Browning_Dixie_Kobieca_intuicja_06.pdf

(575 KB) Pobierz
106939604 UNPDF
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Spence Harrison oderwał rękę od kierownicy i pokręcił gałką radia W nadziei, że na którejś stacji
usłyszy aktualną prognozę pogody. Od czasu do czasu niespokojnie spoglądał W niebo. Nie dość, że
miał na głowie masę problemów, to jeszcze na horyzoncie zbierały się groźne chmury. W tej części
południowego Teksasu "przelotne opady" mogą oznaczać wszystko - od łagodneymżawki aż po
gwałtowną burzę z gradobiciem. Zapowiadany na wczoraj przelotny deszcz zmienił się w istne
oberwanie chmury.
Dobrze przynajmniej, że na bocznej szosie nie było wielkiego ruchu. Musiał tylko uważać na wolno
jadące traktory i nie przekraczać dozwolonej prędkości, bowiem w chwilach napięcia Spence' owi
zdarzało się zbyt mocno nadepnąć na gaz. Dla prokuratora okręgowego, jadącego do stanowego
więzienia, gdzie zamierzał przesłuchać ważnego świadka - a musiał zrobić to osobiście, gdyż nikomu
poza sobą nie mógł w tej sprawie zaufać - złapanie mandatu byłoby w zaistniałych okolicznościach co
najmniej żenujące Spence rozluźnił krawat i rozpiął guzik koszuli. Robi się cholernie gorąco! O kolejny
centymetr przesunął wskaźnik klimatyzatora. Ustawiwszy nogę tak, by jechać z przyzwoitą prędkością,
czyli około dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, spróbvwał się skoncentrować na najbliższym
zadaniu. Jednakże zebranie myśli sprawiało mu pewną trudność.
Przyczyną owego rozproszenia był odebrany tuż przed wyjściem z biura telefon, nie mający nic
wspólnego z aktualnie prowadzonym śledztwem w sprawie o morderstwo oraz infomiacjami, jakie miał
nadzieję uzyskać od świadka, którego chciał w tej sprawie przesłuchać. Telefon dotyczył starego
znajomego, kolegi z Akademii Wojskowej i kumpla z piechoty morskiej Luke'a Callaghana, który po
dotarciu do Ameryki Środkowej jakby zapadł się pod ziemi~. Od ponad tygodnia centrala nie miała od
niego wiadomości.
Milczenie Luke'a Callaghana można by złożyć na karb właściwej mu brawury, gdyby nie fakt, iż do
Ameryki Południowej został wysłany w nader ryzykownej, tajnej misji ratunkowej. Chodziło mianowicie
o odnalezienie ich byłego dowódcy Philipa Westina, który jakiś czas temu zaginął bez wieści w
południowoamerykańskiej dżungli. Spence nie był, co prawda, wprowadzony we wszystkie szczegóły, z
tego jednak, o czym wiedział, wiele potrafił wydedukować. Przenikliwość, logiczny umysł oraz
umiejętność wyciągania wniosków bardzo mu się przydawały w zawodzie prokuratora okręgowego.
Jednakże w obecnej chwili miał do rozwiązania zbyt wiele zagadek naraz. Jego umysł miotał się
pomiędzy sprawą Luke'a a niedawnym skandalem na całkiem innym froncie działalności Spence'a
Harrispna, zmuszającym prokuratura do wykrycia skorumpowanych stróżów prawa. Śledztwo, jakie
podjął w tej kwestii, wiązało 'się z wielkim ryzykiem. Nikt nie był poza podejrzeniem nawet
funkcjonariusze wydziału spraw wewnętrznych.
Spence na palcach jednej ręki mógł policzyć godnych zaufania policjantów. Był to stan rzeczy w
najwyższym stopniu smutny i niepokojący. Większość funkcjonariuszy miała najprawdopodobniej
czyste ręce, ale rzecz wymaga dogłębnego wyjaśnienia. Przed wszczęciem oficjalnego śledztwa Spence
chciał mieć w ręku niepodważalne dowody i miał nadzieję uzyskać je w wyniku zaplanowanego na dziś
przesłuchania.
. Wydarzeniem, które wstrząsnęło miejscową policją, było zamordowanie sędziego Carla Bridgesa.
Sędzia Bridges był w okręgu Lone Star w Teksasie ważną osobistością - człowiekiem znanym i
wpływowym. Spence osobiście wiele mu zawdzięczał. Los zetknął ich w momencie, gdy bardzo
podówczas młody Spence zmierzał nieuchronnie do samozagłady. Niejednokrotnie siadywał w sądzie dla
nieletnich na ławie oskarżonych. To właśnie sędzia Bridges pomógł mu zawrócić ze złej drogi i to z tak
znakomitym skutkiem, że dwadzieścia lat później Spence doszedł do stanowiska pr3kuratora'
okręgowego, stając się ogólnie szanowanym obywatelem!
Niedawne tajemnicze zabójstwo sędziego zdopingowało Spence'a do podjęcia prywatnego śledztwa.
Sprawca został ujęty - na narrędziu zbrodlli odnaleziono odciski palców niejakiego Aleksa Blacka - nie
ulegało jednak wątpliwości, iż ktoś musiał go do tego popchnąć. Alex Black był za głupi na to, by działać
na własną rękę. Zleceniodawca naj pewniej z góry przeznaczył Blacka "na odstrzał". Spence był
przekonany, iż wie, kto za tym stoi, lecz na poparcie swoich podejrzeń musiał mieć konkretne dowody.
Zdawał też sobie sprawę, że zdobycie niepodważalnych dowodów będzie przedsięwzięciem nie tylko
trudnym, ale także nader niebezpiecznym.
Ostatnimi czasy miało miejsce kilka dziwnych, choć na pozór mało znaczących wydarzeń. Nie dalej
Jak tydzień temu rozpędzone auto o mały włos nie zepchnęło jego samochodu z szosy do rowu. Spence
pomyślał w pierwszej chwili, że kierowca był po prostu pijany. Niezwłocznie zawiadomił o incydencie
patrol drogowy, ale pościg zakończył się fiaskiem: niebezpieczne auto jakby zapadło się pod ziemię.
Spence otrzymywał też późnym wieczorem głuche telefony. Mogły to być figle młodych łobuziaków,
albo coś innego. W sumie jedniuc incydenty nie dowodziły jeszcze w sposób jednoznaczny, że to mafia
usiłuje go zastraszyć, zmusić do rezygnacji, aby na jego miejsce wprowadzić swojego człowieka. Spence
wiedział skądinąd, że taki kandydat istnieje i jest gotów w każdej chwili wyjść z cienia, gdyby obecny
prokurator zdecydował się przejść na wcześniejszą emeryturę.
Mogło się wydawac, że Joe Ed Malone ma wszelkie dane po temu: dobre wykształcenie oraz wysoKą
pozycję polityczną i społeczną. Cóż z tego, kiedy jest uwikłany po uszy w mafijne interesy. Spence
trzymał obciążające go materiały w osobnej teczce, której zawartości wolał na razie nie ujawniać,
ponieważ mogła rzucić cień na paru lokalnych prominentów.
Klimatyzator pracował na pełny regulator, ale upał w samochodzie wciąż się wzmagał. W dodatku
Spence był spóźniony, co nie poprawiało mu samopoczucia. Może jednak źle zrobił, wybierając dłuższą,
chociaż spokojniejszą boczną szosę?
Zerkał nerwowo na zegarek, to znów na niebo. Czy kłębiące się nad horyzontem chmury rzeczywiście
pociemniały, czy tylko tak mu się wydaje?
Dostrzegłszy przydrożną stację benzynową, postanowił na wszelki wypadek napełnić bak do pełna.
Powinien był to zrobić przed wyjazdem z miasta, lecz był zanadto zaprzątnięty obmyślaniem sposobu
wyciągnięcia od świadka potrzebnych mu informacji. Spence wcale nie miał pewności, czy facet powie
mu coś istotnego, uznał jednak, iż musi przynajmniej spróbować. W zaistniałej sytuacji nie może sobie
pozwolić na zlekceważenie żadnej sposobności zdobycia dowodów.
Po zatankowaniu benzyny Spence schował kartę kredytową do portfela, włożył portfel do
wewnętrznej kieszeni marynarki, tę zaś rzucił na siedzenie pasażera, gdzie leżała jego teczka oraz
podręczny magnetofon. Wyjechawszy z powrotem na szosę, ponownie włączył radio. Na częstotliwości,
na której nadawano muzykę country, Willie Nelson śpiewał wdzięczmrpiosenkę o lecącym tuż nad
ziemią aniele. Spence pomyślał sobie, że w razie nagłego pogorszenia pogody przerwą audycję dla
nadania ostrzegawczego komunikatu.
Od wyjazdu ze stacji benzynowej upłynęło może pięć minut, kiedy spojrzawszy w niebo, dostrzegł
napływającą z przeciwka szczególnie ciemną, postrzępioną od dołu chmurę. Spence'owi ciarki przeszły
po plecach. Gwałtownie nadepnął na pedał gazu. Komunikatu ostrzegawczego wprawdzie nie nadano, ale
gdyby miało dojść do najgorszego, lepiej jak najszybciej znaleźć się w niezbyt może sympatycznym, ale
za to solidnie zbudowanym budynku więziennym niż na otwartej szosie, wokół której rozciągają się
jedynie puste pastwiska. Czarne chmury nie wróżą nic dobrego, są jednak niczym w porównaniu z
czarnymi chmurami o zielonkawym odcieniu, zwiastującymi śmiertelne niebezpieczeństwo.
- O Jezu! - wyszeptał.
Pędząca wprost na niego czarnozielona chmura przybierała nieomylny, złowieszczy kształt
wirującego lejka.
W tym samym momencie Spence dostrzegł chłopca z rowerem na poboczu jakieś sto metrów dalej.
Dzieciak stał jak skamieniały, wpatrując się okrągłymi z przerażenia oczami w zbliżającą się trąbę
powietrzną. Spence ani chwili się nie zastanawiał. Momentalnie zdjął nogę z gazu, z całej siły nadepnął
na hamulec i -niemal jednocześnie otworzył drzwi samochodu.
- Padnij na-ziemię! - ,wrzasnął, pr:reskakując przez maskę auta i dając susa w kierunku
znieruchomiałej-postaci. Chromowany dekiel, niesiony przez wiatr nie wiadomo skąd, przeleciał
Spence'owi koło głowy. - Skacz do rowu! Szybko! - zdążył krzyknąć, rzucając się na chłopca z rozpędu,
który powalił ich obu do biegnącego wzdłuż drogi odwadniającego rowu. Natychmiast po tym uderzyła
go w twarz i oślepiła ściana piasku.
Ogarnął go nagle dławiący mrok. Ciało Spence'a przeszył ostry, nie umiejscowiony ból. Potem był już
tylko huk i nieprzenikniona ciemność. Pierwszą jego myślą było, że stracił wzrok. Później zaczęły
stopniowo wracać strzępki świadomości.
Dzieciak mogący mieć osiem albo dziewięć lat... na poboczu... chłopiec z rowerem. Męski, nosowy
głos śpiewający piosenkę ... piosenkę o czymś ...
Leżąc na pół zatopiony w błocie, nie próbował na razie zgłębiać sensu chaotycznych obrazów i
wrażeń. Miał niejasne poczucie, że prędzej czy późnieJ coś w jego mózgu zaskoczy, pozwbli mu się
zebrać w sobie, wstać i podążyć do ...
Dokądś.
W ciszy, jaka nagłe zapadła, usłyszał kobiecy głos. Kobiecy krzyk. I płacz.
Potem ciche kwilenie. Psa? Dziecka? Może własne?
W każclym razie nie był to na pewno głos Willi ego Nelsona, bo ten pamiętał. Coś jednak pamięta.
Dobry początek.
Coś boleśnie otarło mu twarz.
Anioł lecący zbyt nisko nad ziemią.
- Proszę przez chwilę nie otwierać oczu. Muszę najpierw oczyścić panu twarz z błota.
Podniósł powieki. Błoto dostało mu się do oczu, które zaczęły łzawić. Dopiero po chwili ujrzał
zmizerowane oblicze pochylonego nad nim anioła. Anioł trzymał w ręku brudną ścierkę.
- Prosiłam, żeby nie otwierał pan oczu - skarcił go kobiecy głos.
Chciał coś powiedzieć; zakrztusił się, wypluł z ust jakieś paskudztwo. Błoto. Leży na boku w
przydrożnym rOWIe.
Co ja robię, do cholery, w rowie?
Nie wiadomo skąd, przypomniało mu się wołanie: "Skacz do rowu! Szybko!"
A więc to ten rów. Nie przewidział tak twardego lądowania. Aha, był jeszcze chłopiec z rowerem. Ten
sam, który siedzi teraz nieopodal na ziemi z pobladłą, umazaną błotem buzią. Po rowerze ani śladu.
Dokoła walają się tylko nieokreślone odłamki jakichś przedmiotów.
Przewrócił się na plecy, chcąc przyjrzeć się kobiecie, lecz jej rysy były dziwnie zamazane; może
śmiertelni-
kowi nie jest dane ogląąać twarzy anioła, a może po prostu widzi ją na tle nieba.
Kobieta zaczęła mu na nowo ocierać twarz z błota.
- Co pani robi? .- wykrztusił z siebie. - To boli.
A zaczynało go boleć jak cholera. W różnych częściach ciała.
- Mamo, a co z końmi? - To głos małego.
- Nic im się nie stało. - To głos anioła.
Rozpaczliwie im się przypatrywał, jakby miał nadzieję, że widok realnego chłopca i realnej kobiety
pomoże mu odzyskać własną, wciąż nie dającą się, pochwycić umysłem rzeczywistość.
- Mamo, czy z nim bardzo źle?
- Mam nadzieję, że nie, mój skarbie. Chodź, pomożesz mi go podnieść. Czy potrafi pan stanąć na
nogi? - Ostatnia odzywka, wypowiedziana miłym dla ucha kontraltem, była skierowana nie do
"mojego skarba" , tylko do niego.
Czyjeś ręce chwyciły go pod ramiona, a jednocześnie poczuł jakby zapach cynamonu, co było
interesujące, bo wcześniej czuł wokół siebie jedynie zapach błota.
,
- To idź do domu i zadzwoń pod numer 911.
- Ale przecież ...
- Gdzie ja mam głowę? - westchnął anioł. - Na pewno pozrywało linie telefoniczne. Co my teraz
zrobimy?
Już miał powiedzieć, żeby zadzwoniła z jego telefonu komórkowego, lecz zdał sobie sprawę, iż telefon
znajduje się w samochodzie a w pobliiu nie było widać żadnego pojazdu. Co się stało, u diabła, z
jego samochodem? Ale czy aby na pewno jechał samochodem?
Tak, na pewno. W przeciwnym razie jak by się znalazł tutaj, w szczerym polu? Musiał dokądś jechać.
Dokądś się spieszył. Tak, ale dokąd? Rozpaczliwy wysiłek, aby sobie przypomnieć cel swej podróży,
stłumił na chwilę dojmujący ból w nodze.
- Muszę sprawdzić, czy sobie czegoś nie złamał usłyszał głos kobiety anioła. Opuściwszy na powrót
powieki, poddał się biernie jej zabiegom. Ona tymczasem obmacywała mu boki, stopniowo przesuwając
ręce w dół jego ciała. - Proszę się nie obawiać, parę lat temu przeszłam kurs pierwszej pomocy -
uspokoiła go.
Syknął z bólu, kiedy dotknęła jego lewego kolana. - Nie widzę żadnego złamania, ale lewe kolano wydaje
się mocno spuchnięte, chyba że ... - Tu urwała nagle, wyraźnie przestraszona. - Mam nadzieję, że nie
zrobiłam nic złego, przewracając pana na bok. Ale musiałam wydobyć Pete'a, bo leżał pod spodem w
błocie i mógł się utopić.
- Proszę chwilę poczekać - wycedził przez zęby. Spróbował ostrożnie poruszyć palcami u rąk. Nieźle.
Podobnie wypróbował stawy w nadgarstkach, łokciach i ramionach. Górne końc.zyny zdawały się
normalnie funkcjonować, choyiaż bolały jak jasna cholera.
Anioł wsponilliał coś o zalegających dno rowu kamieniach. Zapamiętam to sobie._pomyślał z ponurą
ironią, i następnym r~em upewnię się najpierw, czy dno rowu
nie jest kamieniste. . .
Przy próbie podniesienia lewej nogi poczuł gwałtowny ból.
- Mogłaby pani sprawdzić, czy kości nie wystają z ciała?
Kobieta posłusznie pochyliła się nad jego nogą. Widział wyraźnie, że ma łzy w oczach. Fakt, iż jego
stan wycisnął łzy z oczu anioła, bynajmniej nie napawał optymizmem.
- Nie, chyba nie jest złamana, najwyżej skręcona orzekła po chwili dobra opiekunka. - Musiał się pan
na czymś potknąć, bo kostka też wygląda na zwichniętą. Pełno tu połamanych gałęzi. To pewnie pana but
leży tam dalej, przyciśnięty odłamanym konarem drzewa. Pete, spróbuj go wyciągnąć.
- Lewe kolano i lewa kostka - mruknął. - Dobrze przynajmniej, że prawą nogę mam całą. W
przeciwnym razie musiałaby mnie pani zastrzelić, żebym się nie męczył.
- Niech pan nie gada głupstw. Proszę leżeć spokojnie. Muszę chwilę pomyśleć.
Posłuchał oczywiście, zresztą nie miał wyboru. Poza wspomnianymi przez anioła uszkodzeniami
lewej nogi miał na czole nad lewą skronią guz wielkości pomidora, który sam sobie wymacał.
Kiedy próbował się poderwać do siedzącej pozycji, lewą nogę, od kolana po pachwinę, przeszył
przeraźliwy ból.
- Zostawmy go, skarbie. Chyba będziesz musiał wezwać pomoc.
- Mamo, ale jak? Porwało mi rower.
Zapewne znowu stracił przytomność, bo nie pamiętał, jakim sposobem został przeniesiony tam, gdzie
znajdował się w obecnej chwili. Anioły mają chyba swoje sposoby. Co prawda nie przypominał sobie,
żeby słyszał muzykę harf ani by był niesiony na skrzydłach. Pamiętał natomiast daleki ryk syren
alarmowych, potem szczekanie psa w oddali, a jeszcze później, żałosny płacz dziecka. Teraz ten ostatni
dźwięk na szczęście ustał. Zastąpiło go gorączkowe gadanie chłopca o tym, jak bardzo się bał i jakie
niesamowite wrażenie robią połamane drzewa.
Nim zdołał się skoncentrować na czymkolwiek poza własnym bólem, dotarli przed skromny farmerski
dom, otoczony z trzech stron drewnianym płotem.
Wspólnymi siłami chłopiec i kobieta zdołali go jakimś cudem wnieść na frontową werandę. Nie
pamiętał dokładnie, na którym etapie męczeńskiej podróży zdał sobie Sprawę, iż jego anioł stróż jest
tylko kobietą. Wieziony w uwłaczającej jego męskiej godności pozycji na brzydko pachnącej taczce,
odzyskał na moment przytomność na tyle, by przyjrzeć się jej twarzy. Nie była uderzająco piękna, ale
zrobiła na nim miłe wrażenie, może dlatego, że miał nieodpartą potrzebę uchwycenia się czegoś po-
zytywnego.
- Dajcie mi chwilę odpocząć - powiedział z trudem.
Siedział na najwyższym stopniu werandy i podtrzymując rękami lewą nogę, starał się zapanować nad
przeszywającym bólem. Z mroków pamięci do jego świadomości, Jktóra nadal nie chciała właściwie
funkcjonować, docierały jakieś ulotne, nie skoordynowane strzępki myśli i obrazów. Mundury...
półautomatyczna broń ... ?
Miał uczucie, jakby jego głowa była kulą, którą wystrzelono z armaty.
- Nie wiem, jak panu dziękować - powiedziała kobieta, klękając przed nim na werandzie.
Zmrużył oczy, by lepiej ją widzieć. Chociaż była przemoczona do suchej nitki i ociekała błotem,
widać było, iż ma znakomitą figurę. Musiałby być nieboszczykiem na marach, by tego nie zauważyć. A
reszta? Zielone oczy, kasztanowe włosy, twarz nie tyle ładna, co ciekawa i niezmiernie ujmująca. W
sumie kobieta, na którą na ulicy nie zwróciłby uwagi. Ale ma w s9pie coś ...
- Czy my się znamy? - spytał niepewnie. Odczuwał nieodpartą potrzebę bliskości, odnalezienia się na
znajomym gruncie. A równocześnie jakiś niespokojny, wewnętrzny głos podpowiadał mu, że trzeba być
nieufnym i ostrożnym. Dlaczego,?
Nie miał pojęcia.
- Nie sądzę. Nazywam się Ellen Wagner. A to mój synek Pete, któremu uratował pan życie. Nie wiem,
jak panu za to dziękować, nie wiem nawet, kim pan jest.
Ma w sobie coś ... zaraiem rzeczowego i eterycznego. Pociągła twarz, zapadnięte policzki, oczy ...
smutne i znużone. Jest piękna, chociaż nie jest ładna. Najwido-
czniej czeka, żeby się przedstawił. Wytęzył pamięć, lecz bramy świado,mości nie chciały się otworzyć.
To musi minąć, pomyślał, czując rosnący strach. Takie rzeczy zdarzają się w lq;iążkach i w filmach,
ale nie w prawdziwym życiu. W każdym razie nie jemu.
To znaczy komu?
Kiedy znów się obudził, była ciemna noc. W kącie pokoju paliło się słabe światełko - mała, udająca
świeczkę lampka ledwo rozświetlająca mrok, w rodzaju tych, jakie zwykle zapala się na noc. Rozejrzał
się po pokoju, który wydał mu się zupełnie obcy. Nie wiedział, czego się spodziewać, lecz żaden szczegół
umeblowania nie wyglądał znajomo. Najwidoczniej nie jest u siebie. Co prawda nie pamięta wnętrza
swojego domu, tutaj jednak czuje się obco.
Ostrożnie usiadł na łóżku i opuścił nogi na podłogę. Gwałtowny ból przywrócił mu pamięć.
No, niezupełnie. Przywrócił mu jedynie pamięć wydarzeń ostatnich godzin. Bo mimo zalegających
jego umysł ciemności zdawał sobie sprawę, że nie mógł się urodzić w przydrożnym rowie, mając za
Zgłoś jeśli naruszono regulamin