Carroll Jonathan - Upiorna dłon.pdf

(641 KB) Pobierz
Carroll Jonathan - Upiorna dlon
Jonathan Carroll
Upiorna dłoń
Tłumaczył Mirosław P. Jabłoński
Tytuł oryginału The Panic Hand
 
Dla Borisa Cavliny i Joela Gotlera
 
Pan Fiddlehead
Mr Fiddlehead
Z okazji moich czterdziestych urodzin Lenna Rhodes zaprosiła mnie na lunch. To
już taka tradycja — kiedy któraś z nas obchodzi jubileusz, wówczas spotykamy się na
wspólnym posiłku, pojawia się jakiś miły prezent i tak mija pełne śmiechu
popołudnie mające ukryć fakt, że oto zstąpiłyśmy o jeden krok niżej na schodach
naszego życia. Poznałyśmy się lata temu, kiedy obie dzięki małżeństwom
znalazłyśmy się w tej samej rodzinie; sześć miesięcy po tym, jak ja powiedziałam
sakramentalne „tak” Ericowi Rhodesowi, ona uczyniła to samo wobec jego brata,
Michaela. Lenna wyciągnęła lepszy los: oboje z Michaelem są nadal sobą
zachwyceni, podczas gdy Eric i ja walczyliśmy dosłownie na każdym kroku, w
efekcie czego rozwiedliśmy się.
Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu i uldze oboje okazywali mi wielką pomoc
podczas rozwodu, mimo iż były przecież oczywiste trudności we wzniesieniu się
ponad ciernie rodzinnych koligacji oraz więzów krwi.
Mieszkają przy Setnej Ulicy w ogromnym apartamencie o wielkich pokojach, za to
o niezbyt dużej ilości światła. Mroczność tego miejsca wynagrodzona jest przez
poniewierające się wszędzie zabawki ich pociech, barwne kurtki piętrzące się jedna
na drugiej w bezładnych stertach oraz kubki do kawy z napisami „Najwspanialsza
mamusia świata” czy „Dartmouth”. Ich dom pełen jest miłości i zgiełku oraz
dziecięcych rysunków przyczepionych na lodówce obok kartek z przypomnieniami,
by kupić nowy numer „La Stampa”. Michael jest właścicielem bardzo eleganckiego
sklepu z zabytkowymi wiecznymi piórami, podczas gdy Lenna pracuje jako wolny
strzelec w „Newsweeku”. Ich mieszkanie jest takie, jak ich życie: wysoko sklepione,
wymyślne, przepełnione interesującymi kombinacjami oraz możliwościami. Zawsze
jest mi miło, gdy mogę tam pójść i dzielić z nimi czas.
Czułam się całkiem dobrze ze świadomością, że przekroczyłam czterdziestkę;
ostatecznie mam w banku nieco odłożonych pieniędzy, znam też kogoś, z kim z
przyjemnością planuję na wiosnę wspólną podróż do Egiptu. Czterdziestka to swego
rodzaju kamień milowy na drodze życia, ale w tym momencie nie znaczył dla mnie
specjalnie wiele. Co prawda, myślałam już o sobie jako o kimś nieznacznie w średnim
wieku, ale byłam zdrowa i rozpoczynając piątą dekadę, miałam całkiem dobre widoki
na przyszłość.
— Obcięłaś włosy!
— Podoba ci się?
— Wyglądasz bardzo po francusku!
— Owszem, ale czy ci się podoba?
— Raczej tak. Muszę się przyzwyczaić do twojego nowego wyglądu. Wejdź.
Usiadłyśmy do posiłku w salonie. Łokieć, ich bulterier, oparł głowę na moim
kolanie, nie spuszczając wzroku ze stołu. Kiedy skończyłyśmy jeść, pozmywałyśmy
razem naczynia i Lenna wręczyła mi małe czerwone pudełeczko.
— Mam nadzieję, że ci się spodobają. Sama je zrobiłam.
W środku znajdowała się para najcudniejszych złotych kolczyków, jakie
kiedykolwiek widziałam.
— Lenna! Są prześliczne! Naprawdę ty je zrobiłaś? Nie wiedziałam, że zajmujesz
się wyrobem biżuterii.
Wyglądała na zażenowaną ze szczęścia.
 
— Podobają ci się? Są ze złota.
— Wierzę. I są także dziełem sztuki! Wprost nie mogę uwierzyć, że to ty je
zrobiłaś! Naprawdę wyglądają na artystyczny wyrób; jakby je zaprojektował sam
Klimt.
Delikatnie wyjęłam kolczyki z pudełeczka i przyłożyłam do uszu. Lenna, jak mała
dziewczynka, klasnęła na ten widok w dłonie.
— Och, Juliet, prezentują się naprawdę znakomicie! Nasza przyjaźń jest cenna i
trwa od bardzo dawna, ale to był podarunek, jaki człowiek otrzymuje raz w życiu —
coś, co daje się ukochanemu współmałżonkowi lub komuś, kto uratował ci życie.
Zanim zdążyłam podzielić się tą myślą, zgasło światło i jej dwóch synów wniosło mój
tort urodzinowy — udekorowany czterdziestoma świeczkami.
Kilka dni później szłam po Madison Avenue i mój wzrok przyciągnęła wystawa
sklepu jubilerskiego. Leżały tam… moje urodzinowe kolczyki! Dokładnie takie same.
Z otwartymi ustami i nosem przyklejonym do szyby ujrzałam karteczkę z ceną. Pięć
tysięcy dolarów! Stałam tam i gapiłam się na nie przez dobrych kilka minut.
Jakkolwiek by na to spojrzeć, było to szokujące. Czy Lenna kłamała mówiąc, że sama
je wykonała? Czy też wydała pięć tysięcy dolarów na prezent urodzinowy dla mnie?
Lenna nie była ani kłamczuchą, ani tym bardziej krezusem. W porządku, w takim
razie skopiowała je w brązie czy czymś takim i powiedziała mi, że są ze złota, żebym
dobrze się w nich czuła. To jednak nie było do niej podobne. O co tu, do diabła,
chodziło?
Zakłopotanie ośmieliło mnie do tego stopnia, że weszłam prosto do sklepu. A
raczej podeszłam do drzwi i nacisnęłam dzwonek. Po krótkim oczekiwaniu
wpuszczono mnie do środka. Obsługująca dziewczyna, która wynurzyła się spoza
zasłony oddzielającej zaplecze, wyglądała tak, jakby ukończyła Radcliffe College z
dyplomem z feminizmu. Być może ktoś taki musiał pracować w tym miejscu.
— Czym mogę służyć?
— Chciałabym obejrzeć te kolczyki z wystawy.
Jej wzrok spoczął na moich uszach, i było to tak, jakby przed jej oczami ktoś
rozsunął kurtynę. Kiedy weszłam do tego sklepu, byłam kolejną bezosobową postacią
w spódniczce w kratę, zdającą się prosić o pozwolenie pooddychania powietrzem
tego eleganckiego i bogatego wnętrza. Jednak to, iż w moich małżowinach dostrzegła
podobne precjoza warte pięć tysięcy, zmieniło wszystko: ta kobieta mogłaby zostać
moją niewolnicą lub przyjaciółką na całe życie — i tylko ode mnie zależało, którą z
nich.
— Chodzi o „Dixie”?
— Słucham?
Uśmiechnęła się, jakbym powiedziała coś zabawnego, a do mnie po chwili dotarło,
że musiała sobie pomyśleć, iż bardzo dobrze wiem, co to są „Dixie”, skoro je noszę.
Dziewczyna zdjęła kolczyki z wystawy i położyła przede mną na ladzie na podstawce
z błękitnego aksamitu. Były przepiękne; podziwiając je, zapomniałam zupełnie, że
noszę dokładnie takie same.
— Jestem zaskoczona, że ma już pani taką parę. Dostaliśmy je zaledwie przed
tygodniem.
Pomyślałam szybko i powiedziałam:
— Kupił mi je mąż i spodobały mi się tak bardzo, że zastanawiam się nad
nabyciem identycznych dla siostry. Proszę mi coś powiedzieć o ich twórcy. Nazywa
się Dixie?
— Niestety, nie mam pojęcia, madam. Tylko właściciel sklepu wie, kim jest Dixie
i skąd otrzymujemy tę biżuterię… Ale kimkolwiek by był, jest prawdziwym
 
geniuszem. Zarówno sam Bulgari, jak i ludzie z grupy Memphis pytali, kto to jest i
jak można się z nim skontaktować.
— Skąd pani wie, że to mężczyzna? — zapytałam, odkładając kolczyki i patrząc
wprost na nią.
— Och, nie wiem oczywiście. Ale przyjęłam, że tak jest, bo ta praca wygląda mi
na męską. Ale może to pani ma rację, to mogłaby być kobieta.
Sprzedawczyni podniosła jeden z kolczyków do światła.
— Czy zauważyła pani, że one nie tyle dokładnie odbijają światło, co jakby
jeszcze je wzmacniają? To lśnienie złota. Może je pani kupić, kiedy tylko pani
zechce. Nigdy nie widziałam takich. Zazdroszczę pani.
Kolczyki były naprawdę ze złota. By to sprawdzić, poszłam do złotnika na
Czterdziestej Siódmej Ulicy, a potem do pozostałych dwóch sklepów w mieście, które
sprzedawały „Dixie”. Nikt niczego nie wiedział o ich twórcy, a jeśli nawet, to nie
mówił. Obaj sprzedawcy byli pełni respektu wobec mnie i niezwykle uprzejmi, ale
nie zająknęli się ani słówkiem na temat pochodzenia biżuterii.
— Ten pan nie życzy sobie rozpowszechniania jakichkolwiek informacji na jego
temat, proszę pani. Musimy respektować jego życzenie.
— Ale to mężczyzna?
Następuje krótkie „tak”, okraszone zawodowym uśmiechem.
— Czy mogłabym skontaktować się z nim za pana pośrednictwem?
— Sądzę, że to będzie możliwe. Czy mogę jeszcze w czymś pani pomóc?
— Jaką inną biżuterię projektuje?
— Jak daleko sięgam pamięcią, robi wyłącznie kolczyki, wieczne pióra oraz kółka
do kluczy.
Właściciel sklepu pokazał mi już wcześniej pióro, które nie wyróżniało się niczym
szczególnym, a teraz przyniósł mały złoty breloczek, ukształtowany na wzór profilu
kobiecej głowy. Głowy Lenny Rhodes.
Kiedy wkroczyłam do sklepu Michaela, rozległ się dźwięk dzwonka zawieszonego
nad drzwiami. Michael obsługiwał właśnie klienta, więc tylko uśmiechnął się na
powitanie, dając mi znak, że wkrótce będzie wolny.
Rhodes otworzył swój „Ink” * niemal zaraz po ukończeniu college’u i momentalnie
odniósł sukces. Wieczne pióra są kapryśnymi i zawziętymi przedmiotami, które
podczas używania wymagają od człowieka pełnej koncentracji oraz cierpliwości;
jednocześnie mają w sobie szyk i elegancję dawnych czasów. Wynagradzając
powolność, nie oferują innej premii ponad lśnienie mokrego atramentu na suchej
karcie papieru.
Klienci sklepu Michaela dzielą się na dwie grupy — bogatych i nie — ale wszyscy
oni mają ten sam płomienny, kolekcjonerski błysk w oku i nałogowe pragnienie
posiadania czegoś więcej. Kilka razy w miesiącu pracowałam tutaj, kiedy Michael
potrzebował kogoś ekstra do pomocy. Nauczyło mnie to radości płynącej z
obcowania z bakelitowymi obsadkami i złotymi stalówkami — jak z każdej innej
pasji.
— Cześć, Juliet! Dzisiaj rano był tutaj Roger Peyton i kupił żółtego parkera
„Duofold”. Chodził koło niego od kilku miesięcy.
— Kupił w końcu? Zapłacił całą należność od ręki? Michael skrzywił się i
zapatrzył w dal.
— Rogera nigdy nie stać na zapłacenie gotówką. Pozwoliłem mu wziąć je na raty.
A co u ciebie?
— Czy słyszałeś kiedyś o piórze marki „Dixie”? Wygląda nieco podobnie do
„Santosa” Cartiera?
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin