Brzezińska Anna - A kochał ją, że strach.doc

(79 KB) Pobierz
Anna Brzezinska

 

 

Anna Brzezinska

 

A kochał ją, że strach


 

Z Wilżyńskiej Doliny wszędzie było daleko. Gościniec omijał ją szerokim łukiem, tak że do cywilizacji wiodły jedynie dwie kręte, porosłe trawą dróżki. Wysoka ścieżka wspinała się pomiędzy trzema zawieszonymi nad doliną szczytami, Palem, Maczugą i Mnichem, aż do kupieckiego traktu. Niska ścieżka opadała łagodnie wzdłuż Wilżyńskiego Potoku i przez ziemie starosty prowadziła ku odległym posiadłościom opactwa. Co prawda, była jeszcze trzecia ścieżka, ale ona bynajmniej nie zmierzała w stronę cywilizacji. Raczej w kierunku zupełnie przeciwnym.

Szymek jednak nigdy nie powędrował gdzieś hen przed siebie ani wysoką, ani niską ścieżką – a w każdym razie nie dalej niźli na skraj pastwisk, gdzie zgodnie wypasano owce ze wszystkich trzech wiosek Wilżyńskiej Doliny. Raz tylko, nasłuchawszy się nieopatrznie gadek wędrownego kapłana, postanowił, że zostanie starościńskim pachołkiem. Zamarzyły mu się wojenna sława, gorzałka w karczmach przy trakcie i chętne wojakom dziewuchy. Z tego rozmarzenia wykradł się z wioski głęboką nocą i pognał w dół brzegiem Wilżyńskiego Potoku. Jednakże jeszcze nie zaczęło dnieć, kiedy dopadł go władyka, dopadł, po czym wymłócił chłopakowi grzbiet i gwoli przestrogi wsadził w gąsior.

Gdyby szło o kogo innego, pewnie by władyka, człek bardzo nieprzychylny zbiegostwu, nie poprzestał na gąsiorze, ale Szymek naprawdę był personą w Wilżyńskiej Dolinie. Jego opiece powierzono dworską trzodę, którą wybornie przyuczył do wyszukiwania trufli. Wkrótce jednak okazało się, że upartej nierogaciźnie wyrosły rogi – bez Szymka nie sposób ją było skłonić do współpracy. Nadąsane świnie nie chciały odstąpić gąsiora, a wielki ryży wieprz, który przewodził stadu, z czystej złośliwości poharatał ulubionego pańskiego ogara. Wreszcie zniechęcony władyka musiał chłopaka wypuścić.

I tak się skończyło Szymkowe wędrowanie. Czas mijał mu spokojnie, nie tyle biegł, ile pełznął nieśpiesznie i z godnością. Nowiny nie docierały, kupcy ani zbójcy do Wilżyńskiej Doliny nie zaglądali zbyt często. Zresztą i jedni, i drudzy nie mieli tu czego szukać. Okolica była nieurodzajna, a ludek ubogi, spokojny i tak płochliwy, że gdy tylko konie na trakcie usłyszał, chwytał na gwałt dobytek i zmykał w góry. Zwłaszcza jesienią, kiedy poborcy podatkowi ciągnęli.

Szymek był równie lękliwy, jak sąsiedzi i przeważnie siedział pospołu ze swymi świniami głęboko w lasach. Aż do przeszłego tygodnia. Gdyż ostatniej niedzieli, kiedy wedle zwyczaju zamiast słuchać kazania stał w gromadzie znajomych pod starą lipą i siarczyście spluwał na placyk przed kapliczką, zakochał się w Jarosławnie, córce Betki młynarza. I to zakochał się, że strach.

Było to uczucie wielkie, obejmujące Jarosławnę razem z jej cudnymi niebieskimi oczami (szczególnie kochał lewe – zdawało mu się, że nieustannie zezuje w jego kierunku), czterema krowami posagu, puchową pierzyną, trzema haftowanymi poduchami, wypatrzonymi przez Szymka w komorze, i z czternastoma morgami gruntu, które Jarosławnie kiedyś przypadną w spadku. Ojca wybranki, Betkę młynarza, ogarniał swą miłością nader niepewnie, nie bez słuszności bowiem żywił obawę, iż jego głębokie uczucie może pozostać nieodwzajemnione.

Dlatego chyłkiem przekradał się właśnie trzecią ścieżką do chatki Babuni Jagódki, nazywanej przez miejscowych starą, parszywą wiedźmą. Jednakże w owej chwili Szymek starał się usilnie zapomnieć o jej przezwisku. Miał nadzieję, że Babunia będzie w sielskim, przyjaznym ludziom nastroju. Pociągnął nosem. A jak nie będzie, to i tak zdążę uciec, pomyślał. Szczęście, że na wiosnę Babunię strasznie pokręciła podagra.

Chatka Babuni, ginekologicznej znakomitości dwóch powiatów, sprawiała wrażenie stosowne do profesji właścicielki: była zaniedbana, brudna i cuchnęła kozimi odchodami. Jednakże sława gospodyni niosła się znacznie dalej niźli odór inwentarza. Wieśniacy powtarzali szeptem, że Babunia pokątnie kuruje poszczerbionych zbójców z Przełęczy Zdechłej Krowy, a podobno zdarzało się również, że posyłano po nią z dworu władyki. Co to się na świecie porobiło, sarkali, kiedy w samo południe Babunia Jagódka kroczyła hardo przez wioskowy plac. Kiedyś wiedźmy znały swoje miejsce, ledwie nocką śmiały na świat wychodzić, a i wtedy pokornie u wrót stały, wedle szubienicy. A teraz?

Krzywym okiem spoglądano też na hołubionego przez Babunię capa, gdyż, jak powszechnie wiadomo, wiedźmy mają zwyczaj trzymać w obejściu rozmaite potwory i któż mógł wiedzieć, co się pod tą koźlą skórą kryło? Wieśniacy nieraz się na niego zasadzali, ale bydlę było sprytne i szybko uciekało. Nie gonili go, bo się po prostu bali – jak na wiedźmę, Babunia Jagódka była nad podziw rozumna i chyba nie do końca sprzyjała mieszkańcom Wilżyńskiej Doliny. Plotki o jej knowaniach ożywały szczególnie w czas nieurodzaju, że zaś ostatnio lata były suche i pomór owce straszliwie trzebił, miejscowy władyka coraz bardziej się niepokoił.

Po prawdzie to przemyśliwał, jak tu cichutko Babunię Jagódkę ogniem umorzyć. Przez ostrożność odbył najpierw rozmowę z miejscowym proboszczem, który jednakowoż dał stanowczy odpór jego zamysłom, rozumiejąc, że jak świat światem, każda okolica miała, ma i mieć będzie swoją wiedźmę. Ponadto Babunia Jagódka kręciła niezwykle skuteczne czopki na hemoroidy, a przypadłość ta od dawna nękała czcigodnego pasterza. Myśl, że zdumiewająca tajemnica owego remedium miałaby spłonąć wraz z babą, napełniła proboszcza śmiertelnym przerażeniem.

Wkrótce też wyszło na jaw, że zdrada zalęgła się w samym domostwie władyki. Spostrzegł bowiem, że nawet jego własna żona, Wisenka, spiskuje z Babunią. Władyka podejrzewał, że ma to coś wspólnego z napitkiem, który spragniona przychówka połowica wlewała w niego każdej niedzieli; cały dzień odbijało mu się potem czymś obrzydliwym. Ponieważ jednak bał się Wisenki, a jeszcze bardziej jej ojca, osławionego starosty Wężyka, pana na Pomieszczenicy, postanowił trzymać się od Babuni z daleka – na razie, bo podglądając okoliczne niewiasty, władyka wykoncypował sobie, że najpóźniej przy czwartym bachorze Wisenka pożegna się z tym padołem i wówczas wiedźma odpowie za wszystko, włączywszy niedzielny kordiał.

Na razie jednak praktyka Babuni rozwijała się znakomicie. Szymek dostrzegł, jak z wiedźmiej chatki wymyka się młoda żona sołtysa i przyciskając coś do podołka, pędzi co tchu w las. Zza niedomkniętych drzwi dobiegał szyderczy rechot. Stropiony Szymek nerwowo potarł nogą o nogę, ale wizja jasnej przyszłości u boku Jarosławny przeważyła nad strachem.

 Yhm, yhm – chrząknął uprzejmie.

Babunia otwarła drzwi energicznym pchnięciem kosturka. Przez chwilę wpatrywała się w świniopasa, żując pożółkły paznokieć kciuka, po czym wyskrzeczała:

 Olala!

Chłopak spłonął rumieńcem.

 Olala! – powtórzyła z cieniem podziwu i niedowierzania w głosie. – Aleś wyrósł, Szymek. Kto by się spodziewał. – Zachichotała.

Zebrał się w sobie i nieśmiało zagaił rozmowę:

 Wódeczki, Babuniu? – Słyszał, że wiedźma lubi sobie czasami popić i zaopatrzył się u karczmarza w porcję okowity.

 Wódeczki? – spytała z politowaniem. – Nie pijam już wódeczki. Odkąd Wisenka zapewniła stały zbyt na wyciąg z miłostki, pijam tylko skalmierskie wina z piwnicy jej męża. Ty mnie nie zagaduj, Szymek, tylko wykrztuś, czego chcesz. Która to?

 Jarosławna – wypalił i uśmiechnął się głupawo.

Babunia z dezaprobatą pokręciła głową.

 I czternaście mórg – burknęła pod nosem. – Czy wy się nigdy niczego nie nauczycie? Czy ty nie wiesz, że miłostka rośnie na bagnach? Czy ty myślisz, że ja lubię ganiać goło w pełnię księżyca? Czy ty nie możesz sobie znaleźć jakiejś miłej, roztropnej dziewuchy?

 Nie! – Szymek był pewny swojego uczucia. – Jarosławna albo żadna.

Babunia coś znowu zamruczała.

 A masz czym zapłacić? – spytała podejrzliwie.

Całkiem zbiła go z tropu. Kilka lat temu władyka poswarzył się z dzierżawcą sąsiedniej doliny i w trakcie forsowania wrażego dworca ojciec Szymka padł na polu chwały (faktycznie w fosie chwały, skąd wyłowiono jego cuchnące jeszcze gorzałką ścierwo, ale władyka miał zacięcie krasomówcze). Odtąd nie powodziło im się z matką najlepiej. Zagon za chałupą nie rodził dość fasoli na zimę, chatynka z każdym rokiem pochylała się coraz niżej i nawet ocieniająca podwórko jabłonka obdarowywała ich jedynie maleńkimi parszywkami. Wprawdzie Szymek miał dwa świniaki, podarowane przez władykę w chwili słabości, ale prędzej rozstałby się z własnym życiem niż z nimi.

 No... widzicie – zaczął z ociąganiem.

 Co mam widzieć?! – zaperzyła się starowinka. – Czyś ty myślał, że ja tak z dobrego serca będę się po rosie włóczyć? Ja już nie młódka jestem, podagra mnie łamie, zda mi się raczej na zapiecku grzać i miód popijać, nie goło pod księżycem ganiać! Nie zapłacisz, nie dostaniesz! I basta!

 A może by tak... w naturze, Babuniu?

Wiedźma łypnęła ciekawie, bez ceremonii obmacując go wzrokiem.

 No, no! – cmoknęła z zadowoleniem.

Szymek znowu spiekł raka (chociaż właściwie nie wiedział, dlaczego).

 Myślałem, że posprzątam, drew narąbię – sprostował szybko (chociaż właściwie nie wiedział, co). – Dach załatam... Toż widzicie, że strasznie dziurawy... Gnój rozrzucę – dokończył w ostatnim, rozpaczliwym porywie.

Babunia Jagódka milczała wystarczająco długo, by łzy stanęły mu w oczach.

 Siedem dni służby – zadecydowała wreszcie sucho. – I ani dnia krócej.

 Jacy wy dobrzy jesteście – rozpromienił się Szymek. – To ja tu wpadnę jutro, jak tylko słonko zajdzie, i zrobię, co trzeba.

 Miałam na myśli służbę stacjonarną – skrzywiła się Babunia. – Znaczy się, ty i twoje świnie sprowadzicie się na tydzień do mnie. Wóz albo przewóz.

Przez pokryty słomianą strzechą kudłów łeb Szymka przemknęło tragiczne przeczucie drwin, jakich nie pożałują mu prześmiewcy. Wybąkał podziękowanie i markotny powlókł się, by oznajmić świniom wieść o przeprowadzce.

Wbrew jego obawom Babunia Jagódka nie nalegała, by zamieszkał w chacie i zakwaterowała go całkiem przyzwoicie, w obórce.

 Idę do dworu – oświadczyła. – Wisenka ostatnio zalega z zapłatą, wino już na wyczerpaniu. Wrócę wieczorkiem, a ty chwyć się za robotę i załataj daszek. Ale do studni nie zaglądaj. To bardzo szczególna studnia.

 Nic się, Babuniu, nie martwcie – zapewnił ją skwapliwie. – Ja nie z tych.

Starucha uśmiechnęła się pod nosem (a nos miała wielki jak czerwona bulwa, z nieodzowną kapką zawieszoną na końcu) i żwawo oddaliła się ścieżynką. Skoro tylko zniknęła, Szymek odetchnął swobodniej. Koło wychodka znalazł pokaźną stertę trzciny do krycia dachu i bez zwłoki wdrapał się na drabinę. Myśl o Jarosławnie dodawała mu skrzydeł. Bo też kochał ją, że strach.

Kiedy w południe słońce przygrzało mocniej, uznał, że najwyższy czas odpocząć. Upewnił się, że świnie spokojnie ryją u podnóża trzech dębów ocieniających polankę, pogroził pięścią ulubionemu capowi Babuni, splunął na płot, łyknął kwaśnego mleka – ale wciąż coś go dręczyło. Wreszcie powoli, ostrożnie, zbliżył się do studni. Cembrowina wydała mu się całkiem zwyczajna. Czujnie rozejrzał się wokół, jednak nic nie zwiastowało rychłego nadejścia wiedźmy.

Co mi szkodzi, pomyślał, i usprawiedliwił się w duchu. Tylko rzucę okiem. W końcu, niby dlaczego mam nie zajrzeć? A może złoto tam Babunia chowa wyłudzone od Wisenki? No, raz kozie śmierć. Zaglądam.

I zajrzał. Zobaczył wybałuszone ze strachu swoje niebieskie ślepia i rozdziawioną zdumieniem gębę. Ale kiedy się tak gapił, w głębi studni coś zabulgotało, zaszumiało rzewnie i dobiegł go ukochany, słodki głosik Jarosławny.

 Co tak stoisz, leniu ty śmierdzący! – przemówiła młynarzówna, a za plecami Szymka-W–Studni pojawiło się jej wdzięczne ramię i zdzieliło go w łeb tłuczkiem do kartofli. – Znowu się obijasz? Ze zbożem przyjechali, migiem gnaj wóz rozładować, bo ojcu poskarżę! – zagroziła, a na powierzchni wody z bulgotem poczęła formować się postać Betki młynarza.

Szymek przezornie nie czekał, co zrobi Betka, który był znany z ciężkiej ręki i plugawego charakteru. Odskoczył od studni, nim zdążył sobie przypomnieć, że to tylko obrazek na wodzie, i do wieczora nie zlazł z ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin