Philip K Dick - Majstersztyk.doc

(85 KB) Pobierz
Philip K Dick

Philip K Dick

Majstersztyk

 

Pod kopterem Milta Biskle'a rozpościerały się żyzne od niedawna ziemie. Zrobił dobrą robotę w tej strefie Marsa, znów zielonej, odkąd odtworzył starożytną sieć nawadniającą. Wiosna - dwie wiosny rocznie przyszły do tego jesiennego świata piasku i skaczących ropuch, świata wyschniętej spękanej ziemi i pyłu minionych czasów, ponurych i bezwodnych ugorów.
   Już niedługo pojawią się pierwsi przybysze z Ziemi, obejmą swoje nadziały i przystąpią do pracy. On swoje zrobił. Może wróci na Ziemię albo sprowadzi rodzinę tutaj wykorzystując prawo pierwszeństwa - należało mu się to jako inżynierowi rekonstrukcji. Strefa Żółta znacznie wyprzedziła strefy wszystkich innych inżynierów i teraz przyszedł czas nagrody.
   Milt Biskle wyciągnął rękę i wcisnął klawisz długodystansowego przekaźnika.
   - Tu rekonstruktor Strefy Żółtej - zgłosił się. - Potrzebuję psychiatry. Wszystko jedno jakiego, byle szybko.

   Kiedy Milt Biskle wszedł do gabinetu, doktor DeWinter wstał i wyciągnął rękę na powitanie.
   - Słyszałem - powiedział - że ze wszystkich przeszło czterdziestu inżynierów rekonstrukcji pan okazał się najbardziej twórczy. Nic dziwnego, że jest pan wyczerpany. Nawet Bóg musiał odpocząć po sześciu dniach takiej pracy, a pan to robił przez lata.. Czekając na pańskie przybycie otrzymałem z Ziemi wiadomości, które pana zainteresują - powiedział biorąc z biurka biuletyn.
   - "Pierwszy transport osadników przybywa na Marsa..." i tak dalej. Zostaną skierowani do pańskiego sektora. Gratulacje, panie Biskle.
   - A gdybym tak wrócił na Ziemię? - spytał Milt Biskle.
   - Ale jeżeli chce pan tu objąć nadział dla swojej rodziny... - Chcę, żeby pan coś dla mnie zrobił - powiedział Milt. - Ja jestem zbyt zmęczony, żeby... - tu zrobił gest ręką. - Albo może przygnębiony. W każdym razie chciałbym, żeby pan załatwił umieszczenie moich rzeczy łącznie z moim doniczkowym wugiem na pokładzie transportowca wracającego na Ziemię.
   - Sześć lat pracy - powiedział DeWinter. - A teraz chce pan zrezygnować z nagrody. Byłem niedawno na Ziemi i wszystko jest tam tak, jak pan pamięta...
   - Skąd pan wie, jak ja to pamiętam?
   - Powinienem raczej powiedzieć - poprawił się gładko DeWinter - że wszystko jest tam, jak było. Przeludnienie, ciasne komunalne mieszkania z jedną małą kuchnią na siedem rodzin. Autostrady tak zatłoczone, że przed jedenastą nie można ruszyć z miejsca.
   - Dla mnie - powiedział Milt Biskle - przeludnienie będzie atrakcją po sześciu latach spędzonych w towarzystwie automatów. - Zdecydował się. Mimo tego wszystkiego, czego dokonał tutaj, a może właśnie dlatego, postanowił wracać. Bez względu na argumenty psychiatry.
   Doktor DeWinter mruczał pod nosem.
   - A jeśli pańska żona i dzieci znajdują się w tym pierwszym transporcie? - Raz jeszcze podniósł biuletyn ze swojego uporządkowanego biurka i zaczął go przeglądać. - Biskle Fay, Biskle Laura, Biskle June. Kobieta i dwoje dzieci. Czy to pańska rodzina?
   - Tak - przyznał Milt drewnianym głosem patrząc wprost przed siebie.
   - Sam pan widzi, że nie może pan wracać na Ziemię. Niech pan lepiej założy włosy i przygotuje się na spotkanie ich na Lotnisku Numer Trzy. I niech pan wymieni zęby. Teraz ma pan stalowe.
   Dotkliwie zawiedziony Biskle kiwnął głową. Jak wszyscy Ziemianie stracił zęby i włosy na skutek opadu radioaktywnego w czasie wojny. W swojej codziennej samotnej pracy nad rekonstrukcją Strefy Żółtej Marsa nie korzystał z kosztownej peruki przywiezionej z Ziemi, co zaś do zębów, to uważał, że szczęka z nierdzewnej stali jest znacznie wygodniejsza niż plastykowa w kolorze naturalnym. Dowodziło to, jak bardzo oddalił się od współżycia z ludźmi, Poczuł się lekko zawstydzony; doktor DeWinter miał rację.
   Poczucie wstydu towarzyszyło mu od czasu zwycięstwa nad Proxmenami. Ta wojna budziła w nim sprzeciw; nie mógł się pogodzić z tym, że jedna z dwóch współzawodniczących ras musiała zginąć, skoro obie miały uzasadnione potrzeby.
   To właśnie Mars był źródłem konfliktu. Obie cywilizacje potrzebowały go jako kolonii dla umieszczenia nadmiaru ludności. Dzięki Bogu w ostatnim roku wojny Ziemia uzyskała przewagę techniczną i teraz nie Proxmeni, a on i inni Ziemianie przywracali Marsa do stanu używalności.
   - Nawiasem mówiąc - odezwał się DeWinter - przypadkiem wiem o pańskim planowanym wystąpieniu na forum inżynierów rekonstrukcji.
   Milt Biskle spojrzał na doktora.
   - Prawdę mówiąc - powiedział DeWinter - wiemy, że właśnie teraz zebrali się w Strefie Czerwonej, żeby wysłuchać pańskiej relacji. - Z szuflady biurka doktor wyjął jojo, wstał i z wielką wprawą zaczął wykonywać figurę zwaną "wyprowadzaniem psa". - Pańskiego paranoicznego wystąpienia o tym, że coś jest nie w porządku, chociaż nie potrafi pan dokładnie stwierdzić, o co chodzi.
   - To jest zabawka popularna w układzie Proximy - powiedział Biskle. - Tak w każdym razie przeczytałem w jednym z artykułów.
   - Hmm. O ile wiem, pochodzi ona z Filipin. - Doktor DeWinter zamyślił się robiąc "dookoła świata". Wychodziło mu znakomicie. - Pozwoliłem sobie przesłać na to zebranie inżynierów rekonstrukcji ekspertyzę na temat pańskiego stanu psychicznego. Z przykrością stwierdzam, że zostanie ona tam odczytana publicznie.
   - Nadal zamierzam powiedzieć tam swoje - stwierdził Biskle.
   - No cóż, widzę pewną możliwość kompromisu. Niech pan przywita swoją rodzinę, kiedy ta przybędzie na Marsa, a potem zorganizujemy panu wycieczkę na Ziemię. Na pański koszt. W zamian za to pan zgodzi się nie występować na zebraniu inżynierów rekonstrukcji i nie obciążać ich w żaden sposób swoimi mglistymi podejrzeniami. DeWinter wpatrywał się w niego z napięciem. - Ostatecznie jest to krytyczna chwila, przybywają pierwsi osadnicy. Nie chcemy tu awantur, nie chcemy nikogo straszyć.
   - Może pan coś dla mnie zrobić? - spytał Biskle. - Niech mi pan pokaże, że ma pan perukę. I sztuczną szczękę. Tak, żebym miał pewność, że jest pan Ziemianinem.
   Doktor DeWinter przekrzywił perukę i wyłuskał z ust sztuczną szczękę.
   - Przyjmuję pańską propozycję - powiedział Milt Biskle. - Jeżeli dopilnuje pan, żeby moja żona dostała nadział, który dla niej wybrałem.
   Skinąwszy głową DeWinter pchnął w jego stronę małą białą kopertę.
   - Tu jest pański bilet. Powrotny, oczywiście.
   Mam nadzieję, pomyślał Biskle biorąc bilet. Ale to zależy od tego, co zobaczę na Ziemi. Lub raczej od tego, co pozwolą mi tam zobaczyć.
   Miał przeczucie, że pozwolą mu zobaczyć bardzo niewiele. Tak mało, jak to tylko będzie w proxmeńskiej mocy.

   Kiedy jego statek wylądował na Ziemi, czekała na niego przewodniczka w eleganckim uniformie.
   - Pan Biskle? - Szczupła, urodziwa i nieprzyzwoicie młoda, podeszła do niego energicznie. - Nazywam się Mary Ableseth, jestem pańską przewodniczką z biura podróży Tourplan. Pokażę panu planetę podczas pańskiego krótkiego pobytu. - Uśmiechnęła się promiennie i bardzo profesjonalnie, aż go odrzuciło. - Będę panu towarzyszyć w dzień i w nocy.
   - W nocy też? - zdołał wyjąkać.
   - Tak, panie Biskle. To mój zawód. Spodziewamy się, że może pan się czuć zagubiony po latach pracy na Marsie... pracy, którą my na Ziemi cenimy i podziwiamy tak, jak na to zasługuje. - Poszła obok niego kierując go w stronę zaparkowanego koptera. - Od czego chciałby pan zacząć? Nowy Jork? Broadway? Nocne kluby, teatry, restauracje...
   - Nie, do Central Parku. Posiedzieć na ławce.
   - Central Parku już nie ma, panie Biskle. Został zmieniony w parking rządowy, kiedy był pan na Marsie.
   - Rozumiem - powiedział Milt Biskle. - W takim razie Portsmouth Square w San Francisco. - Otworzył drzwiczki koptera.
   - To też jest teraz parking - powiedziała miss Ableseth potrząsając lśniącymi rudymi włosami. - Mamy tu takie diabelne przeludnienie. Może pan spróbuje czegoś innego. Zostało jeszcze kilka parków, zdaje się, że jest coś w Kansas i dwa w Utah, na południe, koło St. George.
   - To zła wiadomość - powiedział Milt. - Czy możemy się zatrzymać przy automacie z amfetaminą? Muszę zażyć coś pobudzającego, żeby się podreperować.
   - Oczywiście - powiedziała miss Ableseth wdzięcznie skłaniając głowę.
   Milt Biskle podszedł do pobliskiego automatu ze środkami pobudzającymi, wyjął kieszeni dziesiątkę i wrzucił ją do otworu automatu.
   Moneta przeleciała przez automat i z brzękiem upadla na chodnik.
   - Dziwne - mruknął zaskoczony Biskle.
   - Chyba wiem, o co chodzi - powiedziała miss Ableseth. - Ma pan marsjańskie monety przystosowane do mniejszej grawitacji.
   - Hmm - mruknął Milt Biskle podnosząc monetę. Jak przewidywała miss Ableseth, czuł się zdezorientowany. Patrzył, jak ona wrzuca swoją monetę i wyjmuje fiolkę z pastylkami amfetaminy. Jej wyjaśnienie brzmiało sensownie, a jednak...
   - Mamy teraz ósmą wieczór czasu lokalnego - powiedziała miss Ableseth - a ja nie jadłam jeszcze kolacji, choć pan pewnie jadł na pokładzie. Może mnie pan zaprosi na kolację? Moglibyśmy porozmawiać przy butelce pinot noir o tych niejasnych podejrze-niach, które sprowadziły pana na Ziemię. Że dzieje się coś bardzo niedobrego i że cała wspaniała praca nad rekonstrukcją Marsa nie ma sensu. Chętnie bym o tym posłuchała. - Skierowała go do koptera i wcisnęli się razem na tylne siedzenie. Milt Biskle stwierdził, że jego towarzyszka jest ciepła, przymilna i zdecydowanie ludzka. Poczuł zażenowanie, serce waliło mu jak przy Bóg wie jakim wysiłku. Od dawna nie był tak blisko kobiety.
   - Proszę posłuchać - powiedział, podczas gdy kopter automatycznie wzniósł się nad parkingiem. - Jestem żonaty, mam dwoje dzieci i przyleciałem tutaj w określonym celu. Przybyłem na Ziemię, żeby dowieść, że to Proxmeni wygrali wojnę i że nieliczni pozostali ludzie są ich niewolnikami, pracującymi dla... - Umilkł. To było beznadziejne. Miss Ableseth nadal przytulała się do niego.
   - Czy pan naprawdę myśli, że jestem agentką Proxów? - spytała miss Ableseth po chwili, kiedy przelatywali nad Nowym Jorkiem.
   - N-nie - odpowiedział Milt Biskle. - Chyba nie. - Uwzględniając sytuację, nie wydawało się to prawdopodobne.
   - Właściwie dlaczego ma pan spędzać swój czas na Ziemi w zatłoczonym, hałaśliwym hotelu? Może pan zamieszka u mnie, w New Jersey. Miejsca jest dosyć, a mnie byłoby bardzo miło.
   - Zgoda - powiedział Biskle czując daremność dyskusji.
   - To znakomicie. - Miss Ableseth wydała polecenie kopterowi, który skręcił na północ. - Zjemy kolację na miejscu. Tak będzie taniej, zresztą do wszystkich przyzwoitszych restauracji jest o tej porze dwugodzinna kolejka. Pewnie pan już zapomniał. Jak to będzie cudownie, kiedy połowa ludzi wyemigruje!
   - Tak - powiedział Biskle przez zaciśnięte szczęki. - I będzie im się podobało na Marsie. Zrobiliśmy tam dobrą robotę. - Poczuł przypływ optymizmu, poczucie dumy z dzieła, które wykonali on i jego współrodacy. - Sama pani zobaczy, miss Ableseth.
   - Mówmy sobie po imieniu - zaproponowała poprawiając ciężką rudą perukę, która jej się przekrzywiła w ciasnej kabinie koptera.
   - Dobrze - zgodził się Biskle i, jeśli nie liczyć ćmiącego poczucia nielojalności w stosunku do żony, zrobiło mu się bardzo miło.
   - Na Ziemi wszystko odbywa się szybko - wyjaśniła Mary Ableseth. - Z powodu wielkiego ciśnienia przeludnienia. - Poprawiła sobie szczękę, która też jej się przesunęła.
   - Właśnie widzę - zgodził się Milt Biskle i sam też poprawił perukę i zęby. Czyżbym się mylił? zadawał sobie pytanie. Widział przecież w dole światła Nowego Jorku. Ziemia zdecydowanie nie była wyludnioną pustynią i cała cywilizacja pozostała nietknięta.
   A może była to tylko iluzja narzucona jego systemowi percepcyjnemu za pośrednictwem nie znanych mu proxmeńskich technik psychiatrycznych? Przecież jego moneta przeleciała na wylot przez automat z amfetaminą. Czy to nie sygnał, że coś tu jest tajemniczo i okropnie nie w porządku?
   Może tego automatu wcale tam nie było?

   Następnego dnia Milt i Mary Ableseth odwiedzili jeden z niewielu ocalałych parków, w południowej części stanu Utah u podnóża gór. Park, choć niewielki, był jaskrawozielony i uroczy. Milt Biskle leżał na trawie obserwując wiewiórkę, która jak na sprężynie odskakiwała w stronę drzewa ciągnąc za sobą szarą smugę ogona.
   - Na Marsie nie ma wiewiórek - powiedział sennie Milt Biskle.
   Mary Ableseth w skąpym opalaczu wyciągnęła się na wznak z zamkniętymi oczami.
   - Przyjemnie jest tutaj, Milt. Wyobrażam sobie, że tak musi być na Marsie. - Na autostradzie za granicą parku utrzymywał się ożywiony ruch. Hałas przypominał Miltowi szum fal Pacyfiku. Podziałało to na niego uspokajająco. Wszystko wyglądało dobrze. Rzucił wiewiórce orzeszek. Ta skręciła, kicnęła w stronę orzeszka, jej zmyślny pyszczek wyrażał żywe zainteresowanie.
   Kiedy usiadła trzymając w łapkach orzeszek, Milt Biskle rzucił drugi orzeszek nieco w prawo. Wiewiórka usłyszała, jak spada wśród klonowych liści i nastawiła uszy. Miltowi przypomniało to, jak bawił się ze swoim kotem, starym ospałym kocurem, którego mieli z bratem, kiedy Ziemia nie była jeszcze tak przeludniona i kiedy wolno było trzymać w domu zwierzęta. Czekał, aż Kabaczek - tak się nazywał kocur - zaśnie i wtedy rzucał jakiś mały przedmiot w kąt pokoju. Kabaczek budził się. Otwierał oczy, nastawiał uszy, odwracał się i siedział tak przez piętnaście minut nasłuchując i wypatrując, zastanawiając się, co tam hałasuje.
   Milt poczuł smutek wspominając swoje dobroduszne żarty ze starego kocura, ostatniego legalnego zwierzaka domowego, który już od tylu lat nie żyje. Ale na Marsie znów będzie można mieć koty. To mu poprawiło humor.
   Prawdę mówiąc, podczas swoich lat pracy na Marsie Milt miał ulubieńca. Marsjańską roślinę. Przywiózł ją na Ziemię i stała teraz na stoliku w pokoju Mary Ableseth, z gałązkami zwisającymi raczej żałośnie. Nie czuła się zbyt dobrze w obcym klimacie Ziemi.
   - Dziwne - mruknął Milt - że mój wug tak zmarniał. Zdawałoby się, że w wilgotniejszej atmosferze...
   - To grawitacja - odezwała się Mary nie otwierając oczu. Oddychała regularnie, prawie spała.
   Milt przyglądał się leżącej kobiecie mając przed oczami Kabaczka w podobnej sytuacji. Hipnogogiczna chwila między jawą a snem, kiedy miesza się to co świadome i to co nieświadome... sięgnął ręką po kamyk.
   Rzucił go w liście blisko głowy Mary.
   Zerwała się z szeroko otwartymi oczami gubiąc górę kostiumu. Nastawiła uszu.
   - My, Ziemianie - powiedział Milt - utraciliśmy kontrolę nad muskulaturą uszu. Nawet czysto odruchową.
   - Co mówisz? - spytała mrużąc oczy i zawiązując biustonosz.
   - Nasza zdolność do nastawiania uszu zanikła - wyjaśnił Milt. - W odróżnieniu od psów i kotów. Samo badanie morfologiczne człowieka nie zdradza tego, bo odpowiednie mięśnie są na miejscu. Popełniliście błąd.
   - Nie wiem, o co ci chodzi - powiedziała Mary ponuro. Poświęciła całą uwagę na poprawianie biustonosza ignorując obecność Milta.
   - Wracajmy do mieszkania - powiedział wstając. Odechciało mu się leżeć na trawie, bo przestał wierzyć w realność parku. Fałszywa wiewiórka, fałszywa trawa... czy rzeczywiście? Czy kiedykolwiek pokażą mu prawdę ukrytą pod maską iluzji?
   Wielce wątpliwe.
   Wiewiórka podbiegła za nimi kawałek, kiedy szli do zaparkowanego koptera, potem zajęła się rodziną z dwoma małymi chłopcami, dzieci rzucały jej orzechy i wiewiórka uganiała się za nimi z wielką energią.
   ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin