Grzegorz Gortat
PATRON
Jeśli mówimy, żeśmy bez grzechu, sami się zwodzimy
i prawdy w nas nie ma. Musimy więc
grzeszyć i w ślad za tym umierać (...)
Christopher Marlowe,
Tragiczne dzieje doktora Fausta
Spis treści 3
Prolog Nie tylko Paryż 6
Rozdział 1 Siódmy list 8
Rozdział 2 Obiecująca znajomość na wernisażu 12
Rozdział 3 Ważą się losy literackich wawrzynów oraz czyjeś życie 22
Rozdział 4 Hamlet, Lord Jim i kanarek 27
Rozdział 5 Może jednak miłość 30
Rozdział 6 Diabły przychodzą po Alleyna 39
Rozdział 7 Koło fortuny rozpędza się 49
Rozdział 8 Jedni szukają pewnego czasopisma, inni pewnego autora 54
Rozdział 9 Białe kości a nieśmiertelność 60
Rozdział 10 Wyrywanie sztuki z utartych kolein albo sztuka pociągania za sznurki 67
Rozdział 11 Mnożą się znaki, ale nie każdy potrafi je odczytać 71
Rozdział 12 Diabeł wychodzi z cybucha 74
Rozdział 13 Twórca i jego dzieło 85
Rozdział 14 Sztigler z zaświatów 88
Rozdział 15 Umierać też trzeba umieć 98
Rozdział 16 Trzy Heleny 105
Rozdział 17 A jednak należy patrzeć pod nogi 114
Rozdział 18 Lewa ręka Leonarda 119
Rozdział 19 Ten Czwarty 133
Rozdział 20 Monopol na cuda 145
Rozdział 21 Wiatr posłusznie zmienia kierunek 151
Rozdział 22 Kawa i sumienie 155
Rozdział 23 Mikroprocesor a dusza 160
Rozdział 24 Mąka i woda 165
Rozdział 25 Dwa piętra nad ziemią 167
Rozdział 26 Marlowe płaci rachunek 171
Rozdział 27 Nie można dwóm panom służyć 182
Rozdział 28 Werdykt lawy przysięgłych 194
Rozdział 29 Płomienie, płomienie, płomienie 203
Epilog Dziwne rzeczy o północy 210
Od autora 212
Zawsze znajdzie się ktoś, kto gotów twierdzić, że do opisywanych tu wydarzeń mogłoby nigdy nie dojść, gdyby redaktor Majmaniec zarekomendował jednak otrzymany maszynopis książki, a kanarek profesora Brzóski nie wyleciał za okno. Ktoś taki mógłby nawet posunąć się do stwierdzenia, że cała historia potoczyłaby się zgoła inaczej, gdyby Leonardo nie namalował Wygnania z Raju oraz, co w tej opowieści równie istotne, gdyby obrazu tego nigdy nie odnaleziono. Jednakże mówiąc tak, przyjmowałby za pewnik, że w życiu decydującą rolę odgrywa przypadek. Nic bardziej mylnego. Każda rzecz bowiem ma przypisane jej miejsce, tak jak każda historia ma tylko jej przynależne zakończenie.
Chociaż, oczywiście, zdarzają się wyjątki...
Lucyfer zamknął francuskie wydanie Nędzników z 1862 roku. Pogładził oprawną w safian okładkę.
- Tak, Monsieur - powiedział i westchnął nostalgicznie. - Rzadko rodzi się talent tej miary.
- Nie lubię Francuzów - burknął Monsieur.
- Wiem, ten zadawniony uraz. Ale przez pięć wieków Paryż bardzo się zmienił.
- Jedyne, co dali światu dobrego, to koniak.
- Jesteś niesprawiedliwy.
- To nie tobie przysmażali pięty!
Lucyfer machnął lekceważąco ręką.
- Kto ogniem wojuje, ten może się poparzyć. Zaprowadziłeś na stos więcej osób niż wielebni Jacob Sprenger i Heinrich Krämer. - Włożył do ust dwie pastylki tic taca. - Więc jak, dasz się namówić na wyjazd do Paryża?
- Nie tym razem. Może kiedy indziej. Czas nas nie goni.
- Nauczyłeś się korzystać z komfortu wieczności. Życie rządzi się innymi prawami.
Monsieur nagle przybrał oficjalny ton.
- Wybacz, Mistrzu, ale dałem sobie słowo, że moja noga więcej we Francji nie postanie. Poradziłeś sobie beze mnie przedtem, dasz sobie radę i teraz.
Lucyfer rozłożył ręce.
- Niestety, nie każdy wyjazd kończył się sukcesem. Historia z Hugo jest tego najlepszym przykładem. - Nie wstając z fotela, sięgnął po pilota i włączył telewizor. Wybrał wieczorne wiadomości na CNN. - Trudno, odpuszczę sobie na razie Paryż - postanowił. - Rozejrzymy się za czymś innym. W końcu na niebie świeci więcej niż jedna gwiazda.
Monsieur poruszył się niespokojnie. Wziął ze stolika numer „Scientific American” i z ponurą miną przerzucił kilka kartek. Lucyfer przyjrzał mu się z uwagą.
- Czemu zmarkotniałeś?
- Wiesz, że byle wzmianka o niebie źle na mnie działa. - Monsieur sięgnął po papierosa i zaczął nerwowo miętosić filtr.
- Niepotrzebnie, mój drogi. - Lucyfer poklepał go uspokajająco. Wyjął zapalniczkę i podał mu ogień. - Przegraliśmy bitwę, ale to jeszcze nie koniec wojny. Mamy przed sobą całą wieczność.
Pogodne od rana niebo pociemniało, zerwał się wiatr. Nisko wiszące chmury zwiastowały burzę. Julian przyspieszył kroku. Zdążył skryć się w bramie, kiedy spadły pierwsze grube krople majowego deszczu. Zagrzmiało potężnie. Wszedł do odrapanej klatki schodowej i z przyzwyczajenia najpierw skierował się do skrzynek na listy. W przegródce z numerem 35 coś się bieliło. Odstawił teczkę, pospiesznie otworzył skrzynkę i wyjął zwykłą kopertę. W lewym górnym rogu widniał stempel nadawcy: Oficyna Wydawnicza Domino, pośrodku wykaligrafowane były dane adresata: SzP Julian Rotas, Warszawa, al. 3 Maja... Pomacał kopertę. Cienka, chociaż to jeszcze nic nie znaczy. Drżącą ręką wsunął przesyłkę do kieszeni marynarki, zabrał teczkę i podszedł do windy. Przycisk palił się na czerwono, jednak kabina stała w miejscu. Pewnie ten z szóstego znowu nie zamknął drzwi. Julian chwilę nasłuchiwał, w końcu zrezygnowany ruszył schodami w górę. Wdychając obiadowe zapachy wypełniające klatkę schodową, dotarł na trzecie piętro. Chwilę mocował się z otwartym oknem, przez które wdzierały się strugi deszczu. Zatrzasnął je wreszcie, ominął kałużę wody na mocno sfatygowanej posadzce i jak najciszej otworzył drzwi do mieszkania.
W przedpokoju rozebrał się bezszelestnie. Wyjął list z kieszeni marynarki i na palcach przeszedł do jadalni. Zaskrzypiały deski podłogi.
- Julek, to ty?
Drzwi do pokoiku babci Janiny były uchylone.
- Wróciłem.
Siedziała na wózku inwalidzkim obok nie zasłanego łóżka, opatulona w pled, z różańcem w ręku. Monotonny głos z radia powtarzał: „Dla Jego bolesnej męki...”
Prawda, dopiero piętnasta, pomyślał Rotas. Pora na koronkę.
- Wcześnie dzisiaj jesteś....
jac68