Martin Alfred Hansen - Dożynki.pdf

(10639 KB) Pobierz
412409762 UNPDF
MARTIN ALFRED HANSEN
DOŻYNKI
w wigilię św. Michała przed wielu laty na jednym z gos-
podarstw na Zelandii zdarzył się śmiertelny wypadek, który
niespodzianie i w nieprzyjemny sposób zakłócił dożynki i
przerwał gwar w dużym domu. Po tym wydarzeniu nad
niskimi słomianymi dachami domostwa i mrocznym sadem
zawisł na kilka lat cień pokuty. Jasnowidzący widzieli go.
Teraz zapomniano już o nim. Gospodarze, goście, służba po-
szli bowiem tą samą drogą co ofiara, która niewiele mogła
się spodziewać po tym świecie i świat po niej. Gdyby żył
dłużej, pozostawiłby może po sobie jeszcze niklejsze ślady,
niż uczynił to swoim tragicznym końcem żywota, który po
jakimś czasie, gdy ślady okrucieństwa spłowiały, stał się
niejako przyprawą wszystkich rozmów, esencją wspomnień,
czym stają się wszelkie nieszczęścia i nędza, nim zostaną
zapomniane.
Tego wieczoru światło wyzierało z wszystkich okien
obszernego domu. Blask nie sięgał jednak zakątków wilgot-
nego sadu, gdzie w ów wrześniowy wieczór królowała gę-
sta mgła i mrok, którego barwa zlewała się w jedno ze
świeżo zoranymi skibami czarnej ziemi. Wewnątrz domu bu-
chało gorącem paleniska i kuchni, kobiety dzwoniły garnka-
ki i talerzami, odchodząc prawie od zmysłów z pospiechu
i zdenerwowania. Gospodyni biegała po przestronnym do-
mu ubrana w czarną szeleszczącą suknię z jedwabiu. Spod
zakasanych rękawów ukazywały się jej silne ramiona.
Krzesło gospodyni umieszczone przy stole niewiast często
świeciło pustką. Biegała w koło, ze śladami brązowego tłusz-
czu lub czerwonej marmolady na palcach, nieustannie cze-
412409762.002.png
goś doglądając, gnana niepokojem pani domu, gorszym od
lęku przed porodem. Kiedy niosło ją przez małą, stęchłą
izbę czeladną skąpo oświetloną przez dwie woskowe świe-
ce, wołała, by częstowali się jedzeniem i wódką.
Ludzie, miejscowa służba i kilku obcych wozaków, nie
żałowali sobie jedzenia, piwa i wódki. Podpili sobie już nie-
co i spoufalali się ze służącymi. Bawili się też kosztem pa-
robka Jensa Otto, którego namawiali do kieliszka. W za-
bawie rej wodził stajenny Johan. Rządził przy wyszorowa-
nym do białości stole jak kogut w kurniku, który nie zmie-
rzył przedtem swoich sił z rywalami. Posłuch przy stole
zapewniało mu grubiaństwo. Stajenny nie był urodziwy.
Miał może z dwadzieścia pięć lat, ale jego koścista, długa
twarz była już stara i zmarszczona. Swoje piętno wyryło na
niej lenistwo, którego ślady bywają o wiele głębsze niż śla-
dy wyryte przez intelekt. Mówił przez nos, a to z powodu
skrzywienia nosa, które wyniósł z bójek. Człowiek ten, pod
wpływem alkoholu dowcipny i złośliwy, nosił wielę guzów
i blizn. Zdobył je jako dziecko i były one owocem chłop-
skich głupich dowcipów i kar cielesnych zadawanych mu
przez osławioną wiedźmę, która wychowywała go od wczes-
nego dzieciństwa. Wiedźma mieszkała w zapadłym, cuchną-
cym domku na pagórku w Sandbankerne. Lepsi ludzie
przekraczali próg jej domu tylko wówczas, gdy miała im
powróżyć z kart lub fusów. Czarownica owa przez wiele
lat utrzymywała się też z opieki nad bezdomnymi dziećmi,
które gmina wystawiała na licytację. Niektóre dzieci nie
wyszły żywcem spod jej opieki. Johan był jednak odporny,
wyszedł ze skrzywionymi plecami i guzami na głowie.
Stajenny wiele miał powodów, by zemścić się za swoje
krzywdy, lecz tylko nieliczne miał okazje po temu. Mógł
odkuć się na wyrostkach i, jak to zwykle bywa, pogłębia-
jące się z latami piętno sługi, mógł wycisnąć jedynie na
bezbronnych. Nie znosił dwunastoletniego parobka Jensa
Otto, był bowiem urodziwy i pochodził z najlepszego domu
w Sandbankerne. Pomimo tego, że ojciec pił, w domu zaś
panowała nędza i było wiele dzieci, były one dobrze wy-
chowane i dorodne. Jens Otto był ładny, kruczowłosy i miał
412409762.003.png
czarne oczy, ale troski rzuciły już swój delikatny cień na
piękną twarz i jakby stępiły jej rysy.
Stajenny podsunął chłopcu swój pełny kieliszek wódki
i zawołał:
— Jeszcze jednego. Potem będziesz mógł włożyć moje dłu-
gie buty.
Chłopcu gorzały policzki, miał ochotę, lecz nie starczało
mu odwagi i wstydliwie się uśmiechał.
— No, za kogo? Za twego ojca. On sobie też nie żałuje •—
powiedział stajenny. — Tobie na pewno też dawał, kiedy
nie mieliście czym w piecu napalić, co?
— Tak, raz — zaśmiał się chłopiec.
— Częstujcie się — zawołała gospodyni, biegnąc przez
izbę, zapatrzona przed siebie, zapamiętale odwijając ręka-
wy jedwabnej sukni.
— Musisz się spieszyć — rzekł stajenny do podochocone-
go parobka — wnet pastor będzie kazał.
W wielkiej izbie na piętrze, na której bielonych ścianach
wisiały stare oleodruki, czekano na mowę pastora. Dwu-
dziestu czterech gości w świątecznych ciemnych strojach
siedziało przy długich stołach i czekało. Mężczyźni przy swo-
im stole i kobiety przy swcim. Białe, lśniące lniane
obrusy ledwie były widoczne spod pieczeni, gęsi, kaczek,
ryb, kapusty i napojów. Uczta trwała już parę godzin i do-
tąd nie mówiono zbyt wiele. Teraz goście trochę się ożywili,
słychać było rozmowy i śmiech. Gospodyni usiadła na swo-
im miejscu, zapięła rękawy, i w jej oczach malowało się
oczekiwanie. Już dawno bowiem nadszedł czas na pastora.
Wiele oczu patrzyło na jego rękę, która ujęła już łyżeczkę
i w każdej chwili gotowa była dać znak uderzeniem w
szklankę.
Ale pastor zwlekał. Nieśmiałe spojrzenie jasnych oczu
wędrowało wzdłuż stołu, przy którym siedzieli mężczyźni.
Z zadowoleniem stwierdził, że nie pamięta już o czym chciał
mówić. Traktował to jako dobry znak. Wiedział, że słowa
będą niczym szlachetne kamienie, gdy tylko podniesie się
i wsunie krzesło. Szczęśliwy i zwolniony od obowiązku pre-
cyzowania i cyzelowania zdań nabrał, jak zwykle, ochoty
412409762.004.png
do mówienia czegoś zupełnie innego niż zwykł. Wiedział, cze-
go od niego oczekują. Może nie potrafili swoich myśli wy-
razić tak jasno i zdecydowanie jak on? Najlepiej gdyby ka-
zanie szybko zapomniano, niczym jedno z wielu dań powin-
no ujść z pamięci mężczyzn, jeszcze nim uczta się skończy
a kobiety powinny je zapamiętać tylko tak, jak pamięta się
ciasto pani domu. Okazałe dożynki wymagały słodyczy
poezji, może religią zabarwionej i to właśnie pastor powi-
nien im dać. Tymczasem palce pastora bawiły się łyżeczką
i znów opanował go dziwny nastrój. Poczuł jak usta się na-
pinają i postanowił przemówić tak, by wstrząsnęło obecny-
mi. Wzrok jego przebiegł wzdłuż siedzących rzędem, pew-
nych siebie, zadowolonych mężczyzn i nasunęła mu się przy-
powieść o człowieku powiększającym swoje spichlerze, opo-
wieść, której naiwna fabuła kryła okrutną prawdę. Rozto-
czy przed nimi obraz pełen grozy i wstrząśnie tymi zadowo-
lonymi umysłami.
Młody pastor, sprawiający wrażenie człowieka nieśmia-
łego, nieobecnego duchem, znał się nieco na ludziach i do-
brze znał siebie. Po tym stwierdzeniu wzrok jego zhardział,
myśli już formowały się w ostre zdania, ale ani na chwilę
nie wątpił, że w tym tonie nie przemówi. Jeśli nawet nic
innego go od tego nie powstrzymywało, to w każdym razie
poczucie taktu. Siedział i jadł przecież razem z nimi, był
gościem. Jeśli teraz wstanie i powie chłopom prawdę, słowa
brzmieć będą jak kłamstwa, bo przecież przed chwilą schle-
biał im przy biesiadnym stole. Może postąpiłby tak naiwny
kaznodzieja, ale młody pastor do nich nie należał.
Wiedział, że nie stoi na pewnym gruncie, że istotnie lęka
się tych ludzi. Patrzył na nich przez pryzmat swojego powo-
łania. Oto siedzieli, na pierwszy rzut oka niesamowici, jakby
odlani z jednego stopu: stanu chłopskiego, grymaśni i ocię-
żali, milczący i zamknięci w sobie, gnący się jak sitowie,
twardzi jak twarda była ich praca, oporna gromadka, któ-
ra kaznodzieję takiego jak on mogła odstraszyć. W tym mo-
mencie obudziły się w nim nowe, niespokojne przeczucia.
Monolit gromadki rozpłynął się gdzieś i oto ujrzał przera-
żająco zróżnicowanych ludzi. Tłum składał się z jednostek
412409762.005.png
zdecydowanie różniących się od siebie. Jedni byli wysocy
i żylaści, inni niscy i krępi, wysokie tyki z małymi głowami,
mali z wielkimi głowami ciosanymi w kształcie stożka.
Twarze mieli okrągłe, czerwone jak raki, długie, brązowe,
twarde, stare bez jednej zmarszczki, młode z głębokimi
bruzdami. Naprzeciwko niego siedział chłop kruczowłosy,
z czarnym zarostem, pożółkły i poważny jak Kastylijczyk,
u jego boku natomiast staruszek, którego głowa z krótko
strzyżonymi włosami miała słowiańskie okrągłe kształty.
A pan domu, właściciel gospodarstwa, Anders Andersen,
niczym nie odróżniałby się od Kałmuków, gdyby przypad-
kowo znalazł się wśród nich. Gdyby być zrozumianym
przez tę dziwną zbiorowość, przybyłą tu zdawałoby się nie
z wioski zelandzkiej lecz z obcych krajów i reprezentującą
wiele narodowości, trzeba by raz jeszcze Zesłania Ducha
Świętego, by mówić wieloma językami i w wielu narze-
czach. Pastor rozejrzał się raz jeszcze i uświadomił sobie
tajemnicze więzy, które splatały Hiszpana, Słowiana, Kał-
muka i mieszkańca Północy i czyniły z nich chłopów ze-
landzkich, społeczność chłopską, odwieczne przymierze, do
którego nie można przystąpić, tylko trzeba się w nim
narodzić, do którego nie ma powrotu, skoro się raz z niego
wyłamało, którego pęta niczym łańcuchy trzymają człowie-
ka póki starcza życia. Młody pastor wiedział, że ta sprzy-
siężona gromada ocenia ludzi nie według pisanego lub nie-
pisanego prawa, wyrytego w świadomości, lecz niezwykle
delikatnym instynktem, o którego posiadanie ledwie czło-
wiek by ich posądzał. To właśnie była jedna z najwięk-
szych przeszkód dla pastora. Stał poza nimi i nie liczyli się
z nim serio. A gdyby przynależał do nich i głosił słowo bo-
że ich językiem, byłby w niezgodzie z sobą samym. Młody
pastor wyobcował się mimo ich serdeczności i oddania.
Zdawał sobie jednak z tego sprawę, co wskazywało na to,
że kiedyś przynależał do stanu chłopskiego. Teraz musiał
stać poza kręgiem, bo był pastorem. Pęta krępowały go jed-
nak nadal. Jego słowa nie miały tej mocy, która jak pożar
ogarnia wszystko.
Pastor był dobrze zbudowanym mężczyzną, blondynem
412409762.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin