Putney Mary Jo - Upadłe Anioły 01 - Gromy i róże.rtf

(922 KB) Pobierz
Mary Jo

Mary Jo Putney

GROMY I RÓŻE

PROLOG

Walia, 1791

Biała zimowa mgła kłębiła się w powietrzu, kiedy weszli na mur otaczający wiejską posiadłość. W okolicy nie było żywego ducha, nikt więc nie widział, jak nieproszeni goście spuścili się po murze i ruszyli przez starannie zagospodarowane tereny majątku.

Nikki spytał cicho:

- Zwędzimy kurczaka, mamo? Jego matka, Marta, potrząsnęła głową.

- Mamy ważniejsze sprawy na głowie. Mówienie kosztowało ją tyle wysiłku, że dostała ataku kaszlu; zgięła się wpół, a jej chude ciało drżało jak w febrze. Zaniepokojony i zmartwiony Nikki dotknął jej ręki. Spanie w polu pogarszało jej stan, a na dodatek ciągle brakowało im jedzenia. Miał nadzieję, że wkrótce wrócą do cygańskiej kumpanii, gdzie będą mieli ciepłą strawę, miejsce przy ognisku i towarzystwo.

Wyprostowała się, blada, lecz zdecydowana, i ruszyli w dalszą drogę. Jedynym kolorem, jaki można było zauważyć w tej ponurej zimowej scenerii, był jaskrawy szkarłat jej cygańskiej spódnicy.

Wreszcie drzewa się skończyły i wyszli na trawnik otaczający ogromny, wzniesiony z kamienia dom.

Pełen nabożnego lęku Nikki spytał:

- Stary dziedzic tu mieszka?

- No. Przyjrzyj się dobrze, pewnego dnia to będzie twoje.

Z dziwną mieszaniną uczuć popatrzył na dom. Poczuł zdziwienie, podniecenie, niepewność, a w końcu pogardę.

- Cyganie nie mieszkają w domach z kamienia, przez które nie widać nieba.

- Lecz ty jesteś didakois, półkrwi Cyganem. Masz prawo tu mieszkać.

Zaskoczony, odwrócił się i spojrzał jej w oczy.

- Nie! Jestem pełnej krwi tacho rat, a nie jakimś białym.

- W twoich żyłach płynie nie tylko cygańska krew. - Westchnęła; jej piękna twarz ściągnęła się. - I choć zostałeś wychowany jak Cygan, widoki na przyszłość masz tylko jako biały.

Zaczął protestować, ale uciszyła go szybkim ruchem ręki, gdyż rozległ się tętent koni. Ukrywszy się w zaroślach, obserwowali dwóch jeźdźców, którzy puścili się cwałem przez podjazd, po czym zatrzymali wierzchowce przed wejściem do domu. Wyższy mężczyzna zsiadł z konia i szybkim krokiem wszedł na szerokie kamienne schody, powierzając klacz opiece swego towarzysza.

- Piękne konie - z zawiścią wyszeptał Nikki.

- No. To musi być hrabia Aberdare - mruknęła Marta. - Wygląda dokładnie tak, jak mówił Kenrick.

Zaczekali, aż wysoki mężczyzna wejdzie do domu, a stajenny zabierze konie. Wtedy Marta kiwnęła na Nikkiego; pospiesznie przeszli przez podjazd i weszli po schodach na górę. Błyszcząca mosiężna gałka u drzwi miała kształt smoka. Chłopak chciał jej dotknąć, lecz była za wysoko.

Zamiast pukać, Marta poruszyła gałką. Przekręciła ją bez trudu i weszła do środka, a Nikki wślizgnął się tuż za nią, niemal depcząc jej po piętach. Oczy wyszły mu z orbit na widok hallu, którego podłoga była wyłożona marmurem, i który był wystarczająco duży, by pomieścić całą cygańską kumpanię.

Jedyną osobą, którą ujrzeli był lokaj ubrany w bogato zdobioną liberię. Na jego długiej twarzy pojawił się wyraz komicznego zdumienia i wysapał:

- Cyganie! - Chwycił gwałtownie za sznurek do dzwonka, wzywając pomocy. - Natychmiast się stąd wynoście! Jeśli w ciągu pięciu minut nie opuścicie terenu posiadłości, to przekażemy was sędziemu.

Marta wzięła Nikkiego za rękę.

- Przyszliśmy zobaczyć się z hrabią. Mam coś, co należy do niego.

- Coś, co mu ukradłaś? - zadrwił lokaj. - Nigdy nie podeszłaś do niego na tyle blisko, żeby móc to zrobić. No już, jazda stąd!

- Nie! Muszę się z nim zobaczyć.

- Wybij to sobie z głowy, do cholery - burknął służący, robiąc krok do przodu.

Marta poczekała, aż się zbliży, po czym rzuciła się w bok.

Lokaj klnąc odwrócił się w jej kierunku i bezskutecznie próbował ją złapać. W tym samym momencie pojawiło się trzech służących, których wezwał dźwięk dzwonka.

Piorunując mężczyzn wzrokiem, Marta zasyczała z groźbą w głosie:

- Muszę zobaczyć się z hrabią! Rzucę klątwę na każdego, kto spróbuje mnie zatrzymać!

Służący stanęli jak skamieniali. Widząc przerażenie malujące się na ich twarzach, Nikki omal nie roześmiał się w głos. Marta była tylko kobietą, a z taką łatwością zbiła z tropu i nastraszyła tych ludzi. Nikki był z niej dumny. Któż poza Cyganką potrafi zdobyć taką władzę samym słowem?

Matka ścisnęła go mocniej za rękę i cofnęli się w głąb domu. Zanim służący przezwyciężyli strach, tubalny głos huknął:

- Cóż się tu, u diabła, dzieje?

W hallu stanął wysoki, butny hrabia.

- Cyganie - powiedział z odrazą. - Kto wpuścił te brudne kreatury do mojego domu?

Marta wyjaśniła bez ogródek:

- Przyprowadziłam pańskiego wnuka, hrabio Aberdare. To syn Kenricka, pański jedyny wnuk.

Pokój zaległa martwa cisza. Kiedy zdziwiony hrabia przeniósł wzrok na Nikkiego, Marta dodała:

- Jeśli pan mi nie wierzy... Książę przerwał jej.

- Och, nie wątpię, że ten wstrętny dzieciak jest synem Kenricka. Ma to wypisane na twarzy. - Obrzucił Martę pożądliwym spojrzeniem. - Łatwo zgadnąć, dlaczego mój syn chodził z tobą do łóżka, ale ten cygański bękart nic mnie nie obchodzi.

- Mój syn nie jest bękartem. - Marta wyciągnęła zza stanika dwa złożone w czworo, poplamione dokumenty. - Ponieważ biali ludzie przywiązują wielką wagę do dokumentów, zachowałam dowód - metryki ślubu i odpis aktu urodzenia Nikkiego.

Hrabia Aberdare rzucił zniecierpliwionym wzrokiem na dokumenty i nagle zesztywniał.

- Mój syn ożenił się z tobą?

- Owszem - powiedziała z dumą. - Wzięliśmy ślub i w waszym kościele, i zgodnie z tradycją cygańską. Starcze, powinieneś być zadowolony z tego powodu, bo teraz masz spadkobiercę. Skoro twoi pozostali synowie nie żyją, nie możesz mieć więcej wnuków.

Doprowadzony do pasji hrabia rzekł:

- Świetnie. Ile chcesz za niego? Pięćdziesiąt funtów wystarczy? Nikki dostrzegł błysk złości w oczach matki, lecz już po chwili jej spojrzenie nabrało chytrego wyrazu.

- Sto złotych gwinei.

Hrabia wyjął kluczyk z kieszeni surduta i podał go najstarszemu służącemu.

- Wyjmij je z mojego sejfu.

Nikki roześmiał się głośno. Powiedział po cygańsku:

- Mamo, odstawiłaś najlepszy numer w życiu. Nie dość, że wmówiłaś temu staremu głupcowi, iż w moich żyłach płynie jego krew, to jeszcze chce dać ci złoto! Będziemy biesiadowali przez cały następny rok. Kiedy ucieknę dziś wieczorem, gdzie się spotkamy? Może pod tym starym dębem, po którym wdrapaliśmy się na mur?

Marta potrząsnęła głową i odpowiedziała w tym samym języku.

- Nie wolno ci uciekać, Nikki. Hrabia naprawdę jest twoim dziadkiem i teraz to jest twój dom. - Przesunęła nerwowo palcami po włosach Nikkiego. Przez chwilę myślał, że coś jeszcze doda, bo to niemożliwe, by mówiła poważnie.

Służący wrócił i podał Marcie skórzany mieszek z brzęczącymi monetami. Po dokładnym zbadaniu zawartości sakiewki Cyganka podciągnęła spódnicę i włożyła woreczek do kieszonki halki. Nikki był zaskoczony jej zachowaniem - czyż ci mężczyźni nie wiedzieli, że unosząc spódnicę w ich obecności ubliżyła im, uczyniła z nich marhime? Pewnie nie zdawali sobie z tego sprawy.

Obrzuciła Nikkiego ostatnim, pożegnalnym spojrzeniem. Z jej oczu biło szaleństwo.

- Starcze, traktuj go dobrze, bo w przeciwnym razie będziesz przeklęty aż do śmierci. Niech umrę, jeśli kłamię.

Odwróciła się i kręcąc sutymi spódnicami przeszła po wypolerowanej podłodze. Lokaj otworzył przed nią drzwi. Schyliwszy głowę niczym księżniczka, wyszła na dwór.

W przypływie paniki Nikki zrozumiał, że matka nie żartowała - naprawdę postanowiła zostawić go z hrabią. Pobiegł za nią, krzycząc:

- Mamo, mamo!

Zanim zdążył ją dogonić, drzwi zatrzasnęły mu się przed nosem, zamykając go w tym więzieniu z kamienia. Gdy chwycił za gałkę, lokaj złapał go wpół. Nikki wyrżnął go kolanem w brzuch i wbił paznokciem w jego pobladłą twarz. Dwóch służących rzuciło się lokajowi na pomoc.

Młócąc pięściami i nogami, Nikki wrzeszczał:

- Jestem Cyganem! Nie zostanę w tym okropnym miejscu. Hrabia zmarszczył brwi, przyglądając się z niesmakiem tej prymitywnej manifestacji uczuć. Dzieciaka trzeba oduczyć takiego zachowania; trzeba też wyplenić wszystkie cygańskie nawyki. Kenrick także był dziki i rozpuszczony przez matkę, która świata poza nim nie widziała. To na wieść o śmierci Kenricka hrabina została rażona apopleksją i od tamtej pory leży bez ruchu, nieświadoma tego, co się wokół niej dzieje. Hrabia rozkazał ostrym tonem:

- Zabierzcie go do pokoju dziecinnego i umyjcie. Spalcie te łachy i znajdzie dla niego bardziej stosowne odzienie.

Trzeba było dwóch mężczyzn, by ujarzmić chłopca. Wciąż płakał za matką, gdy wnosili go po schodach.

Z wyrazem goryczy na twarzy hrabia jeszcze raz przejrzał dokumenty, z których wynikało, że ten mały śniady poganin jest jego jedynym spadkobiercą. Nikolas Kenrick Davies, zgodnie z metryką. Nie było żadnych wątpliwości co do jego pochodzenia; gdyby nie był taki ciemny, wyglądałby dokładnie tak samo jak siedmioletni Kenrick.

Dobry Boże, Cygan! Śniady, ciemnooki, obco wyglądający siedmiolatek, który miał dużą wprawę w kłamstwach i kradzieżach, a niewiele wiedział o życiu w cywilizowanym świecie. Niemniej jednak to obdarte brudne stworzenie jest dziedzicem Aberdare.

Kiedy hrabia rozpaczliwie błagał Boga o potomka, nigdy nie przypuszczał, że jego modlitwy zostaną w taki sposób wysłuchane. Nawet jeśli jego zniedołężniała żona umrze i będzie mógł powtórnie się ożenić, to jego synowie z drugiego małżeństwa zostaną wydziedziczeni przez tego cygańskiego dzieciaka.

Na myśl o tym palce hrabiego zacisnęły się na dokumentach. Jeśli jeszcze raz się ożeni i będzie miał więcej synów, to może da się coś zrobić w tej sprawie. Ale na razie musi zająć się chłopakiem najlepiej jak potrafi. Wielebny Morgan, wiejski pastor kościoła metodystów, nauczy Nicholasa czytania, dobrych manier i innych podstawowych rzeczy, a potem wyśle się go do odpowiedniej szkoły.

Hrabia odwrócił się na pięcie i wszedł do swego gabinetu, zatrzaskując za sobą drzwi i odgradzając się od rozdzierających krzyków „Mama! Mama! Mama!”, które rozbrzmiewały żałośnie w całym domu.

1

Walia, marzec 1814

Nazywali go hrabią Demonem, a czasami Starym Nickiem. Krążyły pogłoski, że uwiódł drugą żonę swego dziadka, łamiąc mu tym serce i wpędzając go do grobu.

Ludzie powiadali, że jest zdolny do wszystkiego.

I na to właśnie liczyła Clare Morgan, wodząc wzrokiem za jeźdźcem, który pędził jak wicher wzdłuż doliny. Nicholas Davies, cygański hrabia Aberdare, po czterech długich latach wrócił w końcu do domu. Pewnie tu zostanie, ale możliwe, że jutro znowu wyjedzie. Clare musi działać szybko.

Mimo to zwlekała jeszcze trochę, wiedząc, że nie dostrzeże jej wśród drzew, zza których go obserwowała. Jechał na oklep, popisując się swoimi umiejętnościami, cały w czerni, tylko szyję miał okręconą purpurowym szalem. Był za daleko, by mogła zobaczyć jego twarz. Zastanawiała się, czy się zmienił, po czym doszła do wniosku, że powinna raczej zapytać, na ile się zmienił. Bez względu na to, co tu się kiedyś wydarzyło i co wygnało go stąd na długie lata, prawda musiała być bolesna.

Czy będzie ją pamiętał? Chyba nie. Widział ją tylko parę razy, i to jako małą dziewczynkę. Był wicehrabią, na dodatek cztery lata od niej starszym, a dzieci nie zwracają uwagi na młodszych od siebie, dla których są obiektem zainteresowania.

Wracając do wioski Penreith, powtórzyła w myśli swoje prośby i argumenty. Tak czy inaczej, musi przekonać hrabiego Demona, by jej pomógł. Nikt inny nie wchodził w grę.

Na parę chwil, kiedy jego koń gnał jak wicher przez pola, Nicholas upojony radością, jaką sprawiała mu szybka jazda, zatracał poczucie rzeczywistości. Lecz gdy tylko zsiadał z konia i wracał do domu, znowu ogarniało go przygnębienie.

W ciągu tych lat, które spędził za granicą, często marzył o Aberdare, jednocześnie bojąc się tego, co tam zastanie. Dwadzieścia cztery godziny, jakie minęły od jego powrotu, dowiodły, że te obawy nie były bezpodstawne. Jak głupiec łudził się, że cztery lata spędzone poza domem pozwolą mu zapomnieć o przeszłości. Każdy pokój, każdy akr ziemi przywoływały wspomnienia. Niektóre z nich były przyjemne, ale nakładały się na nie późniejsze wydarzania, plugawiąc to, co kiedyś kochał. Może w chwili szaleństwa stary hrabia rzucił klątwę na tę dolinę, pragnąc, by jego znienawidzony wnuk już nigdy nie zaznał tu szczęścia.

Nicholas wyjrzał przez okno swojej sypialni. Dolina była piękna jak zawsze - wzniesienia porastała dzika roślinność, w nieckach uprawiano ziemię. Nasiona kwiatów puszczały młodą, delikatną zieleń. Wkrótce zakwitną żonkile. Jako chłopiec pomagał ogrodnikom sadzić drzewka, brudząc się przy tym błotem. Dla jego dziadka był to kolejny dowód prostactwa Nicholasa.

Podniósł wzrok na ruiny zamku, które górowały nad doliną. Przez wieki te grube mury służyły za dom i fortecę rodzinie Daviesów. W spokojniejszych czasach jeden z przodków Nicholasa wybudował obecną rezydencję, uważając ją za odpowiednią siedzibę dla jednej z najzamożniejszych angielskich rodzin.

Wielką zaletą tego domu była duża liczba pokoi. Nicholas przekonał się o tym poprzedniego dnia. Nigdy nie zamierzał korzystać z apartamentu, który kiedyś należał do jego dziadka. Nie mógł też pozostać u siebie, bo kiedy wszedł do swojego pokoju, poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Gdy tylko spojrzał na swe dawne łóżko, wyobraził sobie, że leży w nim naga Caroline i przywołuje go do siebie. Natychmiast wycofał się do pokoju gościnnego, w którym panowała bezpieczna anonimowość, taka jak w luksusowym hotelu.

Lecz nawet tam źle spał - męczyły go koszmary i przykre wspomnienia. Jeszcze przed nastaniem ranka doszedł do wniosku, że musi zerwać wszystkie więzy łączące go z Aberdare. Tu nigdy nie zazna spokoju, tak jak nie zaznał go podczas czterech lat bezustannych podróży.

Może istnieje możliwość zniesienia majoratu i sprzedaży posiadłości? Musi zapytać swojego prawnika. Z bólem serca myślał o pozbyciu się majątku. Czuł się tak, jakby miał odciąć sobie dłoń - lecz skoro ręka gnije, nie ma innego wyjścia.

Sprzedaż domu sprawiłaby mu jednak pewną radość. Z satysfakcją pomyślał, że dziadek przewróciłby się w grobie, gdyby wiedział, że Nicholas pozbył się rodzinnej posiadłości.

Nagle odwrócił się na pięcie, wyszedł z sypialni i skierował się na dół do biblioteki. Problem, jak przeżyć resztę życia, był zbyt ponury, żeby teraz się nad nim zastanawiać; przynajmniej parę najbliższych godzin może spędzić przyjemnie. Przy odrobinie dobrych chęci i dużej ilości brandy łatwo zapomni o nękających go wątpliwościach.

Clare po raz pierwszy w życiu przestąpiła próg Aberdare. Dom był tak duży, jak tego oczekiwała, lecz wydał się jej ponury, może dlatego, że większość mebli wciąż przykrywały płócienne pokrowce. Przez cztery lata nikt tu nie mieszkał i teraz dom sprawiał wrażenie opuszczonego. Lokaj, Williams, był równie ponury. Z początku nie chciał wpuścić Clare do hrabiego bez zapowiedzenia, ale ponieważ wychował się z nią w jednej wiosce, w końcu dał się przekonać. Poprowadził ją długim korytarzem, po czym otworzył drzwi do biblioteki.

- Milordzie, przyszła panna Clare Morgan. Mówi, że ma ważną sprawę do waszej lordowskiej mości.

Uzbroiwszy się w odwagę, Clara minęła Williamsa i weszła do biblioteki, nie chcąc dawać hrabiemu czasu do namysłu. Bała się, że ją wyrzuci, a musiała dzisiaj z nim porozmawiać. To była jej jedyna szansa.

Hrabia patrzył na dolinę. Cisnął surdut na krzesło i stał przy oknie w samej koszuli. Ten niedbały domowy strój nadawał mu zawadiacki wygląd. Dziwne, że nazywano go Starym Nickiem; miał zaledwie trzydzieści lat.

Kiedy drzwi zamknęły się za Williamsem, hrabia odwrócił się od okna i obrzucił Clare posępnym spojrzeniem. Choć nie był szczególnie wysoki, emanował siłą. Pamiętała, że nawet wtedy, kiedy większość chłopaków poruszała się niezdarnie, on miał pewne, opanowane ruchy.

Zewnętrznie niewiele się zmienił. Był tylko jeszcze przystojniejszy niż cztery lata temu. Nie sądziła, że to w ogóle możliwe. Nie był jednak tym samym człowiekiem, zaszła w nim istotna zmiana; widziała to w jego oczach. Kiedyś promieniały radością, zachęcając innych do śmiechu. Teraz były zimne niczym głaz. Pojedynki, gorszące romanse i publiczne skandale wycisnęły na nim swoje piętno.

Kiedy się zastanawiała, czy powinna pierwsza przemówić, spytał:

- Jest pani krewną wielebnego Thomasa Morgana?

- Jestem jego córką. Uczę w szkółce w Penreith. Prześliznął się po niej znudzonym spojrzeniem.

- Racja, czasami widywałem u niego brudnego dzieciaka. Dotknięta, odparła:

- Nie byłam takim brudasem jak pan.

- Chyba nie - zgodził się; ledwo widoczny uśmiech błysnął w jego oczach. - Ja byłem zakałą rodziny. Podczas lekcji pani ojciec często stawiał mi panią za wzór cnót. Nienawidziłem pani, choć jej nie znałem.

Nie powinno jej to zaboleć, ale zabolało. Chcąc go zdenerwować, Clare odparła słodkim głosem:

- A mnie mówił, że jest pan jego najzdolniejszym uczniem, i że choć trudno pana poskromić, to serce ma pan dobre.

- Opinie pani ojca pozostawiają wiele do życzenia - powiedział hrabia, tracąc dobry humor. - Domyślam się, że jako córka pastora zbiera pani datki na jakiś wzniosły cel. W przyszłości niech się pani z tym zwraca do mojego rządcy. Do widzenia, panno Morgan.

Zanim zdążył odwrócić głowę, powiedziała szybko:

- Sprawa, z którą tu przyszłam, nie nadaje się do omawiania z rządcą.

Skrzywił usta.

- Ale czegoś pani chce, prawda? Wszyscy czegoś chcą. Podszedł do szafki, na której stała karafka z brandy i ponownie napełnił trzymany w ręku kieliszek.

- Wszystko jedno, czego pani chce. I tak pani tego nie dostanie. To mój dziadek był tak szlachetny, że spełniał rozmaite prośby. Proszę wyjść, zanim zacznę się zachowywać w mniej cywilizowany sposób.

Z zaniepokojeniem zauważyła, że jeśli tak dalej pójdzie, to wkrótce hrabia będzie kompletnie pijany. Cóż, miała już do czynienia z pijakami.

- Lordzie Aberdare, mieszkańcy Penreith bardzo cierpią i tylko pan może to zmienić. Nie będzie to pana kosztowało wiele czasu czy pieniędzy...

- To bez znaczenia - powiedział gwałtownie. - Nie chcę mieć nic wspólnego ani z tą wioską, ani z ludźmi, którzy tam mieszkają! Jasne? A teraz niech pani idzie do diabła.

Clare poczuła, że upór w niej rośnie.

- Nie proszę o pańską pomoc, milordzie, ja jej żądam - warknęła. - Czy teraz mogę wyjaśnić, o co chodzi, czy mam poczekać, aż pan wytrzeźwieje?

Spojrzał na nią ze zdumieniem.

- Jeśli ktoś jest tu pijany, to raczej pani. Jeśli pani uważa, że nie użyję siły tylko dlatego, że jest pani kobietą, to bardzo się pani myli. Czy wyjdzie pani sama, czy mam panią wynieść? - Zdecydowanym krokiem ruszył w jej kierunku; pod białą, rozpiętą pod szyją koszulą wyraźnie rysowały się jego szerokie ramiona.

Opanowując chęć ucieczki, Clare wyciągnęła z kieszeni płaszcza niewielką książeczkę, która była teraz jej jedyną nadzieją. Otworzywszy tomik na napisanej odręcznie dedykacji, podała go hrabiemu.

- Pamięta pan to? Napis był krótki.

Pastorze Morgan - mam nadzieję, że pewnego dnia będę mógł odwdzięczyć się Panu za wszystko, co Pan dla mnie zrobił. Z wyrazami oddania, Nicholas Davies.

Na widok chłopięcego pisma hrabia stanął jak wryty. Przeniósł lodowate spojrzenie z książki na twarz Clare.

- Za wszelką cenę chce pani ze mną wygrać, prawda? Ale nie tędy droga. Jeśli mam jakieś zobowiązania, to wobec pani ojca, nie pani. Skoro oczekuje ode mnie przysługi, niech sam się do mnie zwróci.

- Nie może - powiedziała krótko. - Umarł dwa lata temu. Zapadła niezręczna cisza. Dopiero po chwili hrabia rzekł:

- Przykro mi, panno Morgan. Pani ojciec był jedynym dobrym człowiekiem, jakiego znałem.

- Pański dziadek też był dobrym człowiekiem. Wiele uczynił dla mieszkańców Penreith. Wspomagał biednych, patronował budowie kaplicy...

Zanim Clare zdążyła podać dalsze przykłady dobroci starego hrabiego, Nicholas przerwał jej.

- Proszę sobie darować. Wiem, że mój dziadek lubił dawać dobry przykład niższym warstwom, ale do mnie to nie przemawia.

- Przynajmniej poważnie traktował swoje obowiązki - odparła. - Pan nie uczynił niczego dla swojej posiadłości ani dla wioski.

- To nie leży w mojej naturze. - Wypił brandy i z brzękiem odstawił kieliszek. - Ani pani ojciec, który starał się dawać mi dobry przykład, ani hrabia, który ciągle prawił mi morały, nie zdołali zrobić ze mnie dżentelmena. Nikt i nic mnie nie obchodzi, jestem rad, że tak jest.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Jak pan może mówić podobne rzeczy? Nikt nie jest aż tak nieczuły.

- Ach, panno Morgan, pani niewinność jest wzruszająca - Oparł się o brzeg stołu i skrzyżował ręce na piersiach. Wyglądał tak diabolicznie, że jasne było, dlaczego nadano mu podobny przydomek. - Lepiej niech pani wyjdzie, zanim rozwieję resztę pani złudzeń.

- Nie obchodzi pana, że pańscy sąsiedzi cierpią?

- Nie, jeśli mam być szczery. Biblia mówi, że biedni zawsze będą wśród nas, i jeśli Jezus nie mógł tego zmienić, to ja na pewno nie mogę tego zrobić. - Zaśmiał się drwiąco. - Nie znałem człowieka - może z wyjątkiem pani ojca - który zajmowałby się działalnością dobroczynną z czysto szlachetnych pobudek. Większość filantropów spełnia dobre uczynki po to, by zaskarbić sobie wdzięczność ludzi od siebie słabszych i cieszyć się z własnej obłudy. Ja przynajmniej nie kryję się ze swoim egoizmem. Nie jestem hipokrytą.

- Hipokryta czyni dobro, nawet jeśli robi to z niskich pobudek, i dlatego jest lepszym człowiekiem niż ktoś tak szczery jak pan - powiedziała oschłym tonem. - Ale to już pana sprawa. Skoro nie obchodzi pana niesienie pomocy innym, to w co pan wierzy? Jeśli do pana serca przemawiają pieniądze, może pan robić niezłe interesy w Penreith.

Potrząsnął głową.

- Przykro mi. Pieniądze też mnie nie obchodzą Mam ich już więcej, niż zdołam wydać do końca życia.

- To świetnie - burknęła pod nosem. Miała ochotę odwrócić się na pięcie i wyjść, ale to oznaczałoby porażkę, a ona nie lubiła przegrywać.

Uważając, że musi być na niego jakiś sposób, spytała:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin