King Stephen - Road Virus jedzie na północ.pdf

(100 KB) Pobierz
Stephen King
Stephen King
Road Virus jedzie na północ
www.StephenKing.one.pl
Przełożył: ZBIGNIEW A. KRÓLICKI
***
Co mogę powiedzieć o Stephenie Kingu? Nie będę mówił o jego powieściach, ponieważ większość z was
już czytała je wszystkie, większość z was widziała także filmy nakręcone na podstawie jego książek, słuchała
taśm, a może nawet ma magnetyczne ozdóbki na lodówkę, podkoszulki i Bóg wie jakie jeszcze rekwizyty
związane z jego twórczością.
Nie będę mówił także o mniejszych utworach, jedynie wspomnę, że niektóre z nich (wymienię jedno, na
przykład "Zdolny uczeń") w dalszym ciągu są uważane za jedne z najlepszych amerykańskich opowiadań,
kropka.
Nie będę mówił o opracowaniach krytycznych Kinga, takich jak liczne rzeczowe i obrazoburcze wstępy,
eseje i autobiograficzna "Danse Macabre". Nie będę się rozwodził o jego zasługach dla sztuki czytania, jak
również dla wolności myśli i wyrazu. I w końcu, nie zamierzam udowadniać oczywistego faktu, że to on w
latach siedemdziesiątych dosłownie z niczego stworzył nowoczesny horror.
Cóż więc mogę rzec o tym facecie?
Właściwie lepiej po prostu się zamknę (bez oklasków, proszę) i pozwolę panu Kingowi robić to, co umie
najlepiej: niech rozłoży przed wami swoje przenośne ognisko, pochyli się nad nim tak, by płomienie tańczyły
na jego twarzy, i opowie wam piekielną historię.
Al Sarrantonio
***
Richard Kinnell nie przestraszył się, kiedy po raz pierwszy ujrzał ten obraz na podwórkowej wyprzedaży w
Rosewood.
Był zafascynowany i uznał, że miał szczęście znaleźć coś bardzo ciekawego, ale czy przestraszony? Nie.
Dopiero później ("kiedy było już za późno" - jak mógłby napisać w jednej ze swoich cieszących się
oszałamiającym powodzeniem powieści) uświadomił sobie, że w bardzo podobny sposób podchodził za
młodu do pewnych zakazanych narkotyków.
Pojechał do Bostonu, by wziąć udział w organizowanym przez nowoangielski PEN sympozjum na temat
"Groźba popularności". Kinnell przekonał się, że PEN zawsze wymyślał takie tematy - co nawet było
pocieszające. Przejechał trzysta pięćdziesiąt kilometrów z Derry zamiast polecieć samolotem, ponieważ
utknął z intrygą swojej najnowszej powieści i potrzebował trochę czasu, żeby w spokoju nad nią popracować.
Na sympozjum wziął udział w dyskusji panelowej, podczas której ludzie, co to powinni mieć więcej oleju w
głowie, wypytywali go skąd bierze pomysły i czy kiedyś sam się przestraszył. Opuścił miasto, jadąc Tobin
Bridge, a potem wjechał na Route 1. Kiedy zastanawiał się nad jakimś problemem, nigdy nie podróżował
pełną autostradą, gdyż wprowadzała go ona w rodzaj snu na jawie. Relaksującego, lecz niezbyt twórczego.
Natomiast konieczność przystawania i ruszania na skrzyżowaniach zwykłej drogi działała jak ziarna piasku w
ostrydze, wytwarzając stan aktywności umysłowej a czasem nawet perłę.
Podejrzewał, że recenzenci nie użyliby tego słowa. W jednym z ubiegłorocznych numerów "Esquire"
Bradley Simons rozpoczął recenzję "Koszmarnego miasta" w taki sposób: "Richard Kinnell, który pisze tak,
jak Jeffery Dahmer gotuje doznał nowego ataku twórczych boleści. Swój ostatni płód zatytułował
>>Koszmarne miasto<<".
Route 1 przejechał przez Revere, Malden, Everett i wybrzeżem do Newburyport. Za Newbury trochę na
południe od granicy między Massachusetts a New Hamphire znajdowało się miasteczko Rosewood. Mniej
więcej dwa kilometry od centrum miasteczka zobaczył tandetnie wyglądające przedmioty, rozłożone na
trawniku piętrowego domku. Oparta o piecyk elektryczny w kolorze awokado stała tabliczka z napisem"
"Wyprzedaż podwórkowa". Po obu stronach drogi stały zaparkowane samochody, tworząc jedno z tych
przewężeń, przeklinanych przez podróżnych, na których nie działa magia podwórkowych wyprzedaży.
Kinnell lubił podwórkowe wyprzedaże, a szczególnie kartony starych książek, jakie czasem można było na
nich znaleźć. Przejechał przez przewężenie, zaparkował audi na końcu szeregu samochodów skierowanych ku
Maine i New Hampshire, a potem poszedł pieszo.
Mniej więcej tuzin osób kręciło się na zagraconym trawniku niebieskoszarego domku. Po lewej stronie
cementowego chodnika stał duży telewizor z nóżkami opartymi na papierowych popielniczkach, które wcale
nie chroniły trawnika. Na nim znajdowała się tabliczka z napisem: ZAPYTAJ O CENĘ - MOŻE CIĘ
ZASKOCZY. Z tylnej ścianki odbiornika odchodził przewód elektryczny, połączony z przedłużaczem, który
niknął w uchylonych frontowych drzwiach. Na ogrodowym fotelu obok telewizora siedziała gruba kobieta, w
cieniu parasola z napisem CINZANO na kolorowym, ząbkowanym pokryciu. Obok niej stał stolik karciany, z
pudełkiem cygar, notesem i kolejną ręcznie pisaną tabliczką. Ta głosiła: WSZYSTKIE PŁATNOŚCI
GOTÓWKĄ. ŻADNYCH ZWROTÓW. Telewizor był włączony i nastawiony na popołudniową operę
mydlaną, w której dwoje młodych ludzi najwyraźniej nosiło się z zamiarem uprawiania bardzo
niebezpiecznego seksu. Gruba kobieta zerknęła na Kinnella i znów na telewizor. Patrzyła nań przez chwilę, a
potem ponownie spojrzała na przybyłego. Tym razem lekko rozchyliła usta.
Ach, pomyślał Kinnell, rozglądając się za kartonem po alkoholu, pełnym starych książek, kartonem, który
powinien gdzieś tu być, wielbicielka.
Nie znalazł żadnych książek, ale zobaczył obraz, oparty o deskę do prasowania i przytrzymywany przez
dwa plastikowe kosze na bieliznę. Zaparło mu dech. Natychmiast zapragnął go mieć.
Podszedł do niego z przesadną swobodą i przyklęknął. Obraz był akwarelą, bardzo dobrą technicznie.
Kinnella to nie obchodziło - wcale nie interesował się techniką (fakt wciąż zauważany przez krytyków jego
własnych książek). W dziełach sztuki podobała mu się mu się ich zawartość, im bardziej niepokojąca tym
lepiej. A ten obraz w tej kategorii zasługiwał na najwyższą ocenę. Kinnell klęknął między dwoma koszami na
bieliznę, wypełnionymi istną dżunglą małych przedmiotów, po czym powiódł palcami po szkle zasłaniającym
malowidło. Przez chwilę rozglądał się wokół, szukając podobnych obrazów, ale nie znalazł - tylko zwyczajne
graty z podwórkowej wyprzedaży, figurki postaci ze złożonymi rękami i grające w karty psy.
Ponownie popatrzył na oprawioną w ramki akwarelę i w myślach już przenosił walizkę na tylne siedzenie
audi, żeby móc swobodnie wsunąć obraz do bagażnika.
Akwarela przedstawiała młodego człowieka za kierownicą sportowego samochodu - może marki Grand
Am, może GTX, w każdym razie ze składanym dachem - jadącego o zachodzie słońca po Tobin Bridge.
Złożony dach zmienił czarny wóz w namiastkę kabrioletu. Młodzieniec oparł lewą rękę na drzwiach, a prawą
niedbale trzymał kierownicę. Poprzecinane różowymi żyłkami niebo za jego plecami było masą żółci i
szarości, jak siniak. Młodzian miał długie blond włosy, opadające mu na niskie czoło. Uśmiechał się, a jego
rozchylone wargi nie ukazywały zębów, lecz kły.
A może są spiłowane, pomyślał Kinnell. Może ma to być ludożerca.
Spodobało mu się to, ten pomysł kanibala jadącego o zachodzie słońca po Tobin Bridge. W samochodzie
Grand Am. Wiedział, co powiedziałaby na to większość jego słuchaczy podczas panelowej dyskusji PEN:
Och tak, idealne zdjęcie dla Richa Kinnella, pewnie potrzebuje go dla inspiracji, jako piórka do połaskotania
zmęczonej starej gardzieli i wywołania kolejnego ataku twórczej aktywności. Lecz ci goście to zwyczajni
ignoranci, przynajmniej w kwestii jego twórczości. Co więcej, oni cenili sobie tą ignorancję, pielęgnowali ją,
jak niektórzy ludzie z niewiadomego powodu cenią sobie i rozpieszczają głupie złośliwe pieski, szczekające
na gości i czasem gryzące po nogach gazeciarza. Ten obraz nie pociągał go dlatego, że był pisarzem. Wprost
przeciwnie, pisał opowiadania grozy, ponieważ lubił takie rzeczy jak ten obraz. Wielbiciele przysyłali mu
różne upominki - przeważnie obrazy - a on większość z nich wyrzucał, nie dlatego, że były kiepskie, lecz
dlatego, że okazywały się męczące i nazbyt dosłowne. Jedna wielbicielka z Omaha przysłała mu małą
ceramiczną główkę wrzeszczącej z przerażenia małpy, wystającą z lodówki, i tę zatrzymał. Była niezbyt
zręcznie wykonana, ale zestawienie pobudzało jego wyobraźnię. Ten obraz również, nawet silniej. Znacznie
silniej.
Gdy wyciągnął rękę, chcąc zaraz, natychmiast, pochwycić go, wziąć pod pachę i zgłosić zamiar kupna ,
usłyszał za plecami głos:
- Czy pan Richard Kinnell?
Drgnął i się odwrócił. Gruba kobieta stała tuz za nim, zasłaniając większość krajobrazu. Nim podeszła,
umalowała usta i teraz jej wargi krzywiły się w krwawym uśmiechu.
- Tak to ja - odparł, odwzajemniając uśmiech.
Spojrzała na obraz.
- Powinnam wiedzieć, że podejdzie pan prosto do niego - rzekła afektowanym tonem. - To takie do pana
podobne.
- Prawda? - odparł ze swym najszczerszym uśmiechem. - Ile pani za niego chce?
- Czterdzieści pięć dolarów - odparła. - Będę z panem szczera, zaczęłam od siedemdziesięciu, ale nikt się nim
nie interesował, więc obniżyłam cenę. Jeśli przyjdzie pan jutro, pewnie kupi go pan za trzydzieści.
Uśmiech nabrał przerażających rozmiarów. W kącikach rozciągniętych ust Kinnell dostrzegł maleńkie
kropelki szarej śliny.
- Nie sądzę, abym chciał tak ryzykować - rzekł. - Zaraz wypiszę pani czek.
Uśmiech ciągle się poszerzał i kobieta wyglądała teraz jak groteskowa parodia Johna Watersa. Boska
Shirley Temple.
- Właściwie nie powinnam przyjmować czeków, ale dobrze - powiedziała tonem nastolatki zgadzającej się w
końcu na seks z chłopakiem. - A kiedy wyjmie pan pióro, czy mógłby pan złożyć autograf dla mojej córki?
Ma na imię Michela.
- Jakie piękne imię - rzekł odruchowo Kinnell. Wziął obraz i poszedł za grubą kobietą do stolika karcianego.
W stojącym obok telewizorze namiętną młodą parę chwilowo zastąpiła starsza pani, opychająca się płatkami
zbożowymi.
- Michela czytała wszystkie pana książki - oznajmiła gruba kobieta. - Skąd do licha, bierze pan te swoje
zwariowane pomysły?
- Nie mam pojęcia - odparł Kinnell, uśmiechając się szerzej niż kiedykolwiek. - Po prostu przychodzą mi do
głowy. Czy to nie dziwne?
Kobieta prowadząca ogrodową wyprzedaż nazywała się Judy Diment i mieszkała w sąsiednim domu. Kiedy
Kinnell zapytał, czy może przypadkiem wie, kim jest artysta, powiedziała, że oczywiście. Obraz namalował
Bobby Hastings, i właśnie z jego powodu sprzedawała rzeczy Hastingsów.
- To jedyny obraz, którego nie spalił - oznajmiła. - Biedna Iris! To jej naprawdę mi żal. Nie sądzę, żeby
George specjalnie się przejmował. Wiem na pewno, że nie rozumiał, dlaczego chciała sprzedać ten dom. -
Przewróciła oczami w szerokiej, spoconej twarzy, robiąc starą jak świat minę, typu "możesz sobie
wyobrazić?". Wzięła czek Kinnella, kiedy wydarł go z książeczki, a potem podała mu notatnik, a potem
podała mu notatnik, w którym miała spisane wszystkie sprzedawane przedmioty i ceny, jakie za nie uzyskała.
- Proszę zrobić to dla Micheli - powiedziała. - Gorący i ze śmietanką, dobrze?
Afektowany uśmiech powrócił, jak stary znajomy, którego miałeś nadzieję już nigdy nie zobaczyć
- Uhm - mruknął Kinnell i skreślił swoją standardową wiadomość "dzięki za to, że jesteś moją wielbicielką".
Po dwudziestu pięciu latach składania autografów nie musiał już patrzeć na papier ani myśleć, o tym co robi. -
Proszę opowiedzieć mi o tym obrazie i o Hastingsach.
Judy Diment złożyła pulchne ramiona na piersi, jak kobieta mająca zaprezentować swoją ulubioną historię.
- Bobby miał zaledwie dwadzieścia trzy lata, kiedy zabił się tej wiosny. Może pan w to uwierzyć? No, wie
pan, był typem zapoznanego geniusza, ale wciąż mieszkał z rodzicami. - Przewróciła oczami, ponownie
pytając Kinnella, czy może w to uwierzyć. - Miał chyba z siedemdziesiąt lub osiemdziesiąt obrazów i
mnóstwo szkicowników. Trzymał je w piwnicy. - Podbródkiem wskazała na domek, a potem spojrzała na
obraz wampirycznego młodzieńca, jadącego o zachodzie słońca po Tobin Bridge. - Iris, mama Bobby'ego,
mówiła, że przeważnie były okropne, o wiele gorsze od tego. Na sam widok włos jeżył się na głowie. -
Zniżyła głos do szeptu, zerknąwszy na kobietę oglądającą zdekompletowane srebra stołowe Hastingsów i
bogatą kolekcję starych plastikowych kubków z McDonalda, ozdobionych motywami z filmu "Kochanie
zmniejszyłem dzieciaki". Większość z nich zawierała jakieś seksualne motywy.
- O, nie - rzekł Kinnell.
- Najgorsze namalował po tym jak zaczął się narkotyzować - ciągnęła Judy Diament. - Kiedy umarł... znaleźli
ponad sto fiolek, w których sprzedaje się kokainę. Czy narkotyki to nie okropność, panie Kinnell?
- Z całą pewnością.
- W każdym razie podejrzewam, że po prostu osiągnął kres swoich możliwości... i nie mówię tego ironicznie.
Wyniósł wszystkie swoje obrazy i szkice, chyba tylko oprócz tego jednego, na podwórze z tyłu domu i spalił.
A potem powiesił się w piwnicy. Do koszuli przyczepił sobie kartkę z wiadomością. Głosiła: "Nie mogę już
znieść tego, co się ze mną dzieje". Czy to nie straszne, panie Kinnell? Czy to nie najstraszniejsza rzecz, o
jakiej pan słyszał?
- Tak - odparł Kinnell, w miarę szczerze. - Prawie.
- Jak już powiedziałam, moim zdaniem, gdyby George miał coś do powiedzenia, to w dalszym ciągu
mieszkałby w tym domu - odrzekła Judy Diment. Wzięła kartkę papieru z autografem Kinnella, położyła ja
obok czeku i pokręciła głową, jakby zdumiona podobieństwem podpisów. --Mężczyźni są dziwni.
- Naprawdę?
- Och tak, znacznie mniej wrażliwi. Pod koniec życia z Bobby'ego Hastingsa została tylko skóra i kości. I
stale był brudny... śmierdział z daleka... bo wciąż nosił tę samą koszulkę. Z obrazkiem zespołu Led Zeppelin.
Miał przekrwione oczy, na policzkach szczecinę, którą trudno byłoby nazwać zarostem, i pryszcze na twarzy,
jakby znów był nastolatkiem. A jednak ona kochała go, bo matczyna miłość nie zwraca uwagi na takie rzeczy.
Kobieta, która oglądała srebra i szklanki, podeszła do nas z kompletem serwetek z motywami "Gwiezdnych
wojen". Pani Diment wzięła od niej pięć dolarów, a potem starannie odnotowała sumę pod pozycją: JEDEN
TUZIN RÓŻOWYCH SERWETEK i znów spojrzała na Kinnella.
- Wyjechali do Arizony - ciągnęła - do rodziców Iris. Wiem, że George szuka tam pracy we Flagstaff... jest
rysownikiem... ale nie wiem, czy już jakąś znalazł. Jeśli tak, to pewnie nigdy nie zobaczymy ich w Rosewood.
Ona... Iris... przygotowała wszystkie rzeczy na sprzedaż i powiedziała mi, że mogę zatrzymać sobie
dwadzieścia procent za fatygę. Resztę prześlę jej przekazem. Nie będzie tego wiele.
Westchnęła.
- Ten obraz jest świetny - rzekł Kinnell.
- Taak, szkoda, że spalił inne, gdyż większość pozostałych rzeczy to typowy syf sprzedawany na
wyprzedażach, niech mi pan wybaczy łacinę. Co to takiego?
Kinnell odwrócił obraz. Z tyłu był przyklejony szeroki pas taśmy klejącej.
- Myślę, że tytuł.
- Jak brzmi?
Chwycił obraz za boki i przytrzymał tak, żeby sama mogła przeczytać. W ten sposób płótno znalazło się na
wysokości jego oczu i przyjrzał mu się uważnie. Ponownie ujęła go prostota i niesamowita wymowa
pomysłu: chłopiec za kierownicą sportowego wozu, chłopak z paskudnym, aroganckim uśmiechem,
odsłaniającym jeszcze paskudniejsze zęby.
Pasuje, pomyślał. Jeśli kiedykolwiek jakiś tytuł pasował do obrazu to na pewno ten.
- "Road Virus jedzie na północ" - przeczytała. - Jakoś nie zauważyłam tego napisu, kiedy moi chłopcy
wynosili rzeczy. Sądzi pan, że to tytuł?
- Na pewno.
Kinnell nie mógł oderwać oczu od uśmiechniętego blondyna. Ja coś wiem, mówił ten uśmiech. Wiem coś, o
czym ty nigdy się nie dowiesz.
- No, cóż, chyba nie mam wątpliwości, że ten kto go namalował, był naćpany po uszy - powiedziała gniewnie.
Ze szczerym gniewem, pomyślał Kinnell. - Nic dziwnego, że się zabił i złamał matce serce.
- Ja też muszę ruszać na północ - rzekł Kinnell, biorąc obraz pod pachę. - Dziękuję za...
- Panie Kinnell?
- Tak?
- Czy mogę zobaczyć pańskie prawo jazdy? - Najwidoczniej nie widziała w tym żądaniu niczego
niewłaściwego ani zabawnego. - Powinnam zapisać jego numer na odwrocie pańskiego czeku.
Kinnell postawił obraz, żeby wyjąć portfel.
- Jasne. Proszę.
Kobieta, która kupiła serwetki z motywami "Gwiezdnych wojen", przystanęła po drodze do samochodu, by
popatrzeć na jakąś mydlaną operę w stojącym na trawniku telewizorze. Teraz zerknęła na obraz, który Kinnell
oparł na swojej łydce.
- Uch - powiedziała. - Komu potrzebne takie okropieństwo? Myślałabym o nim za każdym razem po
zgaszeniu światła.
- A co w tym złego? - zapytał Kinnell.
Trudy, ciotka Kinnella, mieszkała w Wells, leżącym blisko dziesięć kilometrów na północ od granicy
między Maine a New Hampshire. Kinnell wybrał zjazd okrążający jasnozieloną wieżę wodociągową Wells, tę
z zabawnym napisem czerwonymi literami: CHROŃ ZIELEŃ MAINE, PRZYJEDŹ Z PIENIĘDZMI, i pięć
minut później skręcił na podjazd prowadzący do ładnego małego domku, bez żadnych zapadających się w
trawnik telewizorów na papierowych popielniczkach, tylko z bujnym gąszczem kwiatów ciotki Trudy.
Kinnell chciał się wysikać, a nie miał ochoty robić tego w przydrożnej toalecie, skoro mógł przyjechać tutaj, a
ponadto miał zamiar odświeżyć rodzinne plotki. Ciotka Tudy znała najświeższe. Od niej można się było
dowiedzieć wszystkiego. Poza tym, rzecz jasna, chciał pokazać jej swój nowy nabytek.
Wyszła mu naprzeciw, uścisnęła i obsypała patentowymi ptasimi całuskami, po których otrząsał się tak
samo jak wtedy, kiedy był dzieckiem.
- Chcesz coś zobaczyć? - zapytał. - Zaraz spadną ci kapcie.
- Czarujący pomysł - powiedziała ciotka Trudy i zaplotła ramiona na piersi, spoglądając na niego z
rozbawieniem.
Otworzył bagażnik i wyjął obraz. Rzeczywiście zrobił na niej wrażenie, ale nie takie, jakiego oczekiwał.
Zbladła jak ściana - jeszcze nigdy nie widział u nikogo takiej reakcji.
- Okropny - oświadczyła napiętym, opanowanym głosem. - Obrzydliwy. Rozumiem, co ci się w nim podoba,
Richie, ale to, czym ty się bawisz, na tym obrazie ukazane jest na serio. Bądź dobrym chłopcem i schowaj go
z powrotem do bagażnika. A kiedy dojedziesz do rzeki Saco, może zatrzymasz się w jakimś punkcie
widokowym i ciśniesz go w przepaść?
Rozdziawił usta. Ciotka Trudy mocno zaciskała wargi, żeby powstrzymać ich drżenie, a jej długie i
szczupłe dłonie teraz nie tylko obejmowały łokcie, ale ściskały je kurczowo, jakby utrzymując w miejscu. W
tym momencie wyglądała nie na sześćdziesiąt jeden, lecz na dziewięćdziesiąt jeden lat.
- Ciociu? - powiedział czule Kinnell, nie wiedząc co się dzieje. - Ciociu co się stało?
- To - odparła, wyciągając prawą rękę i wskazując nią na obraz. - Dziwię się, że taki wrażliwy człowiek jak ty
sam tego nie wyczuwa.
No cóż, najwyraźniej rzeczywiście coś czuł, inaczej nie wyciągnąłby książeczki czekowej. Ciotka Trudy
jednak wyczuwała cos innego... albo coś więcej. Odwrócił płótno żeby je obejrzeć (przedtem pokazywał je
ciotce, więc było zwrócone do niego spodem, z przyklejoną taśma) i ponownie na nie spojrzał. To, co
zobaczył, było niczym podwójny cios w pierś i w brzuch.
Obraz zmienił się - to był cios numer jeden. Nieznacznie, ale wyraźnie się zmienił. Uśmiech jasnowłosego
młodzieńca poszerzył się, ukazując więcej spiłowanych zębów kanibala. A oczy zmrużyły się jeszcze
wyraźniej, nadając twarzy paskudniejszy i bardziej arogancki wyraz.
Ten szeroki uśmiech, ukazujący mnóstwo ostrych kłów, te zmrużone i zezujące oczy... same subiektywne
odczucia. W takich sprawach łatwo można się pomylić, a przecież nie przyjrzał się aż tak dokładnie temu
obrazowi, zanim go kupił. Ponadto rozpraszała go pani Diment, która zapewne potrafiłaby namówić mosiężną
małpę do zakupu prezerwatyw.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin