Dye Dale A. - Pluton.pdf

(537 KB) Pobierz
397298789 UNPDF
Dale A. Dye
Pluton
„Młodzieńcze, raduj się swoją młodością"...
Eklezjasta
Przekład Robert P. Lipski
1.
Rozpościerając swój złowieszczy hiskowaty kaptur na kształt talerza, wąż
wystawił ruchliwy, widełkowaty język, aby smakować przesiąknięte wilgocią
powietrze wokół swojej ofiary. Kołysał się przez chwilę, jakby delektował się
napięciem i strachem, które namacalnymi falami rozlewały się na twarzy młodego
człowieka. Śmierć była blisko i wydawało się, że ofiara nie jest w stanie jej
uniknąć.
Atak był gwałtowny i szybki. Bolesny skurcz przeszył młodego człowieka i dał
się słyszeć przeciągły syk rozkoszy, gdy wąż zatopił swoje zęby w jego
policzku. Mężczyzna targnął konwulsyjnie całym ciałem i wyciągnął rękę, by się
na niej oprzeć i znaleźć się jak najdalej od swojej śmierci.
— Do cholery, Taylor! Czego się, kurwa, rozpychasz! — warknął szeregowy Lemuel
Gardner, kiedy dłoń młodego człowieka zacisnęła się z całych sił na jego
kolanie. — Jeżeli tak wydziwiasz tu, na pokładzie zwykłego małego samolotu,
który ma cię dowieźć na front, to co się będzie działo, jak się już znajdziesz
w ogniu walki? — Opasły brzuch Gardnera podrygiwał od śmiechu, ale w ryku
potężnych turbośmigłowych silników transportowca C-130 raczej trudno było
cokolwiek usłyszeć.
Szeregowiec Chris Taylor otarł piekący pot z kącików oczu i odwzajemnił
uśmiech. Nie musiał słyszeć gwałtów -
nego rechotu farmera z Georgii. Rozpoznawał go bez pudła po setkach innych,
podobnych do tej, chwil niepewności i wahania, jakie miewał podczas
przeszkolenia w Forcie Jackson i w ośrodku uzupełnień nad Zatoką Cam Ranh.
Wydawało mu się całkiem oczywiste, że Gardner znów parsknie śmiechem, kiedy
dotrą na miejsce do Cu Chi, placówki dywizji piechoty, do której zostali
przydzieleni na następne trzysta sześćdziesiąt pięć dni.
— Jezu — skomentował Taylor, gdy olbrzymi samolot kołował na wyznaczone dlań
stanowisko. — Śniły mi się węże.
Tym razem usłyszał, jak Gardner sapnął przeciągle. — Zbastuj, chłopie. Lepiej
nie myśl teraz o żadnych wężach. Przyjechaliśmy tu na wojnę, żeby trochę
postrzelać.
Taylor skinął głową, gdy tamten skończył swój wywód, i zaczai zbierać należące
do armii rzeczy, które zezwolono mu przywieźć tu z Cam Ranh. W czasie
pogmatwanego procesu wcielania do wojska i przeniesienia do Wietnamu został,
aczkolwiek zupełnie mimowolnie, najlepszym kumplem Gardnera. Mimo wszystko
jednak sytuacja, w jakiej się znalazł, nie była zbyt różowa.
Kiedy samolot z rykiem toczył się w stronę terminalu pasażerskiego, Chris miał
chwilę czasu, aby się nad tym zastanowić. On i Gardner powinni odpychać się
nawzajem jak przeciwległe bieguny magnesu. Taylor miał za sobą niemal cały
college, pochodził z dobrej nowojorskiej rodziny i uważał ludzi w typie
Gardnera za błaznów; karykatury rodem z kiepskich powieści. W innych
okolicznościach Chrisa można by nazwać wymyślnym mieszczuchem. W wojsku ludzie
jego pokroju zaliczani byli do samotników, snobów albo fujar, w zależności od
miejsca i sytuacji.
Gardner, praktycznie rzecz biorąc, nie był wykształcony, czerpał wiedzę
praktyczną, przekazywaną w jego farmerskiej rodzinie z ojca na syna. Dorastał
na jednej z większych farm w Georgii i jedyną podróżą, jaką kiedykolwiek
odbył, była ta do Atlanty, która przerodziła się w wielką kontynentalną
wyprawę.
Podczas gdy Taylor zgłosił się do wojska na ochotnika, niejako dla kaprysu,
oczekując głębokich i znaczących wrażeń emocjonalnych w czasie brutalnego
rytuału wcielania, Gardner został najzwyczajniej w świecie powołany i nic nie
było w stanie go uchronić przed znalezieniem się w połu-dniowo-wschodniej
Azji.
Te, jakże kolosalne, różnice zdawały się nie mieć dla Gardnera najmniejszego
znaczenia. Owego fatalnego dnia, w Cam Ranh, kiedy ich obu wyznaczono do
czyszczenia kibli tylko dlatego, że nie mieli nic lepszego do roboty, po
prostu przyczepił się do Chrisa jak pijawka. Bez jakiegokolwiek wyraźnego
powodu Gardner zaprzestał nagle skrobania urynału i, mimo że w pomieszczeniu
unosiła się ostra woń środka dezynfekcyjnego, uśmiechnął się, po czym
stwierdził, że cieszy się, iż dobry Bóg znalazł mu w woju kolesia. Z braku
konkretnych przeciwwskazań Chris zgodził się zostać owym „kolesiem". Związek
ten uczynił go wyjątkowo nerwowym. Wyglądało to niemal tak, jakby wstydził
się, że adoptował opóźnione w rozwoju dziecko.
Kiedy C-130 zatrzymał się, a tylko jego cztery olbrzymie silniki obracały się
niczym skrzydła wiatraka, Chris spojrzał na Gardnera. Mężczyzna uśmiechał się,
szczerząc zęby do czterdziestu lub więcej innych rekrutów, którzy wraz z nimi
zostali przysłani do jednostki w Cu Chi. I robił to co zawsze, kiedy czuł się
zestresowany: uśmiechał się,
pocił obficie i oglądał wymiętoszone zdjęcie swojej przyjaciółki Lucy Jean.
Z przerażającym sykiem dekompresji olbrzymia tylna klapa transportowca C-130
zaczęła opuszczać się ku ziemi. Choć wszyscy nowo przybyli nie mogli się już
doczekać, aby zobaczyć swój obecny „dom", w pierwszej chwili cofnęli się pod
wpływem podmuchu gorącego, dusznego, ciężkiego powietrza, które wdarło się do
wnętrza samolotu wraz z gęstymi tumanami czerwonego kurzu. Znudzony członek
obsługi skinął, aby wyszli, i Chris, podniósłszy z podłogi swój worek,
poczłapał wolno na tył samolotu. Powietrze było tak ciężkie od wilgoci i
kurzu, że miał wrażenie, iż nie wchodzi, lecz wpływa na tę arenę wojny. Na
rozpalonym pasie Gardner wraz z kilkoma nowymi żołnierzami wyjęli kieszonkowe
aparaty fotograficzne, zakupione w Cam Ranh, i kręcąc piruety jak baletnice,
zaczęli robić zdjęcia wszystkiego, co znajdowało się w zasięgu wzroku. Nie
było tego dużo.
Powiedziano im, żeby nie oddalali się od samolotu i bagażu, dopóki nie zjawi
się ktoś z dywizji. Chris wyszedł spod ogona samolotu, by po raz pierwszy
rzucić okiem na strefę bojową poza terenem Cam Ranh; poza światem
wypastowanych do połysku wojskowych butów, sztywnych, odprasowanych mundurów i
armijnych biurokratów. To nie było to, czego się spodziewał.
Raczej trudno byłoby tu sobie wyobrazić przykłady he-roizmu czy zaciekłe boje
z nacierającymi oddziałami * wro-
* Ze względu na specyficzną strukturę armii amerykańskiej i odmienną
terminologię wojskową pozostawiamy nazwy zgodnie z brzmieniem oryginalnym.
Odnosi się to również do określenia oddział. — Red.
ga. Gdzie było wzgórze, które Chris wyobrażał sobie w patriotycznych
fantazjach? Jak człowiek mógł ustanowić swój ostatni bastion — przyczółek
ostatniej szansy — na sterylnym pasie betonu? Wizerunek ten, bardzo szybko
zaczął przybierać nowe kształty. Jego ojciec ostrzegł go — przepełniony wiedzą
i pewnością siebie typową dla zapleczowca — że w piechocie nie ma za grosz
wspaniałości, ale Chris zignorował te słowa. Podobnie jak zignorował
propozycję komisji, którą złożono mu podczas przeszkolenia w Forcie Jackson.
Ojciec nie rozumiał tego, podobnie jak oficerowie taktyczni, próbujący
wyperswadować mu jego decyzję.
„Jeżeli chciałeś wypełnić swój obowiązek wobec kraju, jeśli pragnąłeś stać się
jednym z prawdziwych ludzi walczących dla dobra swojej ojczyzny, zgłaszałeś
się na ochotnika do piechoty i wysyłali cię do Wietnamu. Śmietanka zawsze
wypłynie na wierzch". Chris czuł to podświadomie, w głębi duszy, gdzie skrywał
swoje najszczersze uczucia — patriotyzm i dumę, nie tknięte przez postawy i
pozy jego szkolnych kolegów. Mogli spuszczać nosy na kwintę, stwierdzać, że są
na to za dobrzy i nazywać patriotyzm przestarzałym pojęciem, ale mimo to byli
przecież ludźmi, którzy wiedzieli, co znaczy obowiązek i zdawali sobie sprawę,
że to musi być zrobione.
Niemniej jednak miejsce to nie wyglądało nazbyt imponująco. Wszystko zdawało
się mieć czerwonawy odcień. Budynki, samoloty, nawet ludzie spacerujący
wokoło, w różnych stadiach nagości, wszystko nosiło na sobie ślady patyny w
postaci rdzawego kurzu.
„Gdzie, do cholery, jest dżungla? — zastanawiał się. Czy nie szkolono go do
wojny w dżungli?"
Nie było najmniejszych wątpliwości. Napis na ścianie
terminalu głosił, że była to placówka Dwudziestej Piątej Dywizji Piechoty
(„Tropikalna Błyskawica"), a to oznaczało, że dotarł do miejsca swego
przeznaczenia. Być może te zielone wzgórza, majaczące w oddali, były dżunglą.
W każdym razie nie było jej tam, gdzie —jak przypuszczał — być powinna. „Czemu
do cholery nie mogli wziąć tego pod uwagę i wysłać ochotnika w miejsce, w
którym chciał się znaleźć?"
Chris podrapał się w swędzące lewe ramię i poczuł pod palcami nieregularny
kształt insygniów jego nowej dywizji. Jakiś rodzaj pieprzonego tropikalnego
liścia z przecinającą go błyskawicą. Dlaczego nie była to odznaka z zaszczytną
tarczą Pierwszej Dywizji Kawaleryjskiej? To mogłoby wzbudzić w człowieku
dodatkowe emocje; dumę z noszenia tego symbolu, l gdyby nadszedł czas, i
śmietanka wypłynęłaby na wierzch, mógłby, dla inspiracji, sięgnąć pamięcią
wstecz, do historii wielkiej jednostki, służącej z oddaniem wielkiemu
narodowi.
Chris zastanawiał się nad możliwością przeniesienia, kiedy nagle usłyszał
cichy, buczący dźwięk. Skoncentrował na nim całą swoją uwagę, próbując nie
wsłuchiwać się w pełną podniecenia paplaninę rekrutów, stłumione przekleństwa
obsługi lotniska, zajmującej się rozładowywaniem bagaży i w trzaski migawek
aparatów fotograficznych. Dźwięk ten był dziwnie złowieszczy — jak brzęczenie
wokół stacji wysokiego napięcia.
Ruszył w stronę drugiego końca samolotu i odnalazł źródło tego dźwięku.
— Czy to jest to, o czym myślę?
— Gardner nie uśmiechał się już. Stał obok Chrisa i oddychał ciężko przez nos.
Nie mogli oderwać oczu od długie-
10
go rzędu czarnych gumowych worków spowitych grubą warstwą niebiesko-czarnych
much. Owady wzbiły się w powietrze, kiedy półnagi żołnierz przegonił je
gwałtownym ruchem ręki i ukląkł przy worku.
Ze złością schwycił płowożółtą plakietkę przymocowaną do zamka błyskawicznego.
Sprawdził parę danych i zapisał coś w notatniku, który miał przy sobie. Kiedy
podszedł do następnego worka, rój much ponownie zaczął urzędować, konsumując
jakąś niewidzialną, pokrywającą gumę, substancję, która wyciekała z ciała
znajdującego się wewnątrz.
Chris chwytał wszystko, co mu wpadło w ręce, na temat Wietnamu, zanim
zdecydował się na wstąpienie do wojska. Przypomniał sobie wzmianki o odważnych
żołnierzach, którzy polegli w walce, o ich pogrążonych w smutku, acz równie
dzielnych, pozostałych przy życiu kolegach. Dlaczego nie wiedział tego? Czy to
naprawdę byli polegli amerykańscy żołnierze? A może to jakiś dziwny,
makabryczny rytuał inicjacji, mający na celu wzajemne zbratanie żołnierzy? Nie
dane mu było się nad tym zastanowić.
— Lepiej spieprzajcie z powrotem na pokład tego „ptaka", Świeże Mięso... zanim
wsadzą was do któregoś z tych worków.
Chris i Gardner unieśli wzrok i zobaczyli grupkę ob-szarpańców zmierzających w
stronę pustego już C-130. Nie trudno się było domyślić, że ludzie ci
zakończyli właśnie swoją służbę i powracają do domu. Tyle tylko, że oni wcale
nie przypominali żołnierzy. W porównaniu z nowo przybyłymi, o krótko
przyciętych włosach i w nowych ciemnozielonych mundurach, mężczyźni, którzy
wykrzykiwali pod ich adresem uszczypliwe uwagi i obelgi, wyglądali jak... jak
11
odziani w łachmany partyzanci. Chris miał przez chwilę wrażenie, że znalazł
się oko w oko z oddziałem wroga. Wyglądali tak, jak jego zdaniem powinni
wyglądać weterani Yietcongu. Ale ich język był silny, dźwięczny, wibrujący, no
i, rzecz jasna, był to angielski.
— No, co chłopaki? Mówicie sobie — to tylko trzysta sześćdziesiąt pięć dni i
przebudzenie ze snu? Człowieku, pokochasz Wietnam... spodoba ci się. Nigdy go
nie zapomnisz!
— Pierdoleni Nowi, chłopie. Wiedzcie o tym, że spędziłem więcej czasu w
medewaku* niż wy, chłopcy, tutaj, w Wietnamie!
Chris rozpoznawał język, ale miał trudności ze słownictwem. Patrzył z
zakłopotaniem na niemal białą skórę wojskowych butów rezerwistów. Kilka par
trzymało się razem tylko dzięki grubym paskom taśmy klejącej. Ich mundury były
wyblakłe od słońca i potu — prawie białe — zmodyfikowane, podarte,
postrzępione i połatane. Chris nigdy nie przypuszczał, że regulamin wojskowy
zezwala na noszenie tak zniszczonych mundurów. Wielu mężczyzn miało klamry od
pasków ozdobione gwiazdkami, a jeden osobnik uginał się pod ciężarem
zdezelowanej gitary, marki Yamaha, i broni, w której Chris rozpoznał chiński
karabin typu SKS.
Mieli długie włosy (co również było wbrew regulaminowi). Chris niemal
podświadomie przesunął spoconą ręką po pokrytym krótkim zarostem karku —
rezultacie jego ostat-
* Medewak (skrót od Medical evacuation) — operacja mająca na celu wywiezienie
rannych z terenu walk. Potocznie nazwa helikoptera sanitarnego.
12
niej wizyty u obozowego fryzjera w Cam Ranh. Wszyscy weterani znaleźli się już
na pokładzie C-130 i uwagę Chrisa ponownie przykuło natarczywe brzęczenie
much. Żołnierze uzupełnieniowi układali worki ze zwłokami na drewnianych
noszach, żeby wnieść je do wnętrza ładowni samolotu.
Chris czuł potworny żar, bijący od asfaltu, przez grube podeszwy swoich
nowiutkich wojskowych butów i miał nadzieję, że rumieniec wściekłości na jego
obliczu zainteresowani obserwatorzy potraktują jako efekt dokuczliwego skwaru.
Był na tyle inteligentny, że zdawał sobie sprawę, iż pierwszy dzień w strefie
działań wojennych nie jest najlepszą porą do okazywania uczuć, takich jak
wściekłość czy choćby dezaprobata. Jeżeli nauczył się czegokolwiek w trakcie
swojej krótkiej wojskowej kariery, to tylko tego, że jedyne, co go tu może
spotkać, to srogie rozczarowanie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin