Martin Kat - Nocny Jeździec.pdf

(1031 KB) Pobierz
326551368 UNPDF
Kat Martin
Nocny jeździec
Co mówią dzwony w San Juan
Tym, którzy je mijają?
Nie więcej niż liściom wiatr
Lub wody prąd kamieniom
Na strumienia dnie.
Kaplica dzwonów w gruzach już
A one mchem porosły
Lecz echo ich słyszymy wciąż,
mijającego czasu ton.
wiersz hiszpański
autor nieznany
Rozdział 1
Kalifornia, 1855
Srebrne concho . Caralee McConnell zatrzymała wzrok na rzędzie ornamentów
połyskujących w świetle latarni. Błyszczące kółka, niczym odznaki za waleczność, lśniły
wzdłuż długiej, szczupłej nogi Hiszpana.
Na szerokich ramionach nosił dopasowany, krótki czarny kabat, wyszywany srebrną
nicią, zaś w dolnej części dopasowanych spodni połyskiwała czerwona satyna, wyłożona na
wypolerowane cholewy czarnych butów z najwyższej jakości skóry rodem z Cordoby.
Carly patrzyła na wysokiego Hiszpana, który stał w cieniu na skraju patio, zajęty
rozmową z jej wujem, Fletcherem Austinem, oraz kilkoma innymi mężczyznami. Nawet w
mroku panującym pod masywnymi dębowymi okapami wielkiego ceglanego domu dobrze
widziała jego przystojny profil, wyraziste rysy pięknie rzeźbionej twarzy, podkreślone
kontrastami światła i głębokiego cienia.
Oczywiście Carly wiedziała, kim on jest. Powiedziała jej Oopesh - jedna z indiańskich
służących. Zaś Candelaria, jej mała pokojówka, niemalże mdlała, gdy ktoś wymienił jego imię.
Don Ramon de la Guerra posiadał niewielką parcelę ziemską, przylegającą do Rancho del
Robles, hacjendy jej wuja, a obecnie także domu Carly. Nigdy wcześniej nie znała
prawdziwego hiszpańskiego dona, a poza tym ten tutaj był w końcu jej sąsiadem.
Wyprostowała ciemnozieloną satynową szarfę na szyi i wygładziła przód nisko
wyciętej, szmaragdowej sukni o pełnej, uszytej zgodnie z najnowszą modą spódnicy. Była
prezentem od wuja, który powiedział, że wybrał taki właśnie kolor, aby pasował do zielonych
oczu i kasztanowego połysku włosów Carly.
Nigdy nie miała piękniejszej sukni. Rzędy koronkowych falban ślicznie uwydatniały jej
zgrabną talię, a także - o czym pomyślała z niejakim zażenowaniem - odsłaniały ponad miarę
jędrne, pełne piersi. Jednakże dzięki temu zyskiwała potrzebną jej pewność siebie, zapominała,
że jest tylko córką górnika z Pensylwanii.
Ruszyła w kierunku stojących mężczyzn.
Właśnie mówił niejaki Hollingworth, właściciel gospodarstwa oddalonego o kilka mil
na północ.
- Nie wiem jak panowie, lecz ja już wystarczająco długo znosiłem bezczelność tego
człowieka. To banita. Nie lepszy niż Muerita, Jack Garcia Trzy Palce, czy którykolwiek inny
bandzior, buszujący pośród wzgórz. Powinni powiesić drania.
- I tak się stanie - usłyszała obietnicę z ust wuja. -Tego może pan być pewien. - Fletcher
Austin był wyższy od pozostałych mężczyzn, lecz niższy od dona. Miał na sobie drogi,
ciemnobrązowy frak o szerokim kołnierzu z aksamitu, a także nieskazitelnie białą koszulę z
falbanami na piersi.
- A pan co o tym myśli, don Ramon? - spytał Royston Wardell, bankier z San Francisco,
prowadzący finanse jej wuja. - Obok stał bogaty przedsiębiorca o nazwisku William Bannister i
jego trzydziestoletni syn, Vincent. - Jest pan wykształconym człowiekiem, kulturalnym i
dystyngowanym. Z pewnością nie akceptuje pan zachowania tego bandyty, nawet jeśli jest on...
- Wardell urwał. Ujrzała, jak jego szyja czerwieni się mocno ponad wykrochmalonym, białym
kołnierzykiem.
Zatrzymała się w pół kroku, słysząc odpowiedź dona. Wiedziała, że rozmawiają o
banicie zwanym El Dragon. Słyszała to imię wypowiadane szeptem przez służbę. Jednakże jej
wuj znacznie bardziej potępiał tego człowieka.
-Nawet jeśli jest on kim, señor Wardell? - spytał uprzejmie don, lecz w jego głosie
wyczuwalna była ostra nuta. - Jeśli jest moim krajanem? A może nawet w jego żyłach
płynie hiszpańska krew? - Pokręcił głową, a w jego hebanowych, falujących, nieco zbyt
długich włosach zalśniły odbite płomienie ognia. - To że jest kalifornijskim Latynosem
w niczym nie umniejsza jego winy... chociaż zapewne uważa, że działa w słusznej
sprawie.
-W słusznej sprawie? - powtórzył wuj. - Czy słuszne jest grabić coś, co inny człowiek
zarobił ciężką pracą? Niewolić niewinnych i mordować niczego nie-spodziewających
się ludzi? Ten człowiek to przestępca, morderca i złodziej. Już trzy razy dokonał
najazdu na del Robles. Następnym razem, gdy to uczyni, zostanie zabity. Przysięgam.
Dopilnuję tego.
Carly bardzo chciała usłyszeć odpowiedź dona, lecz w tej właśnie chwili została
dostrzeżona przez wuja.
- Ach, Caralee, moja droga. - Z uśmiechem zakończył poprzednią rozmowę, chociaż
dostrzegła, jak wymienił z donem ostre spojrzenie. – Właśnie myślałem, gdzie się podziałaś.
Stanęła obok wuja, przyjmując jego grube ramię.
- Przepraszam, wujku. Chyba nie jestem przyzwyczajona do tak późnej pory. I chyba
jestem jeszcze trochę zmęczona po podróży. - Starała się nie patrzyć na Hiszpana, na
połyskujące srebrem, ozdobne blachy jego paska, na długie, smukłe nogi, na ramiona tak
szerokie jak trzonek siekiery, którym pasterze vaqueros poruszali polana w ogniu pod
pieczonym na rożnie wołem.
-Doskonale cię rozumiem, moja droga. Pięć miesięcy na pokładzie statku, rejs wokół
przylądka Horn. Dobrze pamiętam, jaka to koszmarna podróż. - Był
pięćdziesięciokilkuletnim mężczyzną, lekko siwiejącym, ale poza tym wyglądał
młodziej niż na swój wiek. Miał silnie zarysowaną szczękę i jędrny brzuch. Był twardy
jak ziemia, po której stąpał, imponujący niczym jeden z wielkich dębów górujących nad
ranczem, od których przyjęło swoją nazwę. - Może powinniśmy byli zaczekać z tą
fiestą, ale bardzo chciałem, abyś poznała paru moich przyjaciół.
Uśmiechnęła się. Sama też pragnęła ich poznać, szczególnie tego wysokiego,
przystojnego dona.
- Już czuję się dobrze. Musiałam tylko trochę odpocząć.
Nie powiedziała nic więcej, czekając, aż wuj przedstawi ją jedynemu mężczyźnie z
obecnych, którego nie znała. Wahał się dłużej, niż powinien, w końcu się zarumienił i mruknął
coś pod nosem.
-Przepraszam cię, moja droga. Przez chwilę zapomniałem, że nie poznałaś jeszcze
naszego gościa. Don Ramon de la Guerra, czy mogę panu przedstawić moją
siostrzenicę, Caralee McConnell?
-Carly - poprawiła go z uśmiechem, wyciągając dłoń w białej rękawiczce. Wuj uniósł
brwi, lecz uśmiech, jakim obdarzył ją don, był zaiste oślepiający, gdyż połyskujące bielą
zęby na tle ciemnej skóry tworzyły obraz tak silnej męskości i podziałały na nią tak
niesamowicie, że poczuła wzmożone bicie serca.
- Jestem zaszczycony, señorita McConnell. -Uniósł jej dłoń i musnął ją ustami, jednakże
ciemnymi oczami wciąż wpatrywał się w twarz Carly. Poczuła, jak wzdłuż jej ramienia
rozchodzi się żar, ogarniając powoli całe ciało. Z trudem opanowała głos.
- El gusto es mio, señor de la Guerra . - Cała przyjemność po mojej stronie, powiedziała.
Przez ostatnie cztery lata uczyła się hiszpańskiego, od czasu gdy po śmierci matki wuj został jej
prawnym opiekunem. Wuj Fletcher załatwił siostrzenicy szkołę dla dziewcząt u pani Stuart w
Nowym Jorku. Modliła się, aby któregoś dnia wezwał ją do siebie, chciała przyjechać na
Zachód i zamieszkać z nim. To marzenie spełniło siew dniu jej osiemnastych urodzin.
Don wygiął brwi w idealny łuk, słysząc jej perfekcyjną wymowę.
- Jestem pod wrażeniem, señorita . Se halba Español ?
- Muy poquito, señor . Nie w takim stopniu, w jakim bym chciała. - Nagle zdumiała się. -
Zgłoś jeśli naruszono regulamin