznajmił zgromadzonym, że cięcia budżetowe mogą
spowodować redukcję personelu nawet o połowę. Mimo siedmioletniego stażu w instytucie,
Marcia nie zaliczała się do starej kadry.
A praca była dla niej wszystkim, nie wyobrażała sobie bez niej życia.
Usiłując się uspokoić, odetchnęła głębiej parę razy. Bogu dzięki, że odrzuciła zaproszenie
Lucy i Troya na obiad. Niestety, zgodziła się pójść z nimi do galerii na wernisaż ich
przyjaciela Quentina.
Quentin. To imię kojarzyło się jej z tweedowymi marynarkami i fajką, wyniosłym
brytyjskim akcentem i sielankowymi krajobrazami w stylu Constable'a, pełnymi kłębiastych
chmur i poczciwych brązowych krów. Choć szczyciła się swoim opanowaniem, dziś nie miała
nastroju do oglądania sielanek. Jej starannie ułożone życie rozsypywało się w gruzy.
Weszła do kuchni i spojrzała na leżące na stole zaproszenie do najbardziej ekskluzywnej
galerii w mieście. Nie dbała o to. Problem polegał na tym, że trzeba się przebrać i ponownie
wyjść z domu. Nie chciała poznać Quentina Ramseya, którego prace nazwano szumnie
„Wielokrotne osobowości”. Nie miała również ochoty na spotkanie ze swoją siostrą Lucy ani
ze szwagrem Troyem, którzy przyjechali wczoraj do Ottawy na wernisaż.
Pragnęła jedynie wypełnić wannę gorącą wodą, włączyć kojącą muzykę i zanurzyć się w
pianie, zapominając o całym świecie. Potem położyć się do łóżka. Jak inaczej zakończyć ten
piekielny dzień?
Westchnęła. Lucy była wystarczająco zaniepokojona faktem, że nie zjedzą razem obiadu.
Chociaż siostra z mężem mieszkali w Vancouver, dwa najbliższe miesiące mieli spędzić w
Ottawie, gdzie Troy pracował na oddziale pediatrii w dwóch szpitalach miejskich. Wzięli ze
sobą dziecko. Jeśli Marcia nie pojawi się na wernisażu, Lucy zacznie podejrzewać, że stało
się coś strasznego.
W końcu to nic wielkiego, pomyślała ponuro, rozcierając czoło. Możliwe, że stracę pracę,
nie jestem już tą kobietą, co przedtem i nie wiem, kim się stanę, a w dodatku nie chcę znać
własnej siostry. Co się ze mną dzieje?
Wysoka, piękna Lucy o pełnej figurze, perlistym śmiechu i masą niesfornych
mahoniowych loków na głowie, stanowiła przeciwieństwo swojej starszej siostry Marcii,
młodszej Catherine, a nawet ich matki Evelyn.
303066471.002.png
Czy jej czegoś zazdroszczę? O to chodzi? Czy zazdrość jest jednym z siedmiu grzechów
głównych? Jeśli nie, to powinna być.
Staroświecki zegar, niegdyś należący do jej dziadka, znanego neurochirurga, wybił
kolejne pół godziny.
Jestem już spóźniona, pomyślała zrezygnowana. Ominą mnie oficjalne przemówienia, a z
rodziną spotkam się w tłumie ludzi. Doskonale.
Marcia weszła do sypialni rozjaśnionej światłem gasnącego dnia. Krople deszczu
malowały na szybach miniaturowe wzorki. Rezygnując z gorącej kąpieli, przystąpiła do
przeszukiwania szafy. Lucy przywiązywała dużą wagę do właściwego stroju, więc Marcia nie
może jej zawieść. Chłodna i opanowana siostra, umiejąca ułożyć sobie życie. Beznamiętna,
trzymająca się na uboczu Marcia, która nigdy niczego nie potrzebowała.
Zdjęła codzienne ubranie i wskoczyła pod prysznic. Wybrała granatową, lnianą sukienkę,
której elegancki krój wart był wydanych na nią pieniędzy. Do tego granatowe jedwabne
pończochy, włoskie lakierki i dyskretna, złota biżuteria. Potem przyszła kolej na makijaż.
Wyszczotkowała czarne, sięgające karku włosy i przejrzała się w dużym lustrze w sypialni.
Nie wyglądała na trzydzieści trzy lata, co i tak nie miało znaczenia.
Pospiesznie sięgnęła po okulary w rogowej oprawce. Mogła użyć szkieł kontaktowych,
lecz trudno było się za nimi ukryć, a przed spotkaniem z Lucy potrzebowała dodatkowej
osłony. W przedpokoju włożyła jasnozielony płaszcz przeciwdeszczowy i zabrała parasolkę.
Wyszła z mieszkania i zjechała windą do podziemia.
Powinna udać się wprost do galerii, poznać Quentina Ramseya, zachwycić się jego
„Wielokrotnymi osobowościami”, następnie zaprosić Lucy i Troya na niedzielny obiad w
rodzinnym gronie. Dopełniwszy w ten sposób obowiązku, będzie mogła wrócić do domu.
„Wielokrotne osobowości”, zastanawiała się, ruszając z parkingu. Co to za pretensjonalna
nazwa dla kilku obrazów? Świadczy to również o nadmiernym egocentryzmie. Quentin jest
przyjacielem Lucy i Troya, ale to nie znaczy, że muszę go polubić.
Z pochmurną miną nacisnęła pilota. Otworzyły się drzwi garażu i wyjechała w deszczowy
zmierzch.
Przed wyjściem do galerii Quentin sprawdził w lustrze swój wygląd i znowu się zadumał
nad sumą wydaną na garnitur. Włoży go przecież zaledwie parę razy w roku. Przypominam
reklamę z ilustrowanego magazynu dla mężczyzn, pomyślał z irytacją, poprawiając krawat.
Oto odnoszący sukcesy artysta lat dziewięćdziesiątych. Ulubieniec publiczności, Quentin
Ramsey, przed udaniem się na wernisaż swoich najwspanialszych prac, wystawianych pod
wspólnym tytułem „Wielokrotne osobowości”.
Co go opętało, żeby dać taki tytuł swoim pracom?
Przeczesał grzebieniem czarne, gęste, kręcone włosy, które natychmiast rozsypały się w
nieładzie. Uśmiechnął się. Przynajmniej włosy nie dały się okiełznać. Z całego serca
nienawidził wernisaży.
Malował, by wyrazić siebie. Nie chciał, żeby jego prace zalegały pod ścianami pracowni.
Nie mógł jednak ścierpieć ludzi omawiających jego malarstwo. Analizowali bezdusznie
303066471.003.png
obrazy, szufladkując je jako „dekonstrukcjonizm” i „postmodernistyczny abstrakcjonizm”.
Przynajmniej krytycy będą musieli użyć nowych etykietek. Czas nimi wstrząsnąć, pomyślał i
znowu lekko uśmiechnął się. . ; , Ktoś poczuje się w obowiązku stwierdzić, że jego nowy styl
cechuje wyjątkowy komercjalizm. Ktoś inny pochwali go za bezkompromisową szczerość. Z
pewnych względów tak właśnie nazywano jego szczerość.
Przez to wszystko zapomniał zjeść coś przed wyjściem.
Opróżnił barek z orzeszków i precelków. Pogryzając je machinalnie, uświadomił sobie, że
tęskni do spotkania z Lucy i Troyem. Nie mógł pójść z nimi na obiad, bo musiał wcześnie
stawić się w galerii. Jeśli jednak wszystko ułoży się pomyślnie, zakończy wieczór w
wynajętym przez nich mieszkaniu. Ściągnie wreszcie krawat, niewygodne lakierki i napije się
piwa. Na pewno będzie podziwiał ich dziecko. Quentin wiedział, ile ono znaczyło dla
przyjaciół.
Z Ottawy wyrwie się jak najszybciej. To miasto, jak na jego gust, było zbyt układne, zbyt
ugrzecznione. Pragnął sosen, szmeru strumienia i widoku gór.
Żaden hotel, nawet elegancki, nie wchodził w grę.
Otworzył drugą torebkę precelków. Tak naprawdę, to powinien odpocząć od malarstwa i
zbudować kolejny dom. Piła, wgryzająca się w drewno, zapach świeżych wiórów, satysfakcja
z widoku odcinającej się od nieba linii dachu – to wszystko pozwoli mu uczestniczyć w
rzeczywistości o wiele silniej niż podczas malowania.
W czasie swoich podróży po świecie Quentin przeplatał okresy wzmożonej twórczości
bardziej przyziemnymi zajęciami, takimi jak choćby budowanie domów. Teraz jednak
pragnął postawić dom dla siebie. Mieć własne ściany, własny dach nad głową.
Zerknął na zegarek i aż krzyknął z przerażenia. Chwycił płaszcz, pobiegł do windy. Przed
hotelem złapał taksówkę. Gdy jechał lśniącymi od deszczu ulicami, gryząc precelki, wciąż
myślał o tym samym. Odczuwał potrzebę osiedlenia się. Włóczęgą został w wieku trzech lat,
gdy wybiegł z rodzinnego podwórka za cysterną z mlekiem. Teraz jednak zatęsknił do
miejsca, które mógłby nazwać domem.
Minęło wiele czasu od chwili, gdy jako mały chłopiec potykał się na zakurzonej drodze,
pomstując, że mleczarz nie poczekał na niego. Miał już trzydzieści sześć lat. W nagłym
pragnieniu domu kryło się również coś więcej. Chciał znaleźć kobietę, która zamieszka tam
razem z nim, będzie dzieliła z nim życie. Musiałaby to być jednak właściwa kobieta.
Zerknął na grządki tulipanów rosnących wzdłuż ulicy, na schludne budynki, które wcale
go nie pociągały. Miał chyba jedenaście lat, kiedy doszedł do wniosku, że taką kobietę
rozpozna na pierwszy rzut oka. Wiedział dobrze, skąd ta pewność. Jego rodzice tworzyli
wyjątkową parę. Dopiero w wieku dojrzałym pojął, że było to naprawdę niezwykłe
małżeństwo, pełne miłości, namiętności i radości.
Choć jako jedenastolatek nie potrafił wyrazić tego słowami, czuł, że między rodzicami
istniało coś wyjątkowo pięknego. W dzieciństwie często słuchał opowieści, jak rodzice
pokochali się od pierwszego wejrzenia.
Jednak mając dwadzieścia pięć lat, zniecierpliwiony Quentin zlekceważył przeczucia i
poślubił Helen. Już po sześciu tygodniach zorientował się, że popełnił omyłkę. Gdy wreszcie
303066471.004.png
Helen rzuciła go dla dwa razy starszego od niej prezesa banku, odetchnął z ulgą i poprzysiągł
sobie, że nie powtórzy tego błędu.
Quentin nie był próżny, nigdy nie przestało go zdumiewać, że kobiety lgną do niego jak
pszczoły do miodu. Wysokie i niskie, piękne i namiętne. Jednak żadna z nich nie zdołała
podbić jego serca.
A jeśli nie znajdzie tej wyśnionej? Czy można wierzyć w romantyczne marzenia
jedenastolatka?
Może kiedy zbuduje dom, ta kobieta pojawi się sama?
A jeśli to dążenie do stabilizacji było błędem? Zawsze szczycił się tym, że jest
niezależny, jedzie dokąd chce, kiedy tylko chce i pozostaje tam tak długo, jak mu się podoba.
Kiedy się ożeni, nie będzie już mógł żyć w ten sposób.
A czy ta kobieta gdzieś istnieje?
Spróbował odpędzić te bezsensowne pytania. Taksówka ominęła kałużę i zatrzymała się
przed galerią. Czerwone tulipany, zdobiące chodnik, stały w deszczu, niczym wyprężeni
żołnierze na warcie. Jestem samotny, pomyślał nagle Quentin. Pomimo sukcesów, pomimo
całej wolności, jestem samotny.
– Dziesięć, siedemdziesiąt pięć – powiedział taksówkarz, raptownie przywracając
Quentina do rzeczywistości.
Poszukał drobnych, dodał napiwek i pobiegł do galerii. Jednak nie był całkiem wolnym
człowiekiem. Zamiast włóczyć się po ulicach, musiał iść na wernisaż.
Właścicielka galerii, kobieta po pięćdziesiątce, żona wyższego urzędnika państwowego,
była osobą niezwykle przedsiębiorczą. Quentin miał ochotę nazywać ją panią
HarringtonSmythe. Imię Emily do niej nie pasowało. Kiedy zdejmował płaszcz
przeciwdeszczowy, Emily zmierzyła go krytycznym spojrzeniem i z aprobatą skinęła głową.
Quentin przez chwilę żałował, że oderwał metkę z ceną. Pozwolił się oprowadzić po
galerii. Emily podała mu katalog wystawy i wyrecytowała całą listę zaproszonych ministrów,
wiceministrów i dyplomatów.
Nieźle, jak na chłopaka z małej mieściny w Nowym Brunszwiku, pomyślał, usiłując
zapamiętać nazwiska. Postanowił w ciągu następnych godzin trzymać się wpojonych mu
przez matkę dobrych manier.
Po trzech kwadransach w salach kłębił się tłum. Sprzedano jedenaście płócien. Barmani
padali ze zmęczenia, a Quentin starał się być niezwykle uprzejmy dla premiera, który nie
uznawał niczego namalowanego po 1900 roku i nie krył się ze swymi opiniami na temat prac
gospodarza.
Z tyłu ktoś zawołał go po imieniu. Odwrócił się i mocno uściskał Lucy.
– Tak się cieszę, że cię widzę.
– Jesteś wręcz nieprawdopodobnie grzeczny – powiedziała cicho. – Czy to ten sam
Quentin, którego znam?
– Staram się, jak mogę, Lucy. Wyglądasz przepięknie w tej sukni!
Purpurowy materiał podkreślał mahoniowy kolor jej lśniących włosów, a dekolt był
wręcz prowokujący.
303066471.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin