Wollny Mariusz - 1 .Kacper Ryx.pdf

(1678 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Kochanej Róży
PROLOG
Stuknęła obluzowana okiennica. Człowiek za oknem, o nerwach napiętych jak
postronki, wzdrygnął się gwałtownie. Wicher wył jak opętany, zacinając mokrym śniegiem o
219532520.001.png 219532520.002.png
szyby warszawskiego zamku, które dygotały, podzwaniając lekko. Lecz w tym dzwonieniu
nie pobrzmiewała żadna cieplejsza nuta, przeciwnie, uszom króla i jego rozpalonej imaginacji
dźwięk ów zdawał się podobny do klekotu kości nieboszczyka albo szczękania zębów w
trupim czerepie, budząc równocześnie grozę i będąc zapowiedzią rzeczy nie z tego świata.
Zaczynała się upiorna noc z 7 na 8 stycznia 1569 roku.
Zygmunt August zasunął oponę. Omal nie nadepnął przy tym komuś na stopę, ale w
podnieceniu niczego nie zauważył. Człowiek ukryty za kotarą szybko cofnął nogę i zmełł w
ustach przekleństwo.
- Już? - spytał król drżącym głosem.
- Dopiero o północy - powiedział Twardowski i zaprowadził monarchę na wygodne
krzesło. - Musi mi jednak wasza królewska mość obiecać, że cokolwiek się stanie, nie ruszy
się z tego miejsca. I nie Iza wyrzec ani słowa pod groźbą utraty żywota i nieśmiertelnej
duszy!
- Masz nasze słowo.
W komnacie wybitej kirem paliła się tylko jedna świeca. Mrok i napięcie
spowodowały, że monarcha zapadł w niespokojną drzemkę. W tym czasie sławny czarownik
krzątał się przy swoich przyrządach: magicznym zwierciadle (powiadano, iż zrobionym z
pomocą diabła), którym, jak niosła fama, skupiał promienie słoneczne i mógł podpalać wsie
odległe o dziesiątki mil; czarodziejskiej księdze oraz cudownej latarni. Potem zapalił
kadzidło. Oczy cały czas niespokojnie biegały mu po komnacie, co rusz zatrzymując się na
śpiącym. Człowiek ukryty za zasłoną ani drgnął, choć zapach kadzidła zaczął go wiercić w
nosie.
Powieki Augusta drgały, a dłonie bezwiednie zaciskały się na oparciu krzesła. Znów
miał dwadzieścia trzy lata, przybył do Wilna przejąć majątek po zmarłym bezpotomnie
wojewodzie trockim, Gasztołdzie, i wówczas ujrzał ją pierwszy raz. Zjawiskowo piękną, jak
nastołka, a nie młoda wdowa po wojewodzie. Odtąd byli nierozłączni, choć musieli ukrywać
się z miłością. A potem zasadzka urządzona przez jej braci, potajemny ślub, niesnaski w
rodzinie, awantura w sejmie, oburzenie w całej Koronie... Wygrał tę wojnę nerwów i akurat
wówczas ona umarła... To już osiemnaście lat... Nie, wcale nie umarła, przecież ma ją przed
sobą, całuje karminowe usta, pieści pięknie utoczone piersi... Jęk bólu i rozkoszy zarazem
wyrwał się z ust monarchy, aż ludzie w komnacie podskoczyli nerwowo, ale August się nie
ocknął.
Kiedy zbliżała się północ i nadeszła stosowna pora, Twardowski obudził króla i osnuł
go kadzidlanym dymem. Wichura za oknem szalała tak, że słychać ją było w izbie mimo
zamkniętych okien i zasuniętych opon. Wydmuchany z kominka popiół wirował w powietrzu,
a płomień świecy migotał, jakby był żywy i przerażony. Wtem, pośród dymu, na tafli lustra
pojawiła się słabo widoczna zjawa, a król wbił palce w oparcie. Ona czy nie ona? Azali
oszalał, czy też niemożebne stało się oto ciałem?
Nagle półprzezroczyste dotąd widmo przybrało wyraźny kształt i wyciągnąwszy ku
królowi ręce, szepnęło przejmująco:
- Zygmuncie!
- Barbaro! - zawołał Zygmunt August i zapominając o obietnicy, rzucił się ku zjawie.
Wtedy ukryty za kotarą człowiek strącił świecę, która zgasła, a Twardowski chwycił
króla wpół i przytrzymał, dopóki postać nie znikła, zaś August nie zemdlał z wrażenia.
- Dobra robota - klepnął w pupę wymykającą się z komnaty zjawę Mikołaj Mniszech,
wychodząc z ukrycia.
- Nagroda cię nie minie. A teraz prędko pójdź się przebrać.
Wypuścił kobietę za drzwi. Przez uchylone skrzydło do komnaty wśliznął się jego
brat, Jerzy.
- Jak poszło? - spytał, ciekawym wzrokiem obrzucając wciąż zadymione wnętrze.
- Dobrze nadspodziewanie, wręcz wybornie. Dzięki temu, że król kazał zachować
stroje tamtej, teraz sam diabeł nie odróżniłby jednej Barbary od drugiej - odparł Mikołaj.
August tak kochał swą zmarłą dawno temu żonę, Barbarę Radziwiłłównę, że mimo
upływu lat wciąż przechowywał wszystkie jej rzeczy.
- Mistrzu - zwrócił się Mikołaj do Twardowskiego - jak długo król bez przytomności
będzie?
Czarnoksiężnik pochylił się nad omdlałym.
- Jest mocno osłabiony. Myślę, że nie ocknie się wcześniej jak za pół godziny.
- Uchyl więc okno i pozbieraj swoje przybory, zanim zawołam służbę. Za kwadrans
wszystko musi stąd zniknąć.
- No, to jesteśmy urządzeni do końca życia - rzekł cicho Jerzy do brata. - Idź teraz i
przypilnuj Giżankę, żeby nie zrobiła jakiegoś głupstwa.
Kiedy Mikołaj wyszedł, Jerzy pomógł Twardowskiemu usunąć ślady seansu.
Odprawiając czarnoksiężnika, poklepał go po ramieniu.
- Nie będziesz mógł się uskarżać na naszą niewdzięczność, mistrzu. Tylko nikomu ani
słowa, zresztą to leży także w twoim interesie - dodał z naciskiem.
Kilka chwil po odejściu czarownika wrócił Mikołaj. Czujnym okiem ogarnął
pomieszczenie i najwyraźniej zadowolony z oględzin powiedział:
- Zimno tu jak w psiarni... Ale po inwokacji ani śladu. Wezwać służbę?
- Zaczekaj - odparł Jerzy i podszedł do króla, który zwisał z krzesła jak martwy.
Dla pewności uniósł mu powiekę, lecz i wówczas śpiący nie zareagował. Twarz miał
wymizerowaną, pokrytą zmarszczkami, okoloną rzadką brodą. Wyglądał o wiele starzej, niż
wskazywałby na to jego wiek, niespełna pięćdziesięcioletni. Sprawił to niezdrowy tryb życia,
tęsknota za zmarłą żoną i obsesja na punkcie bezpotomności. Jerzy podszedł do drzwi, uchylił
je i zawołał półgłosem:
- Panie Kettler!
Wszedł człowiek cały w czerni, w dziwacznym, cudzoziemskim kapeluszu głęboko
nasuniętym na oczy. Gdy Mikołaj zamykał drzwi, mężczyzna zdjął kapelusz i powiedział:
- Prosiłem - żadnych nazwisk.
Wyrzekł to bez specjalnego nacisku, a jednak zimny ton jego głosu, metaliczny i ostry
jak klinga solidnego rapiera, na którym opierał dłoń, brzmiał wystarczająco groźnie.
Potęgował to wyraz twarzy przybysza, nieruchomej jak maska i bladej jak śmierć, z której nie
sposób było wyczytać jego wieku - mógł mieć równie dobrze trzydzieści, jak i pięćdziesiąt
lat. A że włosy też miał bardzo jasne, tym większe wrażenie robiły oczy - czerwone jak u
królika i martwe jak ślepia węża. Kettler był albinosem.
- Jak tedy mamy się do waści zwracać?
- Jak chcecie - Kettler wzruszył ramionami. - Może być nawet „pan Ka”.
- Jak ów wynalazca gorzałki! - zaśmiał się Mikołaj, przypominając pogłoskę, jakoby
coraz powszechniejszą gorzałkę wymyślił niejaki pan Ka, który tak się nasączył swym
produktem, że zgorzał od niego, skąd nazwa trunku miała wziąć miano.
Kettler nic nie odparł. Jego wąskich, zaciśniętych ust nie wykrzywił nawet cień
uśmiechu, aż Mikołajowi przebiegł mróz po kościach. Ozwał się Jerzy:
- Przypatrzyłeś mu się, waszmość?
- Tak. To on?
- On.
- Patrzy na człeka przebiegłego i kutego na cztery łapy. Niełacno da się podejść.
- Ale poradzisz sobie?
- Bez wątpienia - albinos nieznacznie wzruszył ramionami, jakby zdegustowany, że
można powątpiewać w jego umiejętności.
- Musi zniknąć bez śladu.
- To rzecz trudniejsza. Jest znany. Da się wszak wykonać, jednak to musi kosztować.
- O to się waść nie trap.
- Zatem kiedy?
- Dam ci znać. To zadatek - wręczył Kettlerowi sakiewkę. Ten zważył ją w dłoni, po
czym nie zaglądając do środka, wrzucił do kieszeni. Nasadził kapelusz na głowę, dotknął
niedbale ronda na pożegnanie i zniknął cicho jak duch.
ROZDZIAŁ 1 KRADZIEŻ
Zabójca stał jak słup i oniemiały wpatrywał się w zakrwawiony nóż. Po chwili
wypuścił go z ręki. Narzędzie zbrodni z brzękiem upadło na podłogę. Zbrodniarz przeniósł
wzrok na ofiarę. Jeszcze przed chwilą pełna życia, czemu dawała wyraz w niewybrednych
słowach i gwałtownych czynach, leżała teraz cicho u jego stóp, z pewnością martwa, choć
rany nie było widać. Jednak spod ciała wypłynął strumyczek szkarłatnej krwi i raźno popłynął
do stóp mordercy. Odskoczył jak oparzony. „Boże - pomyślał - to niemożebne! Ja tego nie
mogłem uczynić!”.
A jednak dobrze wiedział, że to fakt, którego nie da się już cofnąć, choć teraz dałby
wszystko, by tak się stało. Zaraz potem przyszedł strach i zjeżył mu włosy na głowie, w której
zrodziło się rozpaczliwe pytanie: jak pozbyć się ciała?
Zdyszany złodziej zatrzymał się przed spelunką i czujnie rozejrzał dookoła. Z
karczmy dobiegały pijackie wrzaski i śpiewy, ale na zewnątrz panował spokój. Księżyc
odbijał się w zamarzniętej rzece, srebrną poświatą wydobywając z mroku kontury
wyciągniętych na brzeg łodzi i tratw. Jak okiem sięgnąć - żywego ducha. Złodziej
uspokojony, przysunął się pod okno gospody, a właściwie otwór w skale, zasłonięty
półprzezroczystą błoną, bowiem szklane gomółki były zbyt kosztowne i ciągle narażone na
wybijanie przez biesiadników.
Nawet tak liche światło wystarczyło łotrzykowi, by zorientować się, że piękny
mieszek, wyglądający tak zachęcająco, kryje we wnętrzu jedynie chustkę do nosa. Odrzucił ją
precz z wściekłością i to samo chciał uczynić z sakiewką, ale po krótkim zastanowieniu
wepchnął ją z powrotem w zanadrze. Mogła się przydać. Łupu z drugiej pazuchy nie chciał
teraz sprawdzać, bo czuł jego wagę i spodziewał się, że tym razem się nie rozczaruje, choć na
pieniądze przyjdzie zaczekać do jutra. Trudno, znów spróbuje napić się na borg. Pchnął drzwi
i wszedł do środka.
Mikołaj Mniszech cicho zamknął za sobą drzwi do królewskiej komnaty.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin