Józef Czechowicz
Wybór poezji
Liczę 22 piętra
Liczę 22 lata
Jest nas dwudziestu dwóch
Człowiek to transformator
A przecież można liczyć miesiące albo dnie
Ileż wtedy sobowtórów ma staruszka w pince-nez
Nieskończony jest przemian ruch
Przez pince-nez widać w błękicie żonglowanie
Z rzadka piłka upada na tenisowy kort
Ręce ciągle zajęte planet podbijaniem
W pikowej bluzce córka komunisty
W jedwabnej koszuli lord
Dysonansowych dystych
To nie jedno to zawsze to wszędzie
Wielka wielość nieskończoność Cyfr
To co było to co jest to co będzie
W matematyce ma leitmotiv
Mam dopiero 22 lata
Znam dopiero 22 piętra
Znam zaledwie dwadzieścia dwoje warg
Zapomniałem miliardy o swej dumie pamiętem
Nieść się wysoko jak maszt wśród latań
Przez dnie przez gwar przez targ
FRONT
Ludzie w białych domach mówią to pole chwały
W niedziele chodzą do kościoła i na białe procesje
Ulicami czystymi w słońcu przebiega pies biały
W białym kwitnącym parku Zakochana czyta poezje
Ale tutaj nie ma wcale białości
W szarej ziemi rowy pełne brudnych żołnierzy
Dym siny i różowy przechodzi do nas przez rzekę
Nie białe żółte są kości
Armatniego ataku ognisty prąd
Na niebie nieustannie leży
To front
To zstąpienie do piekieł
Odcinek 212 i wzgórze 105
We dnie szturmy i strzały
A w nocy przez dym przedzierają się reflektory
Po drutach kolczastych biegają błyski żywe jak rtęć
Wszystko ma wtedy inne kolory
Gdy cicho zabłąkana kula wślizgnie się w białe czoło
Znienacka zrobi się biało (nawet na froncie)
Biała niedziela biały park piesek biały
Zatańczą wkoło
Pole chwały
Za ścianą płaczą dzieci
Ona do mnie mówi
Oddycham lodowym kwieciem
Nieznanych równin
A tam kołysanki
A tu chust poszum
Nie ma nic gorętszego cichszego od jej głosu
Na próżno żyję myślę chodzę tylko przez Progiem
A gdy płynę przez miasto wieś
Szumię lasami kawiarnią bezdrożem teatrem
To ona zawsze jest gdzieś
Za ciszą nocną wiatrem
Zgłuszyć nie mogę
Nieruchome nad ulicą zachody
Miedziane jak grosz
Gwarzące syrenami samochody
Mury fabryk w nieustannym tętnie
Mądry pociągu bieg
Krzyczą o życiu namiętnie
Nie wierzą że jest brzeg
Ja chcę nie wierzyć i nie chce wierzyc mały
Poszarpany kruk
Którego psy rozdarły
Śmierć chodzi ona do mnie mówi szeptem gorącym
Zdaje się że z obrazu złotego dna wychodzi Bóg
Schyla się nade mną umarłym i krukiem zdychającym
Na rzęsach wstydliwa łza
Widzę w niej świat gliniany jak skarbonka
Nachodzi na mnie lodowa łąka
To już nie ja
I ciebie kruku nie ma
(może nikogo nie ma za złotym tłem)
zawiły schemat
Siano pachnie snem
Siano pachniało w dawnych snach
Popołudnia wiejskie grzeją żytem
Słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach
Życie- pola- złotolite
Wieczorem przez niebo pomost
Wieczór i nieszpór
Mleczne krowy wracają do domostw
Przeżuwać nad korytem pełnym zmierzchu
Nocami spod ramion krzyżów na rozdrogach
Sypie się gwiazd błekitne próchno
Chmurki siedzą przed progiem w murawie
To kule białego puchu
Dmuchawiec
Księżyc idzie srebrne chusty prać
Świerszczyki świergocą w stogach
Czegóż się bać
Przecież siano pachnie snem
A ukryta w nim melodia kantyczki
Tuli do mnie dziecięce policzki
Chroni przed złem
WE CZTERECH
Rozwija się dróg gwiezdnych rulon
Ziemia się toczy za Zwierzem
Jak przetrwać noce cwałujące do bólu
Dni fabrykę huczącą jak przeżyć
Na beton mlecznych szlaków się wzbić
Jednym pływackim rzutem ramion
I już stopy biegnące po łące nieba
Trawę gwiazd łamią
Jest nas czterech na starcie
Jest nas czterech na złotej linii komety
Jest nas czterech (to ja jestem czwarty)
Jest nas czterech celujących do mety
Wprzód!
Podrywają się grzbiety wygięte
Głowy biegną rozkrzyczane przed ciałem
Bieg smaga nagich jak prętem
Gdzie radość gdzie żałość
W locie
Zdeptały wszechświat stopy nasze
W wichurze migających czerni i rozzłoceń
W kurzawie
Runęły groby i ołtarze
Tak ogromny jest lot ku sławie
Jest nas czterech rzuconych jak globy
Jest nas czterech
Jest nas czterech pijanych sobą
W wonnych snujących się dymach biegnie Konrad
Gronami wina potrząsa tyrs wyciąga przed siebie
Niesie go mądrość ostatnia radość stara i mądra
Winem przez wino na winie po niebie
A tam jak strzała z łuku bursztynowych chmur brzegiem
Przelatuje lotem bez zmęczenia poeta Wacław
On na pewno w aksamitnym tygrysim biegu
Piersi obłąkanych pędem nie roztrzaska
I Stanisław tętniący stopami jak we śnie
Finisz biorąc z wysiłkiem nadmiernym zbyt ciężko
Nie zawoła do siostry śmierci weź mnie
Chyże nogi umkną umkną przed klęską
Winograd spokój chyżość
Do nich to meta nadbiega nieznana
Obłoki pod stopami jak na sznur się naniżą
Piorun zwycięsko strzeli na tryumf jak granat
Biegnę biegnę jak życie człowiecze
Razem witam i razem już żegnam
Lot jakbyś rzucił mieczem
Ale nie wiem
Matko nie wiem czy dobiegnę
Wiatraki kołyszą horyzont
Chaty pachną stepem
Chatom źle
Stoją na palcach o zachodzie ślepe
Wspinają się jak konie
Za chwilę się pogryzą
Nie step ucichłe morze
Rozlewa się wieczór bez szumu
Świecące szyby otoczyły kolejowy dworzec
Zachód mozolnie żuje gumę
Ostajcie zdrowo matuś
Z wojska napisze listopad nad parowozem dym białe kwiaty
Gwizd
W niedzielę pociąg odjechał
W inną niedzielę przyjdzie
Pracują czerwone obłoki pchają się ku słońcu
Na stacji dzień jak co dzień tydzień jak tydzień
A szyny
Szyny się nigdzie nie kończą
MIŁOŚĆ
Przedświt się czule czołgał
Przez mroczne puszcze i chaszcze
Noc przed nim płynęła wołgą
Górą krążyła jak jastrząb
U dróg ciemnych z niebem twarzą w twarz
Chaty toczyły się w ciżbie
Miłość bez gwiazd
Miłość tlała po izbach
Usta spadają na usta młotem
Mocno ciemność sprzęga
Pierwsze uściski młode
Nieskończoną są wstęgą
Ciało się ciałem nakrywa
Pachnącym świeżą śliwą
Ramiona w gorącej przestrzeni
Zamykają się ciemnym pierścieniem
Tapczan twardy zagrzany jak rola
Orzą chyże lemsze kolan
Aż zamiast pszenic wschodzących i żyt
Zaszemrze srebrem świt
Zastuka do okna biało
Podnieść oczy spojrzeć z uśmiechem
To kwitnącej czereśni gałąź
Zgięła się pod strzechę
Żelazny świat tej łodzi
Dotknięty kometą granatu
Tonął odchodził
Pionowo w słoje wody burej
Chmurą
Na dno na dół
Wewnątrz biega na przestrzał
Krótkich spięć pożar
Drży rży moc w grubych nitach
Jęczą miażdżone morzem
Blachy pancerne trzeszczą
Akumulatory zalane po wręby
We mgle ryżej kwasów manometru nie odczytać
I tak wiadomo wciąż głębiej
Ciemniejsze czerwieńsze lampy
Chrypi cierpki oddech
Motor szalał na 400 amper
Przeciążony zamilkł
Już się poddał
Sami
U kabli rur marynarze zawiśli bez ruchu
Cisza cwałuje straszliwy przybysz
W zaduchu
Zalewają skroń ogniste grzywy
Bratersko piersią przy piersi
W sieci zerwanych drutów czy w promieniach
Oficerowie pieśń zaczynają pierwsi
I łódź się w pieśń zamienia
I orłami czerwonymi w oczach atmosfera
Ach tak jest umierać
Ciężka ekstaza cichnie w iskier trzasku
Widać chaos kształtów na dnie rozpostartych
Atlantyda jest niżej
Czarnoczerwona jak karty
A jak port pełna blasków
10 tysięcy lat chłonęła oceanu wino
koncentryczne budowle szumiały w słonej wodzie
teraz powieka zapada ostatni raz
drgnął drut czasu
na nowo od końca w maszynę się nawinął
będzie nowych cyfr czekiem
na głębokości stu metrów konając młodzi
zrównaliśmy przeszłe i przyszłe wieki
jedyna
patrzę patrzę
smutne i wesołe rzeczy są jednakowe
przystanek tramwajowy wciska w ramiona głowę
fabryka zatopiona powietrza oceanem
grzeje kominami wieczór i tak już nagrzany
w domy nim je zamazał letni zmierzch smagły-
paciorki lamp chłodnawe sypnęły się gradem nagłym
sennie brzęczą witryny wtórując kołom krokom
bełkoce za żołnierzem pękaty wypukły bukłak
okna lampy gazet żołnierze marokko
i rzeczywistość tak jakoś sama w rękach jak granat wybuchła
fabryka domy przystanki może czekają
zmierzch tuli się do ulic może chce uwierzyć
na drobnych przedmiotach niepokój śniegiem leży
rzeczy matek nie mają
a moja
schodzi ze schodów uśmiech siwy
twarz zmarszczek siatka geograficzna
według niej żegluję między ludźmi szczęśliwy
to szczęście w jakich wyliczyć liczbach
kiedyś
dzieciństwo złe szczenię szczekało w dni wodospadach
głodnego na tapczanie gorączka mnie żarzyła i jadła
połatane ubranko szeptem opowiada
ręce chropawe od pracy dla mnie kradły
pani na pierwszym piętrze ma powieki płatki liliowe
gdym poznał, że malowane jak ciężko dusiły łzy
matka z gniewem chłonęła moją spowiedź
krzyczała pięścią groziła światu że zły
jeden kąt
w roku wojny
w rodzinnej izdebce szlocha
gdy synek wlecze się na front
zranione nogi ciągnąc w dróg prochu
wsparty towarzystwem karabinem
teraz ręce oczy jak most przerzucają się do mnie
most miłości wspomnień przebaczeń zapomnień
fabryka palce kominów w ciepłym zmierzchu macza
przystanek czerwonym wzrokiem zerknął tu szyderczy
przedmioty czyżbym się wstydzić was musiał
dla was powiem słowa inaczej
siwy uśmiech silniejszy od śmierci
matusiu
DZISIAJ VERDUN
Samochody planety świecące deszcz stał ukosem
Przechodnie w melonikach melonik czarny owoc
Cienie rzeczy ulica czarniejszym mruczały głosem
Tylko tramwaj uparciuch błyskał na drucie różowo
Nad jezdnią latarnie wisiały mleczne obłoki
Wieczór a mleczne obłoki lecz wyżej było ciemno
Kanciaste bryły kamienic w żałobie mroku po kim
A dach zupełnie jak balon w górę gdzieś zemknął
No powiedz czy nie spokojnie ciche miasteczko stolica
A przecież na trotuarze nowy świat trzydzieści dwa
Moknę na deszczu marząc jak podchmielony policjant
Samotny w tłumie ja
Zlikwidowano wojnę spętano paktów powrozem
Na próżno bo my wciąż na froncie bijemy się
Patosem dział świszczących bomb grozą
Jestem wciąż na pustyniach verdun
Deszcz na asfalt światło na krzyk warszawy
Oczy mkną na kolumnę ogłoszeń bo ona z chlebem
Od wewnątrz czuje mózg wojenną czerwoną prawdę
Rozumiesz
Cóż po chlebie kiedy nie smarowany niebem
Napisano stacja towarowa
Napisano magazyn
Dźwig i winda zwieszają ciężkie głowy
Cokolwiek się zdarzy
Wagon czerwone więzienie krów
Zatkał okienka pyskami cieląt
Ryk żalem kipi ryk i ...
krajanka29