Fryderyk Nietzsche - Genealogia.doc

(613 KB) Pobierz
FRYDERYK NIETZSCHE

FRYDERYK NIETZSCHE

Z GENEALOGII MORALNOŚCI
PISMO POLEMICZNE PRZEŁOŻYŁ LEOPOLD STAFF

PRZEDMOWA.


1. Jesteśmy sobie nieznani, my poznający, my sami samym sobie; ma to słuszną przyczynę. Nie szukaliśmy siebie nigdy, – jakże stać się miało, byśmy się kiedyś z n a l e ź l i?
Słusznie powiedziano: "gdzie jest wasz skarb, tam jest i serce wasze"; n a s z skarb jest tam, gdzie stoją ule naszego poznania. Jako skrzydlaki z urodzenia i duchowi zbieracze miodu, dążymy zawsze do tego, troszczymy się z serca właściwie tylko o jedno – "by coś przynieść do domu ". Co się poza tem tyczy życia, tak zwanych "wydarzeń przeżytych", – któż z nas bierze to choćby tylko dość poważnie? Lub kto ma dość czasu na to? .
W tych rzeczach, lękam się, byliśmy zawsze "od rzeczy": nie przykładamy tam właśnie swego serca, ani nawet swego ucha! Raczej, jak jakiś boski roztrzepaniec, lub w sobie zatopiony, któremu dzwon z całą siłą wdzwonił właśnie w ucho dwanaście uderzeń południa, budzi się nagle i pyta siebie "cóż to właściwie tu biło?" tak i my niekiedy przecieramy sobie j u ż p o w s z y s t k i e m uszy i pytamy, ogromnie zdumieni, ogromnie zmieszani, "cóżeśmy to właściwie przeżyli?" co więcej: "czem j e s t e ś m y właściwie?" i liczymy, już po wszystkiem, jak się rzekło, te wszystkie dwanaście uderzeń swego wydarzenia przeżytego, swego życia, swego i s t n i e n i a... ach! i przeliczamy się przytem... Pozostajemy sobie z konieczności obcy, nie rozumiemy siebie, musimy brać siebie za kogoś innego, dla nas pewnikiem jest po wszystkie wieki: "Każdy jest samemu sobie najdalszy", – względem siebie nie jesteśmy wcale "poznającymi" ... 2.

– Myśli moje o p o c h o d z e n i u naszych przesądów moralnych – bo o nie chodzi w tem piśmie polemicznem – znalazły swój pierwszy, skąpy i tymczasowy wyraz w owym zbiorze aforyzmów, który nosi nagłówek "Ludzkie, arcyludzkie.
Książka dla duchów wolnych". Spisywanie jej rozpoczęło się w Sorrento podczas pewnej zimy, która mi pozwoliła zatrzymać się, jak się zatrzymuje wędrowiec, i przebiec spojrzeniem krainę rozległą i niebezpieczną, przez którą duch mój dotychczas wędrował.
Działo się to w zimie 1876—1877; same myśli są wcześniejsze. Były to w głównej treści już te same myśli, które w niniejszych rozprawach na nowo podejmuję.
Miejmy nadzieję, że długi przedział czasu wpłynął na nie dobrze, że stały się dojrzalsze, jaśniejsze, silniejsze, doskonalsze! Że jednak dziś jeszcze trwam przy nich silnie, że one same tymczasem coraz silniej trzymały się siebie, wrastały w siebie i zrosły się z sobą, to wzmacnia we mnie radosną ufność, że od początku powstawały we mnie nie luźnie, nie dowolnie, nie sporadycznie, lecz ze wspólnego korzenia, lecz z władnącej w głębi, z przemawiającej coraz pewniej, z żądającej coraz większej pewności z a s a d n i c z e j w o l i poznania. Tak bowiem jedynie przystoi filozofowi. Nie mamy żadnego prawa w czemkolwiek iść pojedynczo.
Nie wolno nam błądzić pojedynczo, ani też pojedynczo natknąć się na prawdę. Raczej z koniecznością, z jaką drzewo wydaje owoce, rodzą się z nas myśli nasze, nasze wartości, nasze "tak" i "nie" i "jeżeli" i "czy" – pokrewne sobie i we wzajemnych do siebie stosunkach, świadectwa jednej woli, jednego zdrowia, jednej ziemi, jednego słońca.
– Czy one w a m smakują, te nasze owoce? – Lecz cóż to obchodzi drzewa! Cóż to n a s obchodzi, nas filozofów!... 3.

Przy pewnem właściwem mi wątpieniu, które niechętnie wyznaję – stosuje się ono mianowicie do m o r a l n o ś c i, do wszystkiego, co dotąd na ziemi jako moralność było czczone –, przy wątpieniu, które w mem życiu wystąpiło tak wcześnie, tak niewzywanie, tak niepowstrzymanie, tak sprzecznie z otoczeniem, wiekiem, przykładem, pochodzeniem, żebym miał prawie prawo nazwać je swem " a priori", – musiała ciekawość moja, równie, jak moje podejrzenie, zatrzymać się zawczasu przy pytaniu: j a k i p o c z ą t e k ma właściwie nasze dobro i zło.
W istocie już jako trzynastoletniego chłopca prześladował mnie problemat początku zła. Poświęciłem mu w wieku, gdy się ma "na pół igraszki dziecinne, na pół Boga w sercu", pierwszą swą literacką igraszkę dziecinną, pierwsze swoje filozoficzne ćwiczenie pisemne.
A co się tyczy mego ówczesnego "rozwiązania" problematu, to oddałem, jak słuszna, Bogu a priori" i ten przemawiający z niego, ach! tak anty- niemoralne, co najmniej bezmoralne " cześć i uczyniłem go o j c e m zła.
Czy t a k właśnie chciało ode mnie me " a priori", to nowe kantowski, tak zagadkowy "imperatyw kategoryczny", któremu tymczasem użyczałem coraz więcej posłuchu i nietylko posłuchu?...
Na szczęście nauczyłem się zawczasu odróżniać przesąd teologiczny od moralnego i nie szukałem już źródła zła p o z a światem. Nieco historycznego i filologicznego wyszkolenia, wliczając w to wrodzony wybredny zmysł w zakresie zagadnień psychologicznych wogóle, zmieniło wkrótce mój problemat na inny: wśród jakich warunków wynalazł sobie człowiek owe oceny wartości: "dobrze" i "źle" i j a k ą w a r t o ś ć m a j ą o n e s a m e? Wstrzymywałyż one, czy też popierały rozwój człowieczy? Czy są oznaką niedostatku, zubożenia, zwyrodnienia życia? Lub przeciwnie, czy zdradza się w nich pełnia, siła, wola życia, jego odwaga, jego ufność, jego przyszłość? – Na to znalazłem i zdobyłem się w sobie na zuchwałość różnych odpowiedzi, odróżniałem czasy, ludy, stopnie wedle rangi indywiduów, specyalizowałem swój problemat, z odpowiedzi rodziły się nowe pytania, badania, przypuszczenia, możliwości.
Aż wkońcu zdobyłem własną krainę, własną ziemię, cały milczący rosnący kwitnący świat, jakby tajne ogrody, których nikt nie śmiał przeczuwać...
Och, jakże s z c z ę ś l i w i jesteśmy, my poznający, pod warunkiem, byśmy jeno dość długo milczeć umieli!... 4.

Pierwszy bodziec do odezwania się ze swemi hipotezami o pochodzeniu moralności dała mi jasna, przejrzysta i mądra, nawet starczo mądra książeczka, w której po raz pierwszy uwydatnił mi się jasno pewien na wspak i wywrót idący rodzaj genealogicznych hipotez, ich właściwie a n g i e l s k i rodzaj, i która mnie pociągała – tą siłą pociągu, którą posiada wszystko przeciwległe, wszystko antypodyczne.
Tytuł książeczki brzmiał "Pochodzenie uczuć moralnych "; jej autor dr. Paweł Rée; rok jej wyjścia 1877. Nigdy może nic nie czytałem, czemubym, zdanie po zdaniu, wniosek po wniosku, tak w sobie przeczył, jak tej książce.
Lecz zgoła bez przykrości i zniecierpliwienia. W powyż oznaczonem dziele, nad którem wówczas pracowałem, uwzględniałem przy sposobności i niesposobności twierdzenia owej książki, nie żebym je zbijał – cóż ja mam ze zbijaniem do czynienia – lecz, jak pozytywnemu duchowi przystoi, stawiając zamiast nieprawdopodobieństwa to, co prawdopodobniejsze, w danym razie zamiast jednego błędu – inny.
Wówczas dobyłem, jak się rzekło, po raz pierwszy na światło dzienne owe hipotezy o pochodzeniu, którym poświęcone są te rozprawy; a uczyniłem to z niezręcznością, którąbym ostatni ukrywać zamierzał przed sobą samym, jeszcze niepewny, jeszcze nie mając własnego języka na własne rzeczy, nie bez cofań i wahań.
W szczegółach porównaj, co w "Ludzkie, arcyludzkie" na str.
68 mówię o dwoistych przeddziejach dobra i zła (to jest ze stanowiska ludzi dostojnych i ze stanowiska niewolników); tak samo na str.
141 i nast.
o wartości i pochodzeniu moralności ascetycznej; tak samo na str.
97 i nast.

101.
III, 49 o "obyczajności obyczaju", tego o wiele starszego i pierwotniejszego rodzaju moralności, który toto coelo odległy jest od altruistycznej oceny wartości (w której dr.
Rée, jak wszyscy angielscy genealogowie moralności, widzi ocenę wartości s a m ą w s o b i e); to samo na str.
93 i nast., Wędrowiec str.
213 i nast., Jutrzenka str.
107 i nast.
o pochodzeniu sprawiedliwości, jako wyrównaniu między nieledwie równo-możnymi (równowaga jako konieczny warunek wszelkich umów, przeto wszelkiego prawa); to samo o pochodzeniu kary (Wędrowiec str.
208, 217 i nast.), dla której terrorystyczny cel nie jest ani istotnym, ani pierwotnym (jak dr.
Rée mniema: – został on w nią dopiero włożony, wśród określonych okoliczności i zawsze jako coś wtórnego i następczego).

5.

W gruncie rzeczy leżało mi właśnie wówczas coś o wiele ważniejszego na sercu, niż sprawy własnych lub cudzych hipotez o pochodzeniu moralności (lub dokładniej: to ostatnie tylko dla celu, do którego jest jednym z wielu środków).
Chodziło mi o w a r t o ś ć moralności, – i musiałem się o to prawie sam jeden rozprawić ze swym wielkim nauczycielem Schopenhauerem, do którego, jako do obecnego w owej książce, namiętność i tajemny sprzeciw owej książki się zwraca (– bo i owa książka była "pismem polemicznem").
W szczególności chodziło o wartość "nieegoistyczności" instynktów litości, samozaparcia, ofiary z samego siebie, które Schopenhauer tak długo pozłacał, przebóstwiał i w zaświat przerzucał, aż ostatecznie pozostały mu jako "wartości same w sobie", na których podstawie życiu i sobie samemu rzekł "n i e".
Lecz właśnie przeciw tym instynktom przemawiała ze mnie coraz bardziej zasadnicza podejrzliwość, coraz głębiej podkopujący sceptycyzm! Tu właśnie widziałem wielkie niebezpieczeństwo ludzkości, jej najwznioślejszy wabik i manowiec – dokąd jednak? w nicość? Tu właśnie widziałem początek końca, zastój i wstecz spoglądające znużenie, wolę zwracającą się p r z e c i w życiu, ostatnią niemoc, zwiastującą się tkliwie i smętnie.
Rozumiałem ten coraz szerzej grasujący morał litości, który nawet filozofów dosięgnął i uczynił chorymi, jako najprzykrzejszy objaw naszej sprzykrzonej europejskiej kultury, jako jej drogę okrężną ku nowemu buddyzmowi? ku buddyzmowi europejskiemu? ku – n i h i l i z m o w i?...
To współczesne uprzywilejowanie przez filozofów i przecenianie litości jest bowiem czemś nowem.
Właśnie co do b e z w a r t o w o ś c i litości zgadzali się dotąd filozofowie.

Wymieniam tylko Platona, Spinozę, La Rochefoucauld i Kanta, cztery duchy w najwyższym stopniu od siebie odmienne, lecz w jednem zjednoczone: w lekceważeniu litości.
– 6.

Problemat w a r t o ś c i litości i moralności litości (– jestem przeciwnikiem haniebnego współczesnego zmiękczenia uczuć –) wydaje mi się nasamprzód czemś wyosobnionem, znakiem pytania dla siebie; kto jednak raz tu utknie, tu pytać się n a u c z y, temu przydarzy się, 6 co mnie się przydarzyło: – ogromny nowy widnokrąg otworzy się przed nim, możliwość chwyci go jak zawrót głowy, wyskoczą wszystkie rodzaje nieufności, podejrzenia, strachu, wiara w moralność, w wszelką moralność, w wszelki morał zachwieje się; – wkońcu odezwie się głośno nowe żądanie.
Wymówmy je, to nowe ż ą d a n i e: potrzeba nam k r y t y k i wartości moralnych, s a m ą w a r t o ś ć t y c h w a r t o ś c i n a l e ż y r a z p o d a ć w w ą t p l i w o ś ć – a do tego potrzeba znajomości warunków i okoliczności, z których wyrosły, wśród których się rozwijały i przesuwały (moralność jako skutek, jako symptom, jako maska, jako świętoszkostwo, jako choroba, jako nieporozumienie; lecz także moralność jako przyczyna, jako środek leczniczy, jako stimulans, jako zapora, jako trucizna), znajomości, która ani dotąd nie istniała, ani nawet choćby tylko pożądana nie była.
Przyjmowano w a r t o ś ć tych "wartości" jako daną, jako faktyczną, jako leżącą poza wszelkiem podawaniem w wątpliwość.

Nie było dotąd nawet cienia wątpliwości i wahania w przyznaniu "dobremu" wyższej wartości, niż "złemu", wyższej wartości w znaczeniu sprzyjania, pożyteczności, dopomagania rozwojowi c z ł o w i e k a w ogóle (wliczając w to przyszłość człowieka).
Jak to? Jeśliby odwrotność była prawdą ? Jak to ? Jeśliby w "dobrem" także tkwił objaw cofania się, tak samo niebezpieczeństwo, uwiedzenie, jad, narkotyk, dzięki którym teraźniejszość żyłaby k o s z t e m p r z y s z ł o ś c i? Może wygodniej, mniej niebezpiecznie, ale i w mniejszym stylu, niżej?...
Tak, żeby właśnie moralność była temu winna, jeśliby możliwej samej w sobie n a j w y ż s z e j m o c y i w s p a n i a ł o ś c i typu człowieka nigdy dosięgnąć nie miano? Tak, żeby właśnie moralność była niebezpieczeństwem nad niebezpieczeństwy ?...

7.

Dość, że ja sam, odkąd mi się widnokrąg ten otworzył, miałem powody do rozglądnięcia się za uczonymi, śmiałymi i pracowitymi towarzyszami (czynię to i dziś jeszcze).
Trzeba tę ogromną, rozległą a tak skrytą krainę moralności – moralności, która rzeczywiście istniała, rzeczywiście żyła – objechać z zupełnie nowemi pytaniami; a także z nowemi oczyma: a nie znaczyż to niemal to samo, co tę krainę dopiero o d k r y ć?...
Jeślim przytem, między innymi, pomyślał także o wymienionym d-rze Rée, to tylko dlatego, że nie wątpiłem wcale, że on sam z natury swych zagadnień pchnięty zostanie ku metodyce właściwszej dla osiągnięcia odpowiedzi! Czyż się w tem omyliłem? W każdym razie życzeniem mojem było wskazać tak bystremu i bezstronnemu oku lepszy kierunek, kierunek ku rzeczywistej h i s t o r y i m o r a l n o ś c i i zawczasu jeszcze przestrzec go przed takiem angielskiem stawianiem hipotez "na b ł ę k i c i e".
Przecie jasne jest jak na dłoni, która barwa dla genealoga moralności stokroć ważniejsza być musi, niż właśnie błękit: mianowicie s z a r o ś ć, to jest to, co dokumentalne, rzeczywiście dające się stwierdzić, co rzeczywiście istniało, słowem, całe długie, trudne do odcyfrowania, hieroglificzne pismo ludzkiej przeszłości moralnej! – Ta była d-rowi Rée nieznana; lecz czytał Darwina: – i tak to w hipotezach jego podają sobie grzecznie rękę, w sposób co najmniej zabawny, darwinowska bestya i najnowocześniejszy skromny, przeczuleniec moralny, który "już nie kąsa"; ostatni z wyrazem pewnej uprzejmej i wytwornej niedbałości w obliczu, zmieszanej nawet z granem pesymizmu i znużenia, jak gdyby się właściwie nie opłacało wcale brać tych wszystkich spraw – problematów moralnych – tak poważnie.
Mnie zaś wydaje się przeciwnie, że niema wcale żadnych rzeczy, któreby bardziej o p ł a c a ł y to, że się je bierze poważnie.
Jakąż to jest naprzykład nagrodą, że może pewnego dnia otrzyma się pozwolenie brać je p o g o d n i e.
Pogoda bowiem, lub by to w moim wyrazić języku, w i e d z a r a d o s n a– jest nagrodą: nagrodą za długą, dzielną, pracowitą i podziemną powagę, która oczywiście nie jest rzeczą każdego.
W dniu jednak, w którym z całego serca powiemy: "naprzód! i nasza stara moralność należy d o k o m e d y i!", odkryjemy dla dyonizyjskiego 7 dramatu o "przeznaczeniu duszy" nowe zawikłanie i możliwość – : a on już z niej wyciągnie sobie korzyść, o to się można założyć, on, wielki stary wieczny komedyopisarz naszego istnienia!...

SILS-MARIA, Engadyna wyżnia, w lipcu 1887 8.

– Jeśli pismo to komuś niezrozumiałe będzie, lub źle mu do uszu przypadnie, to wina, jak mi się zdaje, niekoniecznie leży we mnie.
Jest ono dość wyraźne, jeśli się przypuści, co ja przypuszczam, że czytało się wpierw moje pisma wcześniejsze i nie szczędziło się przy tem nieco trudu.
Są one w istocie nie łatwo dostępne.
Co się tyczy naprzykład mego "Zaratustry", to nie uważam za jego znawcę nikogo, kogoby każde jego słowo raz kiedyś głęboko nie zraniło i raz kiedyś głęboko nie zachwyciło: dopiero bowiem wtedy może używać przywileju uczestniczenia ze czcią w halikońskim żywiole, z którego się dzieło owo zrodziło, w jego słonecznej jaśni, dali, przestrzenności i pewności.
W innych razach forma aforystyczna sprawia trudności: leżą one w tem, że formę tę bierze się dziś n i e d o ś ć w a ż n i e.
Aforyzm rzetelnie wykuty i odlany nie został jeszcze przez to, że się go odczytało, "odcyfrowanym"; raczej teraz dopiero winno się zacząć jego w y ł o ż e n i e, do którego potrzeba sztuki wykładania.

W trzeciej rozprawie tej książki podałem wzór tego, co w takim wypadku zwę "wyłożeniem": – rozprawę tę poprzedza aforyzm, ona sama jest jego komentarzem.
Oczywiście, aby w ten sposób uprawiać czytanie jako sztukę konieczne jest przedewszystkiem jedno, czego się właśnie dziś w najlepsze zapomniało i dlatego nie czas jeszcze na "czytelność" moich pism –, do czego trzeba być prawie krową, a w każdym razie nie "człowiekiem nowoczesnym ": konieczne jest p r z e ż u w a n i e...

8 ROZPRAWA PIERWSZA: „Dobre i Złe”, „Dobre i Liche”.

9 I.

Ci angielscy psychologowie, którym też dotąd zawdzięczamy jedyne usiłowania doprowadzenia do jakiejś historyi powstawania moralności, – sami są dla nas niemałą zagadką; wyznam nawet, że właśnie z tego powodu, jako wcielone zagadki, górują czemś istotnem nad swemi książkami – o n i s a m i s ą z a j m u j ą c y! Ci angielscy psychologowie – czegóż chcą oni właściwie? Znajdujemy ich, mniejsza – dobrowolnie czy niedobrowolnie, zawsze przy tem samem dziele, mianowicie wysuwających na pierwszy plan la partie honteuse naszego świata wnętrznego i szukających tego, co jest istotnie czynne, kierownicze i o rozwoju rozstrzygające, tam właśnie, gdzie duma intelektualna człowieka ż y c z y ł a b y s o b i e znaleźć je najpóźniej (naprzykład w vis inertiae nawyknienia lub w zapominawczości, lub w przypadkowem zadzierzganiu się i mechanice idei, lub w czemś czysto biernem, automatycznem, odruchowem, molekularnem i zasadniczo tępem).
Cóż gna właściwie tych psychologów zawsze tylko w tym kierunku? Czy jest to tajemny, skrycie złośliwy, prostacki, przed samym sobą może nie zdradzający się instynkt zmniejszania człowieka? Lub może jakaś pesymistyczna podejrzliwość, nieufność rozczarowanych, sposępniałych zjadowiciałych i pozieleniałych idealistów? Lub małostkowa podziemna nieprzyjaźń i rancune przeciw chrześcijaństwu (i Platonowi), która może nawet nie wydostała się ponad próg świadomości? Lub czyżby aż chutne smakowanie w tem, co zadziwiające, boleśnie paradoksalne, wątpliwe i bezsensowne w istnieniu? Lub wreszcie – wszystkiego potrosze, nieco prostactwa, nieco sposępnienia, nieco przeciwchrześcijańskości, nieco łaskotki i potrzeby pieprzu?...
Lecz słyszę, że są to poprostu stare, zimne, nudne żaby, które wkoło człowieka, w wnętrze człowieka włażą i skaczą, jak gdyby tu naprawdę były w swoim żywiole, to jest w swem b a g n i e.
Słucham tego odpornie, co więcej, nie wierzę temu: i jeśli pragnąć można, gdzie wiedzieć nie można, to pragnę z serca, by się odwrotnie rzecz z nimi miała, – by ci badacze i mikroskopicy ducha, byli w gruncie dzielnymi, wielkodusznymi i dumnymi zwierzami, które swe serce i ból swój na wodzy trzymać umieją i wychowały się po to, by wszelką pożądaność złożyć, w ofierze prawdzie, w s z e l k i e j prawdzie, nawet prostackiej, cierpkiej, szkaradnej, wstrętnej, niechrześcijańskiej, niemoralnej prawdzie,..
Bo są takie prawdy.– 2.

Czołem więc przed dobrymi duchami, które w tych historykach moralności może władną! Lecz to pewna niestety, że zbywa im na samym duchu h i s t o r y c z n y m, że opuściły ich właśnie wszystkie dobre duchy samej historyi! Wszyscy oni razem myślą, jak to już starym jest filozofów zwyczajem, z g r u n t u niehistorycznie: to nie ulega wątpliwości.
Partactwo ich genealogii moralności wychodzi odrazu na jaw tam, gdzie trzeba wyśledzić pochodzenie pojęcia i oceny "dobry".
"Pierwotnie – tak wyrokują – postępki nieegoistyczne chwalone były i zwane dobrymi przez tych, którym zostały wyświadczone, więc tych, którym były p o ż y t e c z n e; później z a p o m n i a n o o tem źródle pochwały, a postępki nieegoistyczne dlatego poprostu, że z p r z y z w y c z a j e n i a chwalono je jako dobre, odczuwano też jako dobre – jak gdyby same w sobie były czemś dobrem".
Widać odrazu, że ten pierwszy wywód zawiera prawie wszystkie typowe rysy idyosynkrazyi psychologów angielskich, – mamy "pożyteczność ", "zapomnienie", "przyzwyczajenie" i wkońcu "błąd", wszystko jako podwalina oceny wartości, z której człowiek wyższy był dotąd przeważnie dumny, jako z pewnego rodzaju przywileju człowieka.
Ta duma winna być upokorzona, ta ocena wartości pozbawiona wartości: czy osiągnięto to?...
Otóż dla mnie jasne jest najpierw, że teorya ta szuka i umieszcza w miejscu fałszywem właściwe ognisko powstania pojęcia "dobry": sąd "dobry" n i e od tych pochodzi, którym się "dobro" wyświadcza! To raczej sami "dobrzy", to znaczy do- 10 stojni, możni, wyżsi stanowiskiem i duchem odczuwali i oznaczali siebie samych i swą działalność jako dobrą, to jest wyższą, w przeciwstawieniu do wszystkiego, co nizkie, małoduszne, pospolite i gminne.
Z tego p a t o s u o d l e g ł o ś c i dobyli sobie dopiero prawo stwarzania wartości, wykuwania mian wartości.
Cóż obchodziła ich pożyteczność! Punkt widzenia pożyteczności jest właśnie w stosunku do tak gorącego wypływu najwyższych porządkujących i wynoszących wedle stopni ocen wartości tak obcy i nieodpowiedni, jak tylko być może: tu doszło właśnie uczucie do przeciwieństwa owego nizkiego stopnia ciepłoty, który każda wyrachowana roztropność, każdy calcul użyteczności z góry każe przypuszczać, – i to nie na jeden raz, nie na godzinę wyjątku, lecz na długie trwanie.
Patos dostojności i odległości, jak się rzekło, trwałe i dominujące zbiorowe i podstawowe uczucie wyższego i władnącego gatunku względem gatunku niższego, pewnego "u dołu" – otóż t o jest źródłem przeciwstawienia pojęć "dobre" i "złe".
(Pańskie prawo nadawania nazw sięga tak daleko, żeby należało sobie pozwolić pojmować źródło samej mowy jako przejaw mocy panujących: mówią oni "to j e s t tem a tem", pieczętują każdą rzecz i zdarzenie dźwiękiem i przez to niejako biorą je w posiadanie).
Z tego pochodzenia wynika, że słowo "dobry" wcale nie wiąże się z góry koniecznie z nieegoistycznymi postępkami: jak to jest zabobonem owych genealogów moralności.

Raczej dopiero z a u p a d k u arystokratycznej oceny wartości narzuca się całe to przeciwstawienie "egoistyczny", "nieegoistyczny" ludzkiemu sumieniu, a z niem, aby wyrazić się moim językiem, i n s t y n k t s t a d n y dochodzi wkońcu do słowa (także do s ł ó w).
A i wtedy wiele czasu jeszcze minie, zanim ten instynkt w tej mierze się spanoszy, że moralna ocena wartości zaczepi się właśnie o to przeciwstawienie i utknie (jak to naprzykład stało się w współczesnej Europie: panuje dziś przesąd, który pojęcia "moralny", "nieegoistyczny", " désinteresssé", za równowartościowe uważa, już z siłą "idee fixe" i kołowacizny).

3.

Powtóre jednak, pomijając zupełnie niemożność historycznego ocalenia owej hipotezy o pochodzeniu oceny "dobry", choruje ona na psychologiczny nonsens w sobie samej.
Pożyteczność nieegoistycznego postępku ma być źródłem jego pochwały i źródło to miało pójść w z a p o m n i e n i e: – jakże to zapomnienie jest choćby tylko m o ż l i w e? Czy może pożyteczność takich postępków ustała kiedykolwiek? Rzecz ma się przeciwnie: ta pożyteczność była owszem codziennem doświadczeniem wszystkich czasów, więc czemś, co ustawicznie zawsze nanowo było podkreślane; przeto zamiast zniknąć ze świadomości, zamiast utonąć w zapomnieniu, musiała się wtłaczać w świadomość z coraz większą wyrazistością.
O ile rozsądniejsza jest owa przeciwna teorya (nie jest dlatego prawdziwsza –), której przedstawicielem jest naprzykład Herbert Spencer, uważający pojęcie "dobry" za równe w istocie swej pojęciu "pożyteczny", "celowy", tak, że w ocenach "dobry" i "zły" ludzkość zsumowałaby i uświęciła właśnie swe n i e z a p o m n i a n e i n i e z a p o m i n a l n e doświadczenia co do pożytecznie-celowego, szkodliwie-bezcelowego.
Dobre jest wedle tej teoryi to, co się zdawien dawna pożytecznem okazało i może w ten sposób jako "cenne w najwyższym stopniu ", "cenne w samem sobie" utrzymać swe znaczenie.
I ta droga wyjaśnienia jest, jak się rzekło, fałszywa, lecz przynajmniej wyjaśnienie to samo w sobie jest rozumne i da się psychologicznie obronić.
– 4.

– Wskazówką ku w ł a ś c i w e j drodze było mi pytanie, co mają właściwie ukute przez rozmaite języki określenia "dobrego" oznaczać pod względem etymologicznym: wtedy odkryłem, że wszystkie społem naprowadzają n a t ę s a m ą p r z e m i a n ę p o j ę ć, że 11 wszędzie "dostojny", "szlachetny" w stanowem znaczeniu jest podstawowem pojęciem, z którego rozwija się nieodparcie pojęcie "dobry" w znaczeniu duchowo "dostojny", "szlachetny ", "dobrze urodzony", "duchowo uprzywilejowany".
Rozwój ten biegnie równolegle z owym drugim, który pojęcia "pospolity", "gminny", "nizki", przedzierzga ostatecznie w pojęcie "zły".
Najwymowniejszym przykładem ostatniego jest sam niemiecki wyraz " schlecht", który jest identyczny z " schlicht" – porównaj " schlechtweg", " schlechterdings" – i oznaczał pierwotnie prostego, pospolitego człowieka, jeszcze bez podejrzliwej, ubocznej myśli, poprostu jako przeciwieństwo dostojnego.
Mniej więcej za czasów wojny trzydziestoletniej, więc dość późno, przechodzi to znaczenie w dziś używane.
– W sprawie genealogii moralności zdaje mi się to istotnem wniknięciem; że dokonano go dopiero tak późno, winien temu tamujący wpływ, który wywiera przesąd demokratyczny, zakorzeniony w świecie współczesnym w stosunku do wszystkich zagadnień rodowództwa, I to aż do najefektywniejszej pozornie dziedziny wiedzy przyrodniczej i psychologii, o czem tylko nadmieniam.
Jaką jednak szkodę przesąd ten, gdy się rozkiełzna aż do nienawiści, wyrządzić może szczególnie moralności i historyi, okazuje osławiona sprawa Buckla; p l e b e i z m ducha współczesnego, który jest pochodzenia angielskiego, wybuchnął znowu na swej rodzimej ziemi, gwałtownie jak wulkan błotny i z ową przesoloną wrzaskliwą wymową prostacką, z jaką wszystkie dotąd przemawiały wulkany.
– 5.

Co do n a s z e g o problematu, który z powodów słusznych c i c h y m problematem nazwany być może i wybrednie ku nielicznym jeno zwraca się uszom, nie będzie rzeczą małej wagi stwierdzić, że częstokroć jeszcze w słowach i źródłosłowach, oznaczających "dobry", prześwieca ten rys główny, po którym dostojni poczuwali się właśnie ludźmi wyższego rzędu.

Wprawdzie zwą siebie może w najczęstszych wypadkach poprostu wedle swej wyższości pod względem mocy ("możnowładcami", "panami", "rozkazodawcami") lub wedle najwidoczniejszych oznak tej wyższości, naprzykład "bogatymi", "posiadającymi" (takie znaczenie ma wyraz a r y a; odpowiednio też w erańskim i słowiańskim).
Lecz także wedle t y p o w e g o r y s u c h a r a k t e r u; i ten to wypadek tu nas obchodzi.
Nazywają się naprzykład "prawdomównymi "; naprzód szlachta grecka, której wyrazem jest megaryjski poeta Theognis.

Ukuty na to wyraz oznacza wedle źródłosłowu tego, który j e s t, który posiada rzeczywistość, który jest naprawdę, który jest prawdziwy i potem przez zwrot subjektywny, prawdziwego jako prawdomównego.
W tej fazie przemiany pojęcia staje się to słowo hasłem i odzewem szlachty i przybiera całkowicie znaczenie "szlachecki", dla odgraniczenia od k ł a m l i w e g o pospolitego człowieka, jak go pojmuje i przedstawia Theognis, aż ostatecznie słowo to, po upadku szlachty, pozostaje i niejako dojrzewa słodko do określenia duchowej noblesse.

W słowie jak i (plebejusz w przeciwieństwie do ) podkreślona jest tchórzliwość: to może daje wskazówkę, w którym kierunku trzeba szukać etymologicznego pochodzenia, dającego się różnie wykładać, .
W łacinie malus (obok którego stawiam ) mogło określać człowieka pospolitego jako ciemnobarwnego, przedewszystkiem jako ciemnowłosego (" hic niger – est") jako przedaryjskiego tubylca na ziemi italskiej, który barwą odcinał się od doszłych do władzy zdobywców płowej, aryjskiei rasy.
Przynajmniej język gaelijski podał mi dokładnie odpowiadający wypadek – fin (naprzykład w nazwie Fin-Gal}, słowo odróżniające szlachtę, wkońcu znaczące dobry, szlachetny, czysty, pierwotnie płowogłowy, w przeciwstawieniu do ciemnych, czarnowłosych pramieszkańców.
Celtowie, mówiąc nawiasem, byli stanowczo rasą płową.
Niesłuszna jest, jeśli się owe (dające się zauważyć na staranniejszych mapach etnograficznych Niemiec) pasy istotnie ciemnowłosej ludności wiąże z jakiemś celtyckiem pochodzeniem i zmieszaniem krwi, jak to jeszcze Virchow czyni: raczej wybija się na tych miejscach p r z e d a r y j s k a ludność Niemiec.
(To samo stosuje się prawie do całej 12 Europy: w istocie rzeczy rasa podbita wzięta tamże ostatecznie znowu górę, w barwie, w krótkości czaszki, może nawet w intelektualnych i socyalnych instynktach: któż nam zaręczy, czy demokracya nowoczesna i jeszcze nowocześniejszy anarchizm, a mianowicie owa skłonność do komuny, tej najprymitywniejszej formy społecznej, wspólna dziś wszystkim socyalistom Europy, nie jest w gruncie rzeczy olbrzymim o d d ź w i ę k i e m – i czy rasa zdobywców, r a s a p a n ó w, to jest Aryjczyków, fizyologicznie także nie chyli się ku upadkowi ? ...) Sądzę, że mogę łacińskie bonus wyłożyć jako "wojownik": przypuściwszy, że słusznie sprowadzam bonus do starszego duonus (porównaj bellum = duellum = duen-lum, gdzie, zdaje mi się, zawarte owo duonus).
Więc bonus, jako człowiek żyjący w sprzeczce, rozdwojeniu ( duo), jako wojownik.
Widać, co w starym Rzymie stanowiło "dobroć" w mężu.
Samo nasze niemieckie " gut": nie miałoż oznaczać " den göttlichen, męża rodu boskiego? I być jednoznaczne z ludową (pierwotnie szlachecką) nazwą Gotów? Uzasadnienia tego domysłu nie należą tutaj.
– 6.

W tem prawidle, że pojęcie polityczne pierwszeństwa przechodzi zawsze w pojęcie duchowe pierwszeństwa, nie stanowi jeszcze wyjątku (acz do wyjątków daje sposobność), jeśli najwyższa kasta jest zarazem kastą k a p ł a ń s k ą i stąd dla wspólnego swego określenia wysuwa na czoło orzeczenie, przypominające jej funkcyę kapłańską.
Tu przeciwstawiają się naprzykład po raz pierwszy "czysty" i "nieczysty" jako oznaki stanowe.
I także tu dochodzi później pewne "dobrze" i "źle" już nie w znaczeniu stanowem do rozwoju.
Wreszcie należy przestrzec by tych pojęć "czysty" i "nieczysty" nie brać z góry zbyt ciężko, zbyt szeroko lub zbyt symbolicznie: przeciwnie, ledwie dziś wyobrazić sobie można, w jakim stopniu wszystkie pojęcia dawniejszej ludzkości rozumiano początkowo z gruba, niezgrabnie, zewnętrznie, ciasno, właśnie i szczególnie n i e s y m b o l i c z n i e.
"Czysty" jest to zrazu jedynie człowiek, który się myje, wyrzeka się pewnych potraw, powodujących choroby skórne, który nie sypia z brudnemi kobietami z motłochu, który ma odrazę do krwi, – nic więcej, nie wiele więcej! Z drugiej oczywiście strony z całego ustroju zasadniczo kapłańskiej arystokracyi jasno wynika, dlaczego tu właśnie przeciwieństwa ocen tak wcześnie pogłębić i zaostrzyć się zdołały w sposób tak niebezpieczny; i rzeczywiście ostatecznie rozwarły one między człowiekiem a człowiekiem przepaści, których nawet Achilles wolnoduchostwa nie przesadzi bez grozy.
Już od początku jest coś n i e z d r o w e g o w takich arystokracyach kapłańskich i w panujących tam, odwróconych od działania, po części w zadumie pogrążonych, po części uczuciowo-wybuchowych nawyknieniach, których następstwem wydaje się owa, czepiająca się nieuchronnie kapłanów wszystkich czasów, chorowitość kiszek i neurastenia.
O tem jednak, co oni sami, jako lekarstwo przeciw chorowitości tej wynaleźli, – czyż nie można rzec, że wkońcu w swych skutkach późniejszych okazało się stokroć niebezpieczniejszem od choroby, z której miało wyzwolić? Nawet ludzkość odchorowywa jeszcze następstwa tych kapłańskich naiwności kuracyjnych! Pomyślmy naprzykład o pewnych formach dyety (unikanie mięsa), o poście, o wstrzemięźliwości płciowej, o ucieczce "na pustynię" (Weir Miczelowska izolacya, oczywiście bez następującego po niej tuczenia i bez przekarmiania, w których tkwi najskuteczniejszy antydot przeciw wszelkiej histeryi; ideału ascetycznego), wliczywszy w to całą wrogą zmysłom, powodującą gnicie i wyrafinowanie metafizykę kapłanów, ich samohipnotyzowanie na sposób fakira i bramina – braman, używane jako guzik szklany i idée fixe – i ostateczny zbyt łatwy do pojęcia ogólny dosyt ze swoją radykalną kuracyą, nicością (lub Bogiem: – pożądanie owej unio mystica z Bogiem jest pożądaniem buddystów, skierowanem ku nicości, nirwanie – i niczem więcej!).
U kapłanów staje się właśnie w s z y s t k o niebezpieczniejszem, nietylko środki kuracyjne i sztuki lecznicze, lecz i pycha, zemsta, bystrość, wybujałość, miłość, żądza panowania, cnota, choroba.
Istotnie, z pewną słusznością możnaby 13 też dodać, że dopiero na gruncie tej z a s a d n i c z o-n i e b e z p i e c z n e j formy istnienia człowieka, formy kapłańskiej, stał się człowiek wogóle z w i e r z ę c i e m z a j m u j ą c e m, że dopiero tu posiadła dusza ludzka w pewnem wyższem znaczeniu g ł ą b i stała się z ł a – a to są przecie dwie zasadnicze formy dotychczasowej wyższości człowieka nad resztą zwierząt!...

7.

– Czytelnik odgadł już zapewne, jak łatwo kapłańska ocena wartości może się od rycerskoarystokratycznej odgałęzić i potem dalej rozwijać w jej przeciwieństwo.
W szczególności bodźcem do tego za każdym razem jest, jeśli kasta kapłańska i wojownicza zazdroszczą sobie wzajem i nie chcą się zgodzić z sobą na punkcie ceny.
Założeniem ocen rycerskoarystokratycznych jest potężna cielesność, kwitnące, bogate, nawet przelewne zdrowie, a zarazem to, co jest warunkiem ich utrzymania, więc wojna, przygody, łowy, taniec, igrzyska i wogóle wszystko, w czem tkwi silna, swobodna, radosna czynność.
Kapłańsko-dostojna ocena wartości ma – jak widzieliśmy – inne warunki: dosyć złe dla niej, jeśli o wojnę chodzi! Kapłani są, jak wiadomo, n a j g o r s z y m i w r o g a m i – czemuż to? Bo są najbezsilniejsi.

Z niemocy wyrasta w nich zawiść do potworności niepokojącej, do najwyższej duchowości i jadowitości.
W historyi świata najbardziej nienawidzili zawsze kapłani, nienawidzili zarazem najgienialniej: – wobec ducha zemsty kapłańskiej wszelki inny duch nie wchodzi wogóle w rachubę.
Dzieje ludzkie byłyby zbyt głupią sprawą bez tego ducha, którego w nie tchnęli bezsilni: – weźmy w tej chwili największy przykład.
Wszystko, co przedsiębrano na ziemi przeciwko "dostojnym", "gwałcicielom", "panom", "dzierżycielom mocy", nie warto słowa w porównaniu z tem, co przeciwko nim Ż y d z i zdziałali; Żydzi, ten lud kapłański, który na wrogach swoich i gwałcicielach umiał sobie zdobyć ostatecznie zadośćuczynienie tylko przez radykalną przemianę ich wartości, więc przez akt z e m s t y n a j b a r d z i e j d u c h o w e j.

Tak jedynie przystało właśnie narodowi kapłańskiemu, narodowi, najbardziej zaczajonej mściwości kapłańskiej.
Żydzi to przeciwko arystokratycznemu zrównaniu wartości (dobry = dostojny = możny = piękny = szczęśliwy = bogumiły) odważyli się z przejmującą lękiem konsekwencyą na przewrót i zębami otchłannej nienawiści (nienawiści bezsilnych) utrzymali go, mianowicie, że "nędzni jedynie są dobrzy biedni, bezsilni, nizcy są jedynie dobrzy; cierpiący, niedostatni, chorzy, szkaradni są jedynie niewinni, jedynie błogosławieni, dla nich tylko jest zbawienie, – wy zaś, dostojni i gwałciciele, na wieki wieków jesteście źli, okrutni, rozpustni, nienasyceni, bezbożni, wy też na wieki będziecie zgubieni, przeklęci, potępieni!"...

Wiadomo, k t o wziął w spadku tę żydowską przemianę wartości...
Co się tyczy potwornej i ponad wszelką miarę fatalnej inicyatywy, którą dali Żydzi tym najbardziej zasadniczym z wszystkich wyzywów wojennych, to przypominam zdanie, które przy innej wypowiedziałem sposobności ("Poza dobrem i złem" str.
126 i nast.), że mianowicie ze zjawieniem się Żydów zaczyna się b u n t n i e w o l n i k ó w n a p o l u m o r a l n o ś c i, ów bunt, który dwutysiączne ma za sobą dzieje i który dlatego jedynie usunął się nam dziś z przed oczu, bo – zwyciężył...

8.

– Nie rozumiecie jednak tego? Nie macie oczu na coś, co potrzebowało dwuch tysiącoleci, by odnieść zwycięstwo?...
Temu nie można się dziwić: wszystkie sprawy d ł u g o t r w a ł e trudno jest ujrzeć, przejrzeć.
Takie zaś jest to zdarzenie: z pnia owego drzewa zemsty i nienawiści, nienawiści żydowskiej, – najwyższej i najwznioślejszej, bo ideały stwarzającej, wartości przemieniającej nienawiści, której podobnej nigdy nie było na ziemi – wyrosło coś również bezprzykładnego, n o w a m i ł o ś ć, najwyższa i najwznioślejsza z wszystkich ro- 14 dzajów miłości: – i z jakiegoż innego pnia mogła też była wyróść ?...
Nie przypuszczajcie jednak, jakoby wyrosła właśnie jako jakieś zaprzeczenie owego pragnienia zemsty, jako przeciwieństwo nienawiści żydowskiej! Nie, przeciwnie! Ta miłość wyrosła z niej, jako jej korona, jako tryumfująca, w najczystszej jaśni i pełni słonecznej szeroko, coraz szerzej rozwijająca się korona, która w królestwie światła i wyży z tą samą siłą parła ku celom nienawiści, ku zwycięstwu, zdobyczy, uwodzeniu, z jaką korzenie owej nienawiści zatapiały się coraz otchłanniej, coraz zachłanniej we wszystko, co miało głąb i było złe.
Ten Jezus z Nazaretu, jako wcielona Ewangielia miłości, ten "Zbawiciel", przynoszący biednym, chorym, grzesznikom błogobyt i zwycięstwo – nie byłże on właśnie uwiedzeniem w najbardziej niepokojącej i nieodpartej formie, uwiedzeniem i drogą okrężną – właśnie ku owym ż y d o w s k i m wartościom i nowinkom ideału? Czyż nie na tej właśnie okrężnej drodze tego "Zbawiciela", tego pozornego przeciwnika i rozprzężyciela swego, o s i ą g n ą ł Izrael najwyższy cel swej wzniosłej mściwości? Czyż nie należy do tajemnych czarnych kunsztów prawdziwie wielkiej polityki zemsty, dalekowidzącej, podziemnej, zwolna sięgającej, wyrachowanej zemsty, to, że sam Izrael musiał się zaprzeć przed całym światem właściwego narzędzia swej zemsty, jak czegoś śmiertelnie wrogiego, i przybić do krzyża, ażeby "świa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin