Roberts Nora - Szczypta magii.pdf

(814 KB) Pobierz
182035403 UNPDF
NORA ROBERTS
SZCZYPTA MAGII
ZAUROCZONY
Dla moich cudownych przyjaciół w tym życiu
i wszystkich innych
PROLOG
Miłości, moja miłości. Wpuść mnie w swoje sny. Otwórz serce, wysłuchaj mego
wołania. Calinie, tak bardzo cię potrzebuję. Nie odwracaj się teraz ode mnie, bo wszystko
będzie stracone. Ja będę stracona. Miłości, moja miłości!
Calin niespokojnie przewrócił się na bok i ukrył twarz w poduszce. Wyczuwał ją obok
siebie: miękka i wilgotna skóra, delikatne, przynoszące ukojenie dłonie. I znowu we śnie
powędrował po osnutych chłodnymi i cichymi mgłami zielonych wzgórzach, które ciągnęły
się po horyzont. I czuł ów czarodziejski zapach kobiety.
Zamek wznosił się na szczycie srebrnego klifu, którego ostra grań wymierzona była w
niebo, a podstawę okrywały kłęby mgły płynącej niczym rzeka. Uprząż zadźwięczała ostro,
gdy zostawiwszy za sobą zielone wzgórza, Calin jechał w górę po zboczu. Na zachodzie nad
otwartym morzem zadudnił grzmot i odbił się echem w sercu wojownika.
Czy czekała na niego?
Jego oczy, szare jak kamienie, z których zbudowano zamek, obserwowały czujnie
skały i mgłę w poszukiwaniu kryjówki, gdzie mógł czaić się wróg. Popędzając wierzchowca
nierówną ścieżką przecinającą klif, świadom był, że niesie ze sobą odór wojny i śmierci, który
wcisnął się w jego skórę, tak samo jak wspomnienia wciskały się w jego myśli.
Ani ciała, ani umysłu nigdy nie da się z nich oczyścić.
Miecz trzymał w pogotowiu. W takich miejscach trzeba stale mieć się na baczności.
Tutaj magia unosi się w powietrzu, może czule objąć lub zagrozić. Tutaj wróżki knują intrygi
lub tańczą na skałach, a czarownice rzucają dobre lub złe zaklęcia.
Zamek stał na szczycie samotnego klifu, górował nad wzburzonym morzem,
zazdrośnie strzegąc swoich sekretów. Każdy, kto tędy przejeżdżał, słyszał szepty starych i
nowych duchów.
Czy na niego czekała?
Kopyta konia stukały melodyjnie o kamienie, aż wreszcie dotarli na równy grunt Calin
zeskoczył z siodła przy stołpie w tej samej chwili, gdy czarne niebo rozdarła oślepiająco biała
błyskawica.
Była tam, właśnie tam, wyczarowana z miotanego wichrem powietrza. Włosy jak
płomienie spadały n a pelerynę barwy gołębich piór, alabastrową skórę ożywiał lekki
rumieniec, pełne usta uśmiechały się na powitanie. Niebieskie oczy błyszczały jak gwiazdy i
były tak samo pełne mocy.
Serce zabiło mu mocniej, krew zawrzała z miłości, pożądania, tęsknoty.
Zbliżyła się ku niemu przez mgłę, a jej piękność go oszołomiła. Ze wzrokiem
utkwionym w jej oczach odwrócił się, pragnąc wziąć w ramiona kobietę, która była
czarownicą i kochanką.
- Caelanie z Farrell, tak daleko jechałeś w tę mroczną noc. Czego ode mnie chcesz?
- Bryno Mądra, witaj. - Jego twarde wyraziste usta rozjaśnił uśmiech. - Pragnę
wszystkiego.
- Tylko wszystkiego? - Roześmiała się cicho, gardłowo. - To wystarczy. Czekałam na
ciebie.
I już zarzuciła mu ramiona na szyję, uniosła usta ku jego wargom. Przyciągnął ją
bliżej, złakniony jej ciała, gwałtownie pragnąc przyjąć wszystko, co mu da, i jeszcze więcej.
- Czekałam na ciebie - powtórzyła łamiącym się głosem, przytulając twarz do jego
ramienia. - I tym razem trwało to niemal za długo. Jego moc rośnie, podczas gdy moja maleje.
Nie potrafię walczyć z nim sama. Alasdair jest zbyt potężny, jego mroczna siła staje się
nazbyt zachłanna. Och, mój kochany. Mój kochany, dlaczego wyrzuciłeś mnie ze swego
umysłu i serca?
Odsunął ją od siebie. Zamek zniknął, pozostały tylko opustoszałe ruiny, straszące
śladami po bitwie. Stali w cieniu tego, co było, przed małym domkiem, wokół którego bujnie
rozkwitały kwiaty. Ich odurzający aromat unosił się w powietrzu. Burza była blisko. Calin
wciąż trzymał w ramionach kobietę.
- Mało mamy czasu - powiedziała. - Musisz przyjść. Calinie, musisz do mnie przyjść.
Nie można sprzeciwiać się przeznaczeniu, nie da się złamać zaklęcia. Jeśli nie będziesz przy
mnie, on zwycięży.
Pokręcił głową, zaczął coś mówić, lecz uniosła dłoń ku jego twarzy. Dłoń przeszła
przez niego, jakby był duchem. Albo jakby ona była zjawą.
- Kocham cię od początku czasu. - Cofnęła się, a wokół jej nóg wirowała mgła. - Na
zawsze jestem z tobą związana.
Wyciągnęła ręce ku niebu i zamknęła oczy. Wiatr ryczał jak lew wypuszczony z
klatki, rozwiewał jej ogniste włosy, szarpał peleryną.
- Niewiele mi pozostało - zawołała ponad gwałtownym szumem wichru - wciąż jednak
umiem przywołać wiatr! Wciąż umiem trafić do twojego serca. Nie zamykaj go przede mną,
Calinie. Przyjdź do mnie szybko. Znajdź mnie, bo inaczej będę stracona.
A potem już jej nie było. Zniknęła. Ziemia zadrżała pod jego stopami, niebo
zadudniło. Zapadła cisza, wszystko wokół znieruchomiało. Obudził się, z trudem łapiąc
powietrze. I szukając jej koło siebie.
1
Calinie Farrell, potrzeba ci urlopu.
Cal napił się kawy i dalej w zadumie patrzył przez kuchenne okno. Nie wiedział
właściwie, dlaczego tu przyjechał, by słuchać, jak zatroskana matka zrzędzi, a ojciec, siedząc
przy stole, pogwizduje, starannie wiążąc sztuczne muchy. Ogarnęła go jednak gwałtowna i
głęboka chęć odwiedzenia domu dzieciństwa, spędzenia godziny lub dwóch w tej schludnej
kuchni w Brooklyn Heights. Zobaczenia rodziców.
- Może. Zastanawiam się nad tym.
- Za ciężko pracujesz - stwierdził ojciec, krytycznie przyglądając się swojemu dziełu. -
Może pojedziesz z nami do Montany na kilka tygodni? Najlepsze w świecie miejsce do
łowienia na muchę. Weź aparat. - John Farrell podniósł głowę i uśmiechnął się. - Potraktuj to
jak urlop naukowy.
Propozycja była kusząca. Calin nigdy nie entuzjazmował się łowieniem ryb tak bardzo
jak ojciec, ale Montana to piękny stan. I ogromny. Cal pomyślał, że mógłby się tam zagubić.
Pozbyć niepokoju. I snów.
- Parę tygodni w czystym powietrzu dobrze ci zrobi. - Sylvia Farrell przyjrzała się
synowi przez zmrużone powieki. - Jesteś blady i wyglądasz na zmęczonego, Calinie. Musisz
na jakiś czas wyjechać z tego miasta.
Chociaż całe życie spędziła w Brooklynie, o Manhattanie zawsze mówiła „to miasto" -
z lekką pogardą i irytacją w głosie.
- Myślałem, żeby gdzieś się wybrać.
- To dobrze. - Matka zabrała się do szorowania blatów. Następnego dnia wyjeżdżali, a
Sylvia Farrell nie zamierzała zostawić po sobie ani okrucha, ani pyłka. - Za ciężko pracujesz,
Calinie. Co nie znaczy, że nie jesteśmy z ciebie dumni. Po twojej ostatniej wystawie w
zeszłym miesiącu ojciec tak się przechwalał, że sąsiedzi chowali się na jego widok.
- Nie co dzień człowiek widzi fotografie swojego syna w muzeum. Najbardziej
podobały mi się akty - dodał John, mrugając znacząco.
- Ty stary głupcze - fuknęła Sylvia na męża, choć usta jej drgały. - Pamiętasz, Calinie,
miałeś osiem lat, kiedy pod choinkę podarowaliśmy ci tamten mały aparat. Kto by pomyślał,
że dwadzieścia dwa lata później będziesz bogaty i sławny? Ale bogactwo i sława zawsze mają
swoją cenę. - Ujęła twarz syna w dłonie i przyjrzała mu się bacznie, po matczynemu. Pod
oczami miał cienie, policzki wychudzone Martwiła się o mężczyznę, którego wychowała, i o
chłopca, który zawsze wydawał się... jakiś inny, niezwykły. - I ty ją płacisz. - Nic mi nie jest.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin