Beagle Peter - Sonata jednorożców.pdf

(733 KB) Pobierz
Beagle Peter - Sonata jednorożców
Beagle Peter S.
Sonata jednoroŜców
31767641.002.png
Rozdział pierwszy
Joey miała wraŜenie, Ŝe ulica ciągnie się
bez końca. Upał późnej wiosny zatykał dech w piersiach, a torba
z ksiąŜkami uderzała w wilgotne miejsce na plecach
dziewczynki, kiedy wlokąc się, mijała stacje benzynowe,
parkingi, salony piękności, punkty wynajmu, małe pasaŜe han-
dlowe, a w nich mnóstwo sklepów z wideo, szkoły karate, targi
ze zdrową Ŝywnością i kina o paru salach - co kilka przecznic
takie same, niezmienne jak melodyjka, którą Joey wygwizdy-
wała wciąŜ od nowa. Nie było tu drzew ani trawy. Nie było ho-
ryzontu.
W pobliŜu skrzyŜowania znajdowała się grecka restaura-
cyjka, wciśnięta między biuro pośrednika w handlu nieru-
chomościami a sklep z obuwiem. Joey na chwilę stanęła w
drzwiach, szybko obrzuciła wzrokiem stoliki, odwróciła się i
poszła kawałek dalej, do wystawy pełnej gitar, trąbek i skrzypiec.
Spłowiały złoty napis oznajmiał: Papas - sprzedaŜ i naprawa
instrumentów muzycznych. Joey z ukosa zerknęła na swoje
odbicie, wykrzywiła się do patrzącej na nią z okna kanciastej
trzynastolatki, przygładziła włosy, mocno szarpnęła cięŜkie drzwi
i weszła do środka.
Po JASKRAWYM BLASKU ulicy, w mroku i chłodzie sklepiku
jakby pływała pod wodą na letnim obozie. Pachniało tu świeŜymi
trocinami, starym filcem, metalem i politurą.
Joey natychmiast kichnęła. Siwowłosy męŜczyzna, zajęty
zaopatrywaniem saksofonu w nowy stroik, rzekł, nie podnosząc
oczu:
7
31767641.003.png
- Panna Josephine Angelina Rivera. WciąŜ jeszcze uczulona
na muzykę.
- Jestem uczulona na kurz - głośno powiedziała Joey. Zdjęła
plecak i upuściła go na podłogę. - Gdyby pan odkurzał tę norę raz
na kilka lat...
MęŜczyzna prychnął głośno.
- Więc jesteśmy dziś w dobrym czy kiepskim nastroju? -
W jego ochrypłym głosie dźwięczało coś nie całkiem jak obcy
akcent - raczej jak echo innego, na pół zapomnianego języka.
- Gazety powinny co rano podawać prognozę Rivery jak pro
gnozę pogody. - John Papas, niski i krępy, miał sześćdziesiąt,
moŜe sześćdziesiąt pięć lat, trójkątne ciemne oczy smutno pa
trzące nad wydatnymi kośćmi policzkowymi, szeroki, mocny
nos i zmierzwione, posiwiałe czarne wąsy. OdłoŜył saksofon do
futerału. - Rodzina wie, Ŝe tu jesteś? Mów prawdę.
Joey kiwnęła głową. John Papas znów prychnął.
- Pewnie, Ŝe wie. Któregoś dnia zadzwonię do twojej matki,
przekonam się, czy wie, ile czasu spędzasz w tej norze, moŜe
zanadto jej się to nie spodoba. Mam dość własnych kłopotów,
komu potrzebne są kłopoty z twoimi rodzicami? Daj mi wasz
numer telefonu, zadzwonię do nich, co?
- Taak, dobrze, niech pan zadzwoni naprawdę późno - wy-
mamrotała Joey. - Właściwie niezbyt często moŜna ich zastać.
- Okrakiem usiadła na krześle, złoŜyła głowę na oparciu i za
mknęła oczy.
John Papas wziął sfatygowany klarnet i udawał, Ŝe bacznie
przygląda się klapkom, zanim znów przemówił.
- No. Więc jak poszła wielka klasówka z przyrody?
Joey wzruszyła ramionami, nie podnosząc głowy.
- Fatalnie. Jak przewidywałam. - John Papas zagrał gamę,
warknął zirytowany i spóbował zagrać to samo w niŜszej tonacji.
Joey podjęła: - Niczego nie potrafię zrobić dobrze. Niczego.
KaŜdą rzecz knocę. Klasówki, prace domowe, ćwiczenia gimna-
styczne - na litość boską, nie zaliczę siatkówki. Mój głupi bra-
ciszek lepiej ode mnie radzi sobie w szkole. - Walnęła w oparcie
krzesła, otworzyła oczy i dodała: -1 lepiej tańczy. I jest ład-
niejszy.
- Dobrze mi tu pomagasz - stwierdził John Papas. Joey od-
wróciła oczy. - Układasz melodie. Niech to zrobi twoja nauczy-
31767641.004.png
cielka gimnastyki albo twój ładny braciszek. - Nie odpowie-
działa, więc rzekł: - Zdecyduj się: przychodzisz na lekcję, obijać
się i dąsać, czy teŜ oddać przysługę staremu człowiekowi. Co
chcesz robić?
Joey powróciła myślami z bardzo daleka. Odwróciła głowę i
wymamrotała:
- Chyba wszystko.
- Wszystko - powtórzył John Papas. - Dobra, znakomicie. -
Ja pójdę teraz do nory Provotakisa, kupię sobie coś, co w tym
tygodniu nazywa lunchem. MoŜe zagram z nim w szachy, bo nie
przemęcza się oszukiwaniem swojej kasy rejestrującej. Ty mi
zamieć, poodkurzaj, rób, co zechcesz, zobacz, czy jeszcze raz nie
potrafisz naprawić ubikacji. - Przesłał jej przelotny, ciepły
uśmiech. - Jak wrócę, porozmawiamy o muzyce, zajmiemy się
strunami, moŜe nawet spróbujemy spisać niektóre z twoich rze-
czy. Dąsami zajmiemy się później. Umowa stoi?
Joey skinęła głową. John Papas raźno ruszył do drzwi i do-
rzucił przez ramię:
- Pamiętaj trzymać łapki z dala od moich rzeczy. Facet, jak
mu tam, przyjdzie po saksofon. KaŜ mu zaczekać. Wrócę pręd
ko i przyniosę ci dobrej greckiej kawy.
Po jego wyjściu Joey rozejrzała się dokoła, nagle okiem
właścicielki. Sklep składał się z jednego duŜego pokoju prze-
dzielonego na dwa małe jedynie panującym w nich nastrojem.
Część, gdzie stała Joey, była salonem wystawowym, pełnym ga-
blot z instrumentami, stelaŜy z nutami i cieni gitar wiszących na
ścianach. Druga część, ciemniejsza i utrzymana w większym po-
rządku, słuŜyła Johnowi Papasowi za warsztat i zarazem kanto-
rek. Na bielonych nagich ścianach wisiały tylko dwa oprawione
greckie afisze koncertowe. Parę instrumentów strunowych, a
znacznie więcej stroikowych i drewnianych, w róŜnych stadiach
demontaŜu, John Papas starannie rozłoŜył na długim stole i do
kaŜdego przyczepił kartkę z numerem. Wysoka metalowa
skrzynka w mrocznym kącie słuŜyła do przechowywania na-
rzędzi.
Joey znów kichnęła i zabrała się do roboty. Większość czasu
spędziła w salonie wystawowym na odkładaniu ksiąŜek i broszur
muzycznych z powrotem na półki, zbieraniu niezliczonych
styropianowych kubków po kawie i opróŜnianiu dwóch popiel-
31767641.005.png
niczek, z których cienkie czarne niedopałki cygar wysypywały
się na stos rachunków i kwitów spiętrzony na kontuarze. Pod-
śpiewywała teraz całkiem inną melodię niŜ na ulicy, a w miarę
porządkowania wyraz napięcia powoli znikał z jej twarzy. Gło-
sem nieco wyŜszym i o wiele czystszym niŜ normalnie, prawie
nieświadomie nuciła pod nosem melodię bez słów. Przeskakiwa-
ła ze skali minorowej do majorowej, na pozór przypadkowo
zmieniając tonację. Jeśli w ogóle kiedyś myślała o tym śpiewie,
to jak o swojej piosence do zmywania.
Naprawiła cieknący rezerwuar w ubikacji, powtarzając so-
bie, Ŝe ma raz jeszcze przypomnieć Johnowi Papasowi o potrze-
bie wymiany antycznego przepływomierza klapowego, poszła do
schowka na szczotki po odkurzacz, śpiewając na tyle głośno, aby
mogła się słyszeć mimo warkotu i brzęczenia. Sprzątała
cierpliwie i pilnie, odkurzyła nawet tylne schody prowadzące na
parking. Hałas zagłuszył skrzypnięcie otwieranych drzwi sklepu;
kiedy wyłączyła elektroluks, odwróciła się i ujrzała chłopca,
sapnęła ze zdziwienia, co w nagłej ciszy zabrzmiało jak wrzask.
Chłopiec uśmiechnął się do niej, podnosząc dłonie.
- Nie zrobię ci krzywdy - powiedział. - Jestem Indygo.
Był drobnej budowy, niewiele wyŜszy od Joey i na oko
w tym samym co ona wieku; ale jakaś płynność jego ruchów
przywodziła na myśl telewizyjne filmy dokumentalne o lam-
partach i gepardach. Miał na sobie niebieską wiatrówkę, zapiętą
na suwak nawet w upale Doliny, brudne spodnie z grubej
bawełny i zniszczone buty do biegania; a jego oczy, w naj-
ciemniejszym kolorze niebieskim, jaki w Ŝyciu widziała -
prawdziwym kolorze indygo - osadzone były w trójkątnej twarzy
o skórze, która wydawała się niemal przezroczysta. Miał szerokie
usta i małe, spiczaste uszy - nie jak telewizyjny pan Spock, lecz
mimo to zdecydowanie spiczaste. Wydał się Joey najpiękniejszą
z osób, jakie w Ŝyciu widziała, i wzbudził w niej strach.
- Jestem Indygo - powtórzył. - Szukam... - dziwnie się za
ciął - Instrumentów Muzycznych Papasa. To Instrumenty Mu
zyczne Papasa? - Jego akcent róŜnił się od akcentu Johna Pa
pasa, głos miał bardziej miarowy, jak jej szkolne koleŜanki z In
dii Zachodnich.
10
31767641.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin