Linda Howard
Odważni, męscy, wspaniali
Sunny, dziewczyna słoneczna
PROLOG
Za każdym razem, gdy Chance Mackenzie zjawiał się w domu, targały nim uczucia najrozmaitsze i nie zawsze łatwe do określenia. Dwa spośród nich można było jednak śmiało uznać za dominujące. Wielka radość, której towarzyszyło jednak pewne skrępowanie, nie pozwalające na szczery, otwarty entuzjazm. Powód był prosty. Mimo przywiązania do rodziny Chance Mackenzie najbardziej lubił być sam. Upodobanie do samotności wyrobiło w nim życie, jego jedyny nauczyciel do czternastego roku życia. Jeśli życie Chance'a pracowało nad tym usilnie przez czternaście lat, no to już tak musiało zostać. Własne towarzystwo odpowiadało mu najbardziej, no i miał swoje zasady: Nie przejmować się nikim, nikogo nie absorbować swoją osobą, nie dać się rozpieszczać słodkimi pytaniami typu:
- Jak się czujesz ? Nie potrzebujesz czegoś?
Pracę wybrał dla siebie aż nadto odpowiednią. Tajny agent siłą rzeczy musi być człowiekiem zamkniętym w sobie, zawsze czujnym i nieufnym. Jednym słowem - wszyscy na odległość.
Wszyscy?- Tak, choć jednak z pewnym wyjątkiem. Chance od lat kilkunastu miał przecież rodzinę. Taki dziwny, wiecznie kłębiący się, pokrzykujący i radosny tłumek, wsysający w siebie. Jedna wielka udręka. Tłumek namolny, zupełnie nie liczący się z Chance'em Mackenziem, facetem, którego bała się jak ognia - i całkiem słusznie - większość najgorszych drani grasujących po świecie.
Oni, ta cała rodzina, nie czuli wobec Chance'a żadnego respektu. Obściskiwali go, klepali po ramieniu, pokrzykiwali i stroili sobie z niego żarty. Po prostu kochali go, jakby był jednym z nich. A on nie był, i ten fakt nigdy nie znikał z jego świadomości.
Jego dzieciństwo było dalekie od standardów. Przez pierwsze czternaście lat swego życia był sam. Nie wiedział, gdzie i kiedy się urodził, czy w ogóle dano mu jakieś imię. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek ktoś się nim opiekował. Pamiętał za to, jak kradł jabłka w supermarkecie, ledwo wtedy sięgał do skrzynki. Ile miał lat?- Może trzy albo i mniej. Pamiętał, gdzie sypiał. Najczęściej kładł się w jakimś płytkim rowie, a w deszcz czy chłód wkradał się do czyjejś stodoły, magazynu, baraku - wszystko jedno, byle było sucho i ciepło. Ubranie kradł. Napadał na chłopców, bawiących się samotnie przed domem, i ściągał z nich wszystko, co mogło mu się przydać. Na ogół nie miał z tym problemu, był nadzwyczaj silny, jak na swój wiek. Z bardzo prostej przyczyny: on zawsze wszystko musiał zdobywać sam.
Raz tylko, bardzo krótko, towarzyszyła mu inna żywa istota. Kiedy miał z pięć lat, jakiś bezpański czarno-biały kundel zaczął chodzić za nim jak cień. W nocy Chance po raz pierwszy w życiu mógł przytulić się do czyjegoś ciepłego boku. Po tym psie ma do dziś na dłoni pamiątkę. Kundel ugryzł go, bo sam miał ochotę na resztki steku, które Chance znalazł wśród odpadków na tyłach jakiejś restauracji. Chance nie miał do niego pretensji, pies był tak samo głodny jak on. Musieli się jednak rozstać, bo trudno zdobyć jedzenie dla jednej osoby, a co dopiero kraść i dla siebie, i dla psa. Ale Chance zrozumiał nauczkę. Jeśli chcesz przeżyć, musisz być taki, jak ten pies.
Prawdziwe życie Chance'a zaczęło się w dniu, kiedy Mary Mackenzie znalazła w przydrożnym rowie nieprzytomnego, trawionego gorączką chłopca, balansującego już na granicy życia i śmierci. To, co działo się przez kilka następnych dni Chance pamiętał jak przez mgłę, ponieważ większość czasu był nieprzytomny. Obustronne zapalenie płuc miało wyjątkowo ciężki przebieg. Chance zdawał sobie jednak sprawę, że leży w szpitalu i to napawało go wielkim lękiem. Niepełnoletni, bezdomny i bez żadnej tożsamości, czyli idealny przypadek dla opieki społecznej, a on, odkąd zrozumiał, o co w tym chodzi, skutecznie wymykał się tej właśnie instytucji. Dlatego teraz, kiedy na krótko wracał do przytomności, myślał tylko o jednym. Uciekać, uciekać jak najprędzej. Ale jego myśli były mętne, a ciało zbyt słabe, żeby poddać się jego rozkazom.
W tym szpitalu opiekował się nim anioł o łagodnych szaroniebieskich oczach i brązowych włosach, przyprószonych siwizną. Anioł miał chłodne dłonie i głos pełen słodyczy. Oprócz anioła był tam jeszcze mężczyzna, bardzo wysoki, barczysty, o ciemnej, surowej twarzy. Pół-Indianin. Ten mężczyzna wielokrotnie powtarzał jedno jedyne zdanie, które miało odpędzić od Chance'a strach.
- Nie pozwolimy, żeby oni ciebie zabrali.
Powtarzał to, głośno i wyraźnie, za każdym razem, kiedy Chance miał przebłysk świadomości. Chance nie wierzył. Owszem, od dawna już podejrzewał, że sam ma w sobie krew indiańską, ale to nie powód, żeby temu pół-Indianinowi ufać bardziej niż przeklętemu kundlowi, przez którego głodował cały dzień.
Nienawidził, kiedy go dotykali. To oznaczało atak, a on był zbyt słaby, żeby stanąć do walki i pokonać tych wszystkich lekarzy i pielęgniarki, którzy bez przerwy szarpali go, kłuli, przewracali na bok, jakby był kawałkiem bezwolnego mięsa. Dlatego zaciskał tylko zęby. Wiedział, że teraz, póki jest bez sił, nie wolno mu się przeciwstawiać. Bo jeszcze go zwiążą i gdzieś zamkną. Lepiej przeczekać.
Ta pani, ten anioł, była przy nim przez cały czas. Chociaż, na logikę, musiała od czasu do czasu wyjść z tego szpitala. W każdym razie, kiedy otwierał oczy, ona była zawsze. Przemywała mu rozpaloną twarz ręcznikiem zmoczonym w chłodnej wodzie i wkładała do ust malusieńkie kawałeczki lodu. Kiedy ból rozsadzał mu głowę, głaskała go po włosach i po czole. Pierwszy raz umyła Chance'a pielęgniarka. Był przerażony. Od tej chwili myła go pani-anioł i on znosił to o wiele lepiej. Krzątała się koło niego bez przerwy i zawsze wiedziała, co należy zrobić. Poprawiała poduszki, zanim zdążył pomyśleć, że jest mu niewygodnie. Regulowała ogrzewanie, a on jeszcze nie poczuł, czy jest za gorąco czy za zimno. Masowała mu nogi, kiedy w tej gorączce bolało go dosłownie wszystko. Nie spoczęła ani na minutę, wlewając w niego całe morze ciepła i troskliwości. Jakby w ciągu tych kilku dni chciała mu dać jak najwięcej matczynej opieki, której on nigdy nie miał.
Któregoś dnia to polubił. Chłód dłoni na rozpalonym czole, cichy, melodyjny głos, którego nasłuchiwał, kiedy nie był w stanie unieść ciężkich powiek. Kiedyś przyśniło mu się coś niedobrego. Obudził się z krzykiem, a ta pani przytuliła go i głaskała, jakby był jej małym dzieckiem. Cały czas mówiła, tak cichutko, on powoli uspokajał się i zapadał w sen. Po raz pierwszy w życiu poczuł się tak jakby... bezpiecznie.
Był zdumiony - i dziwi się do dziś - że Mary Mackenzie jest osobą filigranową. Ktoś o tak potężnej sile woli powinien mieć dwa metry wzrostu i ponad sto kilo mięśni. Wtedy łatwiej byłoby zrozumieć, jakim sposobem Mary udało się omotać cały personel szpitalny, no i Chance'a. Przewyższał ją już wtedy co najmniej o głowę, ale to nie miało żadnego znaczenia. Coraz bardziej się poddawał, coraz bardziej miękł w środku - przerażony, wyczuwał bowiem instynktownie, że oddanie się pod czyjąś opiekę oznacza uległość. Zanim jednak odzyskał siły na tyle, żeby zwiać ze szpitala, zdążył już pokochać tę kobietę, która sama zdecydowała, że zostanie jego matką. Pokochał ślepą, ufną, bezradną miłością małego dziecka.
Prosto ze szpitala Wolf i Mary zawieźli go na wzgórze Mackenziech, zwane przez nich Wzgórzem Spełnionych Nadziei. Otworzyli przed nim drzwi swego domu, swoje ramiona i serca. Na zawsze. Bezimienny chłopiec umarł tamtego dnia, w przydrożnym rowie, a narodził się Chance Mackenzie. Ten dzień bowiem Chance wybrał sobie jako dzień swoich urodzin.
Od chwili, gdy przestąpił próg domu na Wzgórzu Nadziei Mackenziech, zmieniło się wszystko. Przedtem nie miał nic, teraz nie brakowało mu niczego. Zawsze chodził głodny, teraz jadł, ile dusza zapragnie. Zawsze mu się wydawało, że on wie bardzo mało, a tu, w tym domu, wszędzie były książki. Mary Mackenzie była belferką do szpiku swoich drobnych kości i niemal od pierwszego dnia zaczęła wlewać w niego wiedzę, jak najwięcej, ile tylko dał rady wchłonąć.
Chance dotychczas sypiał, kiedy chciał, byle tylko miał się gdzie położyć. Teraz dostał swój pokój, sypiał w swoim własnym łóżku. Dostał również ubranie, nowe, kupione specjalnie dla niego. Nikt przedtem tych ubrań nie nosił, i on wcale nie musiał ich ukraść.
Nastąpiła jeszcze jedna zmiana, najistotniejsza.
Nagle został otoczony rodziną. Miał matkę, ojca i braci, ni mniej ni więcej - czterech, poza tym młodszą siostrę, jedną bratową i malutkiego bratanka. Wszyscy, od pierwszego dnia, traktowali go tak, jakby był wśród nich zawsze. Nikt nie bał się go dotknąć. Mary, teraz jego mama, robiła to niezliczoną ilość razy w ciągu dnia. Głaskała go, poklepywała, odgarniała włosy z czoła, wieczorem przychodziła pocałować go na dobranoc. Maris, siostra, drażniła się z nim, jak ze wszystkimi braćmi, potem nagle chudymi rączkami obejmowała go wpół i oznajmiała radośnie:
- Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że jesteś nasz!
Przez pierwsze czternaście lat swego życia Chance nauczył się, że nikomu nie należy ufać, a przywiązanie do kogoś czyni człowieka bezbronnym. Tej prawdy nie zapomniał, mimo to nie był w stanie powstrzymać się od kroku bardzo nierozważnego, choć do dziś traktował to jako oznakę słabości. Wszystkich Mackenziech obdarzył miłością. Kochał ich, potrzebował i tylko wśród nich czuł się naprawdę rozluźniony i bezpieczny. A obiektów do kochania przybywało, jego przybrani bracia żenili się i nowe pokolenie Mackenziech w zastraszającym tempie zwiększało swoją liczebność. Pierwszy był John, pierworodny syn Joego i Caroline, prawie osesek, kiedy Chance przybył do domu na wzgórzu. Wkrótce jednak na świecie pojawiły się kolejne maleństwa i Chance, nie wiadomo kiedy, nauczył się sprawnie zmieniać pieluszki, karmić butelką i wzruszać, ściskając w dłoni tłuściutkie paluszki, których właściciel z przejęciem ćwiczył pierwsze kroki. Teraz w sumie miał dwunastu bratanków i jedną małą bratanicę, która, ku uciesze całej rodziny, wchodziła mu po prostu na głowę.
Tym niemniej, każdy przyjazd do domu kosztował go trochę nerwów. Choć tęsknił za rodziną, to jednocześnie okropnie się bał... O, tak. Bał się panicznie, żeby ich nie stracić, bo nie potrafiłby już żyć bez tego ciepła, którym rodzina Mackenziech otuliła go kilkanaście lat temu.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Chance kochał motory, a najbardziej swoją własną, ryczącą bestię, która niosła go teraz wąską drogą, wijącą się wśród wzgórz. Uwielbiał wiatr, rozwiewający włosy, uwielbiał pęd i przechylanie się na zakrętach, tak zgodne, jakby on i maszyna stanowili nierozerwalną całość. Upajał się głębokim dudnieniem, czasami leciutko pokasłującym i wysyłającym do jego ciała rozkoszne wibracje.
Żaden motocykl na świecie nie brzmi tak jak Harley.
Jeszcze jeden zakręt i zobaczył przed sobą cel swojej podróży. Dom Zane'a, raczej nietypowy. Duży - pięć sypialni i cztery łazienki - ale sprawiający pozory mniejszego, ponieważ część pomieszczeń ukryto pod ziemią. Z okien - szyby ze szkła bezodpryskowego - widać było dokładnie całą okolicę, podjazd tylko z jednej strony. Drzwi wejściowe pancerne, zamki najnowocześniejsze, ściany zewnętrzne wzmocnione specjalnymi płytami, w suterenie zapasowy generator i wiele jeszcze innych rozwiązań, na wypadek, gdyby trzeba było się ukryć albo uciekać. Naokoło domu czujniki, wychwytujące najmniejszy ruch.
Zane, naturalnie, nie więził swojej rodziny, ale środki ostrożności uważał za niezbędne. Poza tym Zane taki właśnie był. Zawsze przezorny, przygotowany na każdą krytyczną sytuację i z planem alternatywnym na podorędziu.
Chance wyłączył silnik i powoli przejechał ręką po potarganych włosach, dając sobie sekundę na wyciszenie. Potem energicznie kopnął podpórkę, Harley stanął stabilnie i Chance zeskoczył, bardziej jak z konia niż z motocykla. Wyjął z kufra cienką teczkę i szybkim krokiem wszedł na obszerną, zacienioną werandę.
Była dopiero połowa sierpnia, dzień bardzo ciepły, niebo błękitne, bez jednej chmurki. Na zielonym pastwisku konie leniwie poszczypywały trawę. Kilka z nich podeszło dostojnie do ogrodzenia, ich wielkie czarne oczy wlepione były w hałaśliwy stwór, który przed chwilą wtoczył się na podjazd. Wśród kwiatów Barrie uwijały się pracowite pszczoły, z dala dobiegał śpiew ptaków. Piękne, zielone wzgórza Wyoming. To strony rodzinne, bo niedaleko stąd, na Wzgórzu Mackenziech, stoi inny dom, rozłożysty, w którym podarowano Chance'owi normalne życie i wszystko, co miało teraz dla niego jakieś znaczenie.
– Cześć! Wchodź! - rozległ się w domofonie niski, spokojny głos Zane'a. - Jestem w gabinecie.
Chance wszedł do środka. Jego nogi w solidnych butach prawie bezszelestnie sunęły korytarzem. Cisza panowała w domu idealna, a więc Barrie z dzieciakami musiała dokądś pojechać, bo inaczej Nick biegłaby już do niego w podskokach.
Drzwi do gabinetu, o dziwo, były zamknięte. Chance przystanął, posłuchał chwilę i nie pukając, otworzył drzwi.
Zane siedział za biurkiem. Komputer był włączony, przez otwarte okno wpadało do pokoju świeże, nagrzane słońcem powietrze. Powitał brata ciepłym uśmiechem, nieczęsto pojawiającym się na jego marsowym obliczu.
-Uwaga – mruknął. - Oni tu są!
Chance odruchowo spojrzał w dół, sprawdzając podłogę. Teren był czysty.
-Są pod biurkiem - wyjaśnił Zane. - Ukryli się przed tobą.
Chance ze zdziwieniem uniósł brwi. Z tego, co wiedział, dziesięciomiesięczne bliźniaki nie miały zwyczaju chować się przed nikim i przed niczym. Spojrzał jeszcze raz w dół, jeszcze bardziej uważnie i dojrzał dziesięć pulchnych paluszków.
-No, niestety, nie są jeszcze w tym dobrzy - stwierdził z uśmiechem. - Widzę ich.
-Stary, oni dopiero zaczęli trenować! Ćwiczą od tygodnia. A najpilniej atak.
-Atak!
-Zgadza się. Ty stój i nie ruszaj się z miejsca. Zaraz ciebie zaatakują, a dokładniej, twoje nogi.
-Czy program szkolenia obejmuje gryzienie?
-Na razie nie.
-Całe szczęście. Powiedz jeszcze tylko, co będzie, jeśli atak się powiedzie
-Chłopaki zwykle tylko atakują. Potem wycofują się i naturalnie ryczą ze śmiechu. Chociaż...
Zane w zamyśleniu potarł brodę.
-Jest jeszcze jeden wariant. Siądą na twoich stopach. Żeby ciebie unieruchomić, rozumiesz?- Chociaż nie jestem tego pewien, oni stanowczo wolą stać, niż siedzieć...
W tym momencie nastąpił atak. Chance, mimo że Zane go uprzedził, był nieco zdumiony. Oba berbecie poruszały się wyjątkowo cicho i trudno było nie podziwiać ich precyzji. Wysunęli się spod biurka jednocześnie, przemknęli po dywanie jak dwie jaszczurki i z triumfalnym okrzykiem zaatakowali wuja. Malec z lewej ciężko klapnął na jego stopie, malec z prawej wczepił się rączkami w dżinsy i zaczął się podciągać. Naturalnie, obaj napastnicy przez cały czas zanosili się od śmiechu.
-Jak młode wilczki - stwierdził z pełnym uznaniem Chance i rzuciwszy teczkę na biurko, pochylił się, aby obu wojowników przetransportować w górę. Pousadzał ich sobie na obu rękach, prawej i lewej, i z rozczuleniem spoglądał na identyczne pucołowate buzie, uśmiechające się do niego radośnie. Cameron i Zack natychmiast przystąpili do realizacji nowych zadań, to znaczy rewizji, czyli sprawdzania zawartości kieszonek koszuli tudzież szarpania wuja za uszy i poklepywania go po twarzy.
-Ależ oni wyrośli! - z podziwem powiedział Chance, kręcąc głową na wszystkie strony. - A ważą już chyba tonę!
-Prawdziwe chłopaki - oświadczył z dumą Zane. - Prawie dogonili Nick. Mała waży trochę więcej, ale oni i tak wydają się ciężsi.
Bliźniacy już teraz wyglądali jak mężczyźni z rodu Mackenziech. Wysocy i mocno zbudowani. A Nick wdała się w filigranową babcię Mary.
-Gdzie Barrie i Nicki - spytał Chance, któremu do pełnego szczęścia brakowało pięknej bratowej i żywej jak srebro bratanicy.
Zane westchnął ciężko.
-Lepiej nie pytaj! Mieliśmy kryzys obuwniczy.
-Co? Jaki kryzys? - dopytywał się zaciekawiony Chance, rozsiadając się na krześle. Każdy z bliźniaków dostał do swej dyspozycji jedno z kolan wuja. Znudzeni ciąganiem go za uszy, malcy zajęli się teraz sobą. Pogadywali coś w języku zrozumiałym tylko dla siebie, łapali się za rączki. Chance głaskał ich bez przerwy, ale malcom nie przeszkadzało to w zabawie. Wszystkie dzieci w rodzinie Mackenziech przyzwyczajone były do czułego dotyku dorosłych rąk.
Zane znów westchnął i usiadłszy w krześle wygodniej, założył sobie ręce za głowę.
-No, to posłuchaj. Wyobraź sobie, że masz w domu trzyletnią pannę, a ona, z kolei, ma lakierki. Czarne, błyszczące, uwielbia zadawać nimi szyku w niedzielę. I wszystko jest dobrze, dopóki nie popełnisz poważnego błędu taktycznego. Pozwalasz jej, i to właśnie w niedzielę, obejrzeć w telewizji „Czarownika z krainy Oz”.
Bystry umysł Chance'a natychmiast połączył oba fakty i wysnuł logiczny wniosek. Nick zapragnęła mieć butki czerwone.
-Czym załatwiła te lakierki?
- No, jak to? Wiadomo, że szminką.
Tego też mógł się domyśleć. Tak się jakoś złożyło, że prawie każdy z nowego pokolenia Mackenziech miał wpadkę ze szminką. Coś w rodzaju nowej rodzinnej tradycji, zapoczątkowanej przez Johna, który ulubioną szminką matki namalował na ojcowskim mundurze dodatkową baretkę. Caroline się wściekła. Szminka była do wyrzucenia, a znalezienie nowej, identycznej, wymagało więcej zachodu niż starcie kilku plamek z munduru męża.
-A nie mogliście po prostu zetrzeć tej szminki? - spytał Chance, zestawiając trochę już za bardzo rozbrykanych chłopców na podłogę.
-Jasne, że mogliśmy, ale było za późno, ponieważ Nick sama zastosowała środki zaradcze i wsadziła lakierki do zmywarki.
Spojrzał na brata, brat na niego i obaj wybuchnęli głośnym śmiechem.
-Wczoraj Barrie kupiła nowe lakierki. Niestety, Nick spojrzała na nie tylko raz, nie chciała nawet przymierzyć. Powiedziała, że są bardzo brzydkie.
-Raczej „baldzo bzydkie" - poprawił z uśmiechem Chance.
-Zgadza się. Ale z jej wymową jest coraz lepiej. Nick ćwiczy wymowę „r" bardzo gorliwie, powtarza w kółko różne wyrazy, rozumiesz, te, które dla niej są najważniejsze. Cukierek, rowerek i tak dalej.
-Rozumiem. A teraz obie panie są na zakupach?
-Tak. Trzeba kupić małej czerwone lakierki. - Zane czujnym wzrokiem omiótł pokój. Chłopcy byli na zwiadach, czyli sunęli na czworakach po dywanie. Musieli jednak być spragnieni ojcowskiej uwagi, bo gdy tylko Zane spojrzał, obaj, jak na komendę, klapnęli pupami o podłogę i zapłakali. Krótko, po męsku i ostrzegawczo. A potem wlepili oczy w swego tatę.
-Pora karmienia - zakomunikował Zane i przekręciwszy się w obrotowym krześle, sięgnął po butelki z podgrzewacza, ustawionego na stoliku za biurkiem.
-Łap, którego chcesz - rzucił do brata, podając mu butelkę.
-Jak zwykle. Przygotowany na każdą ewentualność - mruknął Chance i zgarnął z podłogi jednego z bliźniaków. Zanim wetknął mu do ust smoczek, spojrzał uważnie na nachmurzoną buzię. Tak, to Zack. Czyli ten, którego chciał złapać. Chance rozpoznawał bliźniaków bez trudu, jak zresztą i wszyscy pozostali członkowie rodziny. A chłopcy podobni byli jak dwie krople wody. Pediatra sugerował, że może nałożyć im na nóżki znaki identyfikacyjne, co było zupełnie niepotrzebne. Chłopcy, choć pod względem fizycznym identyczni, różnili się nieco charakterami. I dla rodziny była to wystarczająca wskazówka.
Chance patrzył z rozczuleniem na małego, cieplutkiego żarłoka na swoim ręku, na okrągłą główkę pokrytą ciemnymi jedwabistymi włoskami. Czysta przyjemność, a przecież kiedyś był zupełnie innego zdania. Pierwszym niemowlęciem, które wziął na ręce, był John, i to John w sytuacji bardzo krytycznej, ponieważ wyrzynały mu się zęby. Chance był u Mackenziech zaledwie od kilku miesięcy, nadal był czujny, nieufny, choć zwalczył już w sobie tę przemożną chęć, aby rzucać się na każdego, kto go dotknął. A Joe i Caroline przyjechali do rodziców z wizytą. Kiedy stanęli w drzwiach, z ich min od razu można było wywnioskować, że podróży nie mieli przyjemnej. Nawet Joe, zwykle tak opanowany, nie ukrywał frustracji, a piękna, szykowna Caroline - tym razem w stroju zmiętym i z potarganymi włosami - była kompletnie roztrzęsiona. Przecież działała według swoich zwykłych zasad. Nie tracić zimnej krwi i logika przede wszystkim. A John wrzeszczał nadal.
Półprzytomne spojrzenie Caroline przemknęło po obecnych i spoczęło na twarzy nowego członka rodziny Mackenziech.
- Weź go, błagam - powiedziała, składając dziecko w ramionach Chance'a. - Ty na pewno go uspokoisz.
Naturalnie spanikował i omal nie upuścił Johna. Nigdy przedtem czegoś takiego nawet nie dotknął, a co dopiero trzymać w rękach. Był przerażony i zdumiony, że ta dama swego wypieszczonego synka zdecydowała się powierzyć właśnie jemu, półdzikiemu, bezdomnemu chłopakowi z domieszką krwi indiańskiej. Stał nieruchomo, trzymając Johna w wyciągniętych przed sobą rękach. I nagle zapadła błogosławiona cisza. Prawdopodobnie dlatego, że Chance po prostu zaciekawił Johna. Malec zamilkł więc i wpatrywał się w niego okrągłymi oczkami, dodatkowo kopiąc nóżką.
Chance doskonale wiedział, że takie maleństwa ludzie sadzają sobie na ręku. Zrobił więc to samo, powolutku, ostrożnie i zachęcony sukcesem, spróbował wytrzeć ślimakiem obślinioną buzię malca. John jakby tylko na to czekał. Jego umęczone szczęki z całej siły zacisnęły się na kciuku Chance'a. Dwa słodkie ząbeczki, które zdążyły już przebić dziąsła, były ostre jak u wiewiórki. Chance aż podskoczył. Z odsieczą pospieszyła Mary. Uwolniła palec Chance'a, a John - w zamian za palec, który tak świetnie zastępował gryzaczek - dostał do żucia ręcznik, zmoczony w wodzie. Chance miał cichą nadzieję, że jego przygoda z Johnem dobiegła końca. Niestety, wszyscy dziwnie byli przekonani, że nikt tak nie zajmie się Johnem jak właśnie on. Skończyło się na tym, że Chance nosił Johna i nosił, pokazując mu w pokoju różne rzeczy, które wydawały mu się godne uwagi. A Johna interesowało wszystko i każdy obiekt oglądał z wielką uwagą, nie przestając ani na chwilę żuć ręcznika.
To było pierwsze szkolenie Chance'a, jeśli chodzi o niemowlęta. Od tej chwili wykorzystywany był bezwstydnie i właściwie na bieżąco, ponieważ jego bardzo męscy bracia i płodne bratowe byli niezmordowani w produkowaniu malutkich słodkich istotek. A ostatni rzut, czyli trójka dzieci Zane'a i Barrie, zawojowała Chance'a bez reszty.
-Wiesz, że Maris jest przy nadziei?- - spytał Zane.
-Nie może być!
Chance uśmiechnął się z zadowoleniem. Nareszcie! Ich młodsza siostra wyszła za mąż równo dziewięć miesięcy temu i zaczynała się już zastanawiać, czy Pan Bóg w ogóle zechce obdarzyć ją potomstwem.
-Kiedy ma termin?
- W marcu. Maris mówi, że do tego czasu zdąży oszaleć. Podobno Mac ani na minutę nie spuszcza jej z oczu.
Mac MacNeil był jedynym mężczyzną na świecie, który od samego początku w towarzystwie Maris czuł się pewny i swobodny. I to był jeden z powodów, dla którego Maris pokochała go tak bardzo i pozwoliła się poskromić. Dla niej sprawa była jasna. Jeśli Mac zdecydował, że ciężarna Maris nie będzie jeździła teraz za bydłem - a Maris przecież gotowa była i jeść, i spać w siodle - to po prostu tak będzie.
...
marzenka2100