Gomulicki WiktorZIELONY KAJET
Oracz
To, na co patrzyłem, było odtworzeniem w rzeczywistości jednego z nie-, śmiertelnych szkiców Holbeina.
Szkic ów, będący ogniwem łańcucha, nazwanego “Tańcem śmierci1’, przedstawia starego wieśniaka, który o zachodzie słońca orze twardą rolę, śmierć zaś we własnej postaci konie mu pogania.
I mój wieśniak był stary, i jego płuźyca z trudem gliniasty grunt pruła, i nad nim wreszcie unosić się zdawała niewidzialna posłanka nicości...
Krajobraz tylko był inny.
U Holbeina widać cieniste kępy drzew, dachy licznych domostw, malownicze wąwozy, wieżę murowanego kościoła, a na ostatnim planie zębate gór grzbiety. Przyroda tam bogata, południowa, pełna rozmaitości i powagi. Słońce nawet zachodzi wspaniale, a długie smugi blasku rozkładają się po niebie wachlarzowato, strzelając złotymi grotami ponad góry i drzewa.
Na mazowieckiej równinie było płasko i powszednio. Ziemia, niby rozlana szeroko i zlekka rozkołysana fala, sięgała szarą, bezbrzeżną masą aż do ostatniej linii horyzontu. Wązka granatowa wstążeczka borów dalekich oddzielała ją od nieba, które było również szare i w jednem tylko miejscu, tuż nad borami, trochę się żółciło. Zółtość ta wskazywała, że w miejscu owem, za popielatą zasłoną chmur, słońce dogasa.
Koloryt obrazu był tak ubogi, że można go było wymalować w całości, wraz z orzącym starcem i parą jego chudych potykających się koniąt, tuszem lub sepią, au lavis — nakształt owych starych “akwa- tynt”, na których przyroda przedstawia
się nam bezbarwnie, jakby oglądana przez szkło zakopcone...
Ziemia, jak oko sięgało, pokrajana była w zagony, a te pasy podłużne, gdzieniegdzie zygzakowate, biegły w różnych kierunkach, odznaczając jedno pole od drugiego. Jedne z nieforemnych płatów gruntu były całkowicie czarne, inne miały barwę brunatną, inne wreszcie wyjaśniały się stopniowo, dochodząc do bladej popielatości, co nasuwało mimowoli przypuszczenie, iż do tuszu, którym krajobraz wymalowano, dolewał malarz coraz więcej wody.
Tu i owdzie stała, niby na straży, grusza polna, odosobniona, smętna, cicha. Gdzieindziej grunt zagłębiał się trochę, a w zagłębieniu tem, wilgotnem zapewne, rosła olszyna o liściach połyskujących. Największa kępa zieloności, utworzona z lip przysadzistych i wysmukłych topoli, służyła za zasłonę niewidzialnej wiosce, która kryła się za nią, jak za parawanem.
istnienie tej wioski rozpoznawało się jedynie słuchem i powonieniem.
Wiatr, ten sam chłodny, przedwieczorny wiatr, który szeleściał w suchych trawach i staremu oraczowi rozwiewał długie siwe włosy, przynosił z ukrytych siedzib ludzkich dźwięki i zapachy. Słyszało się głuchy pomruk basetli, przygrywającej w karczmie, oraz przeciągłe “hej!”, wyrzucane z piersi podpiłego parobczaka; czuło się ostrą woń razowca, pieczonego w sołtysowej chałupie, oraz rzeiwiący aromat kawy, którą przypalała na patelni gospodyni proboszcza.
Tam było wesoło i huczno; tu panował smutek i cisza głucha.
Starzec wyglądał, jakby go'przygniatało brzemię całego stulecia. Suwał się raczej, niż stąpał. Plecy zgięte miał w ka- błąk, głowę w dół zwieszoną, nos długi, ostry i zakrzywiony nakształt dziobu starego sokoła. Cała jego postać wyrażała najwyższą bezsilność i gwałtowne ciążenie ku ziemi. A ziemia zdała się czekać nań niecierpliwie i wabiła go, jak syrena, na swe czarne, wilgocią ziejące łono...
Z pod słomianego podartego kapelusza wymykały się kosmyki siwych wło
sów, pozlepiane potem i do białych sznurków podobne. Wystająca broda jeżyła się igłami siwego również zarostu. Oczy były dołami; dołami były też policzki. Na skroniach, na szczęce i na wyschniętej szyi setki zmarszczek plątały się nieforemną siatką, podobne do. tych zygzakowatych linii, jakie żłobi mól w okładce starej księgi...
Za każdem szarpnięciem koni starzec zataczał się, jakby miał upaść. Trudno było uwierzyć, że to on pługiem'kieruje; pług to raczej dawał mu oparcie i wlókł go za sobą.
Co kilka chwil stawały konie, zatrzymywał się pług, a starzec zanosił się suchym, bezdźwięcznym kaszlem. Kaszel ten dziwnie przypominał tępy odgłos, jaki sprawia zabijanie trumny ćwiekami. Ale zaledwie kaszel ustał, konie z wysiłkiem szły dalej, a błyszczące żelazo wrzynało się w ziemię, odwalając czarne btyły na • prawo i na lewo. Oracz nie myślał o od poczynku i czujne oczy przenosił z ziemi na niebo, porównywając ilość drogi jak* mają jeszcze do przebycia pług i słońce.
Sine jego wargi i szczęki bezzębne poruszały się, jakby coś żując. Żuł słowa, z trudem dobywające się z ust. Szeplenią- cy głos jego dobiegał chwilami aż do mnie.
Starzec mówił:
— “Usy moje ogłuchły, ocy nijak nie widzą.., Jezu najlitościwsy, zmiłuj się nade mną!...
“Nogi moje juz się nie rusają, życie moje końcy się... Jezu najlitościwsy, zmiłuj się nade mną!...
“Serce moje zemglone i uciśnione, łzy wsyćkie wypłakałem... Jezu najlitościwsy,. zmiłuj się nade mną!...”
Tego starca, odmawiającego litanią konających, widziałem przed tygodniem w miasteczku.
Lekarz powiatowy, człek sprężysty, który ludziom biednym udzielał, “konsul tacy i” przez lufcik, podczas gdy oni z od- krytemi głowami stali na bruku, ulicznym, mówił do niego, zaciągając się dymem cygara:
— Do trumny, dziadu! do trumny!... Patrzcie go! Sto lat dziadziskowi i jeszcze mu się żyć chce!...
A sędziwy wieśniak tylko białą głową potrząsał, jęcząc głucho:
— Oj, wielmożny paniel... oj!...
Więc, kiedym teraz starca tego przy
pracy ujrzał, nie mogłem się powstrzymać od zawołania:
— Ozdrowieliście widać, ojcze, kiedy za pługiem chodzicie!...
Przystanął, zaczerpnął w pierś powietrza i głosem, jakby ze studni wychodzącym, odrzekł:
— Bogać tam ozdrowiołem... Chodzę, bo na ozimkę trza grunt zaorać... Ale ino te dwie skiby ostatnie zrusę, zara bandzie koniec wsyćkiemu...
— Więc spodziewacie się doczekać wiosennych plonów?
— Uchowaj, Jezusie!... Mnie jesce w tym tydniu (tygodniu) w świętą ziemię zakopią...
— Skąd wiecie o tem?
Podniósł siwe brwi wysoko i usta w milczeniu otworzył, jakby go zapytanie to nadzwyczaj zdziwiło. Potem głową potrząsnął i rzekł z naciskiem:
— Wim... i tyła.
Konięta tymczasem zdobyły się na nowy wysiłek i o kilka kroków dalej pociągnęły pług wraz z oraczem.
Gdy znowu trójca ta zatrzymała się, ponowiłem pytania.
— Jeśli nie spodziewacie się plonów — rzekłem, — dla kogóż rolę tę orzecie?
I to pytanie wydało mu się niepoję- tem.
— Dla kogo? — odparł, dziwiąc się.— A juści nie dla siebie... Dla tych orzę, co tu po mnie przyńdą!
I, przerywając rozmowę, hukać jął na konie, aby zawróciły na nowy, ostatni już zagon.
Pożegnałem starca pozdrowieniem Chry- stusowem i odszedłem w swoją drogę.
Słowa jednak jego zapadły mi w duszę głęboko.
Powtarzałem je sobie aż do ukazania się gwiazd na niebie, a gdym przed zamknięciem oczu na sen rozmyślał, jak zawsze, o śmierci, wydała mi się ona czemś tak nieznacznem i niepochwytnem, jak w tęczy przejście od jednej barwy do drugiej...
II.
SŁOŃCE ZACHODZI. - SŁOŃCE ZASZŁO.
W Gomulicki,- Zielony kajet.
2
ÜTI
Słońce zachodzi.—Słońce zaszło.
jOroźyną leśną, pełną wystających korzeni i szyszek suchych, powracałem do domu, gdy nagle cały las stanął w płomieniach.
Płomienie te miały najpierw barwę pomarańczową, później stały się różowe, wreszcie przeszły w czerwień ognistą.
Wszystko dokoła' zapłonęło, a pożar jął trawić i przepalać zarówno korony drzew wysokich, jak przytulone do ziemi krzaki i mech, pokornie płaszczący się w nizinie.
Atmosfera lasu zmętniała i zarazem roziskrzyła się, jakby ją tuman piasku
złotego- zasypał; płynne złoto kapać po« częło z każdej trawki i z każdego liścia,— a w tym oceanie ślepiących blasków pnie sosen stały się podobne żelaznym, do czerwoności rozpalonym kolumnom.
I uwyraźnił się naraz cały dół leśnej gęstwiny, zwykle w mroku szarawym niknący.
Smugi światła, przy samej ziemi biegnące, wydobyły na jaw wielkie bogactwo drobnej roślinności, cieniem leśnych olbrzymów wzgardliwie skrywanej.- Zabłysły nieskończoną rozmaitością form mchy
i paprocie. Mnóstwo maleńkich, ślicznych kwiatków wynurzyło zmroku główki barwiste. Ziemia upstrzyła się dokoła granatowemi centkami czarnych jagód
i szkarłatnymi punkcikami poziomek. Ukazały się oczom odwieczne, warstwami leżące na sobie pokłady zeschłych liści, szyszek i igieł.
I można było teraz dokładnie widzieć każdego chrząszcza o zielono-złotych, metalicznie połyskujących skrzydełkach, przelatującego ociężale z miejsca na miejsce,—
i każdą “krówkę” czarną, która, rożki
na przód wytknąwszy, pełzła niezgrabnie po suchych igłach sosnowych, wywracając się co krok do góry nóżkami,—i każdego zapóźnionego motyla, który fruwał niespokojnie, zaglądając w kielichy wszystkich kwiatów, jakby szukał tam przyjaciela lub kochanki,—i każdą mrówkę wreszcie, dążącą do mrowiska z pośpiechem, a jednak znajdującą jeszcze czas na krót
kie porozumiewanie się z towarzyszkami, biegnącemi w stronę przeciwną.
Nie długo wszakże to trwało.
W jednej chwili złoto przygasło, purpura ściemniała, a wśród gąszczów i na aksamicie mchów miękkich ukazały się ciemno-zielone i popielate plamy pospołu z^nieskończenie długimi cieniami, po- . kry wającymi ziemię gęstą, splątaną siatką.
Jednocześnie skąpane w blasku i krwi- sto-czerwone pnie sosen przybrały odcień miedziany i jęły zwolna stygnąć i szarzeć...
Przez cały czas tej fantasmagoryi ptak jakiś niewielki, uczepiwszy się nóżkami wystającego sęka na sośnie, wyśpiewywał a wyśpiewywał z całej duszy i z całego gardła.
Śpiew jego był na przemiany ćwierkaniem i świstaniem, piskiem i świego- tem, szeptem i krzykiem.
Coś on wyraźnie opowiadał (komu?), skarżył się na coś (przed kim?), błagał
0 pomoc (czyją?)...
Zaledwie jednak pożar słoneczny przygasł, ścichły i ptasie lamenty.
Uciszyła się też i cała muzyka lasu, a szumy, przebiegające górą, zwolniały
1 złagodniały. Jakieś słodkie ukojenie i powaga uroczysta rozlały się dokoła. Drobne ptaszyny jęły latać nizko, szukając gniazd swych po krzakach i nawołując się krótkimi, urywanymi głosami.
W tejże samej chwili na najwyższych wierzchołkach lasu ozwało się gruchanie
dzikich gołębi. Była to jakby skarga ponura, przyprawiająca o smutek i melancholię. Kiedy o zmroku w starym gotyckim kościele zasiądą w stallach mnichy i poczną odmawiać łacińskie modlitwy, głuche ich mruki tworzą taką samą, dreszczem przejmującą melodyę...
Nagle wzdrygnąłem się. Tuż przy mnie rozległ się w gąszczach jęk głośny. To zajęczał ptak, którego głos smutny i trwoźny podobny był do krzyku mewy morskiej przed burzą. A jakby jęk ten stanowił hasło .umówione, takież same jęki odpowiedziały mu natychmiast z różnych punktów lasu...
Przez chwilę skrzydlate płaczki dawały znać o sobie, nie ruszając się z kryjówek,—potem jęki poczęły zbliżać się ku sobie, zbiegać w jedno miejsce, skupiać, ogniskować... i wybuchły wreszcie zbiorowym chórem wielkiego, rozdzierającego serce lamentu.
• Trwał ten chorał kilkanaście sekund, poczem nagle ucichł, jakby na skinienie dyrektorskiej pałeczki. Pozostało po nim , tylko przeciągłe, rozpłakane echo...
I anim się spostrzegł, jak pod wpływem tego echa dusza moja cała smutkiem nasiąkła. A przyczynić się do tego musiało i to także, iż naraz z niezmierną szybkością wszystkie blaski gasnąć poczęły. Mrok spadał z góry, od wierzchołków, i dobywał się z dołu, z zagłębień pomiędzy krzakami. Olbrzymie czarne plamy rozłaziły się po ziemi i po liściach, — i niebawem wszystko zatonęło w cieniu, i tylko przez'szpary pomiędzy pniami prześwitywał kawałek nieba, a na niem jakby zadymiona łuna pożaru dalekiego...
Rzecz dziwnaL Ten las, tak rozkoszny przy słońcu, tak pełen życia i podniecającej wesołości w jasnem oświetleniu dnia letniego, teraz wydawał się nieprzyjemnym, posępnym, prawie strasznym. Białe pnie brzóz wyglądały jak widma, a wielkie kłody, zwalone na ziemię i z kory odarte, podobne były trupom, które nakryto prześcieradłami.
Zapadła cisza... głucha, ciężka,'niepokojąca.
Wszystkie drzewa stanęły nieruchome, jakby dech w piersiach tając. Wszystkie istoty żyjące przyczaiły się i zdrętwiały. A od chwili do chwili wśród tej ciszy i tego zdrętwienia któreś z drzew zatrzęsło się nagle, jakby ze strachu, po suchych zaś liściach, pokrywających ziemię, przebiegły, chrzęszcząc, czyjeś niewidzialne stopy...
Przyśpieszyłem kroku, aby jak najprędzej wyrwać się z gęstwiny, która milionem rąk zdawała się chwytać i przytrzymywać.
W kilka chwil później stałem już nad cichą i senną rzeczułką.
Więcej tu było światła i więcej barw, a poezya wieczoru nie miała w sobie ani cienia grozy, lecz upajała słodką, ponętną melancholią.
Niebo nad rzeczułką było słomkowo- żółte, umozajkowane na zachodzie róźno- barwnemi chmurkami. Na tem niebie kontury wierzb nadbrzeżnych rysowały się z zadziwiającą wyrazistością. Nie tylko każdą gałązkę, ale nawet ząbkowany brzeżek każdego listka oko rozróżniało
bez trudu. Kremowa barwa chińskiego papieru daje podobną wyrazistość miedziorytom.
Niebo, chmurki i wierzby powtarzały się w wodzie, jak w szkle, ale odbicie to centkowały tu i owdzie okrągłemi plamami sercowate liście grzybienia białego. Mąciły je także pluśnięcia drobnych rybek, wyskakujących chwilami ponad wodę.
Trzcina i tataraki chwiały się lekko to w jedną, to w drugą stronę, jak stare babiny, gdy zasypiają w fotelu. Kiedy powiał silniejszy nieco wietrzyk, zgi...
myoxos