Wiktor Żwikiewicz
Druga jesień
Reżyser: — Towarzyszu, proszą nas źle nie zrozumieć. Możemy się mylić, ale myśmy chcieli uczynić z naszego teatru narzędzie walki i budowy. Obejrzą — i wezmą się do pracy, obejrzą — i obudzą się, obejrzą — i zdemaskują…
Majakowski Łaźnia
Tym, którzy byli przedtem
Dawid Sweetlicz powierzchowność miał raczej przeciętną i wyraz twarzy prozaiczny. Stosunkowo wcześnie i bez żalu młodości, bolejącej nad utratą złudzeń, zaniechał mimikry „gniewnych” generacji. Był całkiem normalny, ergo — przeciętny, pozbawiony symptomów duchowej głębi zakodowanej we wzrok obłędny, w ekstrawagancje opakowań i inne kontestacje. Po prostu, na ironię powszechnych tendencji, pełen był optymizmu tudzież dobrych chęci. Atut swojej wiary i dorobek umysłu przyniósł pod pachą w ciasno zwiniętym rulonie.
Przed wejściem do Departamentu Prognozowania zaczepił go maleńki, pocieszny facet z trzcinową laseczką w dłoni i z czarnym melonikiem na jajowatej głowie.
— Nazywam się Cummings Jr — wyjaśnił — Chciałbym od pana kupić to…
Spod nienagannie sztywnego mankietu strzelił długim paluchem.
— Pan żartuje — stwierdził Dawid Sweetlicz.
— Jeśli dojdziemy do porozumienia, kupię pana również — ze stoickim spokojem i szczególną melancholią miniaturowy Charles Chaplin zaoferował eskalację transakcji. — Nazywam się Cummings Jr.
— Bardzo mi przyjemnie…
— Kupię wszystko.
— Znaczy… TO, mnie, a potem?
— Wszystko — wyjaśnił jegomość i swoją trzcinką objął w posiadanie miasto; a może i więcej.
Dawid Sweetlicz docenił poczucie humoru napastliwego człowieczka, uśmiechnął się, po czym wyminął przeszkodę i pchnął oszklone drzwi. W błysku szyby dostrzegł jeszcze smutną zadumę w oczach właściciela melonika, lecz znacznie bliżej już się zakrzątnął Portier i bez zbędnych słów prowadził gdzie trzeba. I stał się cud następny — Dyrektor Departamentu raczył go przyjąć bez zwłoki. Co prawda przed drzwiami gabinetu Dawid Sweetlicz pierś w pierś starł się z młodym człowiekiem o twarzy wykrzywionej wściekłością, lecz wir powietrza i przekleństw przeszedł bokiem, przepadł w pułapce czarnej limuzyny — lokalny grawitacyjny kolaps, domena Mistrza Ceremonii przechwytującego odpady z wyższych szczebli; przed Dawidem Sweetliczem przestrzeń rozwinęła przytulną lagunę i już Sam Sekretarz demonstrował uwodzicielski piruet — jeszcze krok i znad masywnego biurka ogarnęło Sweetlicza przychylne spojrzenie samego Dyrektora Departamentu.
— Uszanowanie, Mr Sweetlicz — tłusty paluch bezbłędnie zlokalizował rulon pod pachą petenta. — TO, ma się rozumieć, pański PROJEKT?
— Tak, ukończyłem właśnie i chciałbym przedstawić — zawahał się Dawid Sweetlicz — osobom kompetentnym.
— Tak, słucham.
A więc — krótka rozgrzewka, zanim się zbierze komisja ekspertów, pomyślał Dawid Sweetlicz. Następnie zdarł opakowanie i zaczął rozwijać arkusze wykresów, rzuty przestrzenne, profile i chińskie smoki wielostopniowych równań wijące się równolegle do słupków cyfr, sum, procentów — rozliczeń kosztów i charytatywnych, datków na bezrobotnych.
— Oto mój PROJEKT. Opracowałem go na kanwie tradycyjnie symetrycznej kompozycji ziemskiej homeostazy — wypalił jednym tchem.
Dyrektor Departamentu uśmiechnął się z dziwnie skądś znajomą melancholią, lecz nie mniej przychylnie. Dawid Sweetlicz postanowił kontynuować bez zwykłej popularyzacji.
— Jednocześnie starałem się przełamać dotychczasowe architektoniczne doktryny i wydaje mi się, że znalazłem odpowiadającą duchowi naszego czasu estetykę kreacyjną skomponowaną w nierozerwalną całość z pierwiastkiem kosmicznej struktury świata. PROJEKT ten postuluje pełne wyzwolenie tradycyjnego siedliska homo sapiens z ograniczeń określających bytowanie naszego gatunku wyłączanie w płaszczyźnie (powierzchni globu. Mam tutaj również architektoniczną dokumentację, dotyczącą sposobu osadzenia w atmosferze szkieletów nośnych lżejszych od powietrza, sięgających stratosfery, a w ziemi zakotwiczonych osnową szklanych strun i — zależnie od konfiguracji (terenu — posadowionych na naturalnych cokołach górskich masywów. Przeniesienie strefy bytowej człowieka w sferę powietrznej otoczki Ziemi umożliwi dynamiczniejszy i bardziej przestrzenny rozwój cywilizacji stojącej na progu kosmosu, rozwiąże problemy wewnętrznej komunikacji, a przede wszystkim…
— …Zachowa tradycyjny model biocenozy na poziomie gruntu — podchwycił Dyrektor Departamentu — i podtrzyma swobodną ewolucję reszty form żywych, nie kolidującą z technologicznymi ekscesami działalności człowieka. Stworzylibyśmy wspaniały rezerwat ziemskiej biosfery, jedyny na jej miarę, przy czym nam samym pozwoliłoby to pełniej przeniknąć w surowcowe rezerwy globu. Przemysł pod ziemią, życie na powierzchni, a my… w niebie. Nie popełniłem większej niekonsekwencji?
Od dłuższego czasu Dawid Sweetlicz stał z wytrzeszczonymi oczami i obwisłą szczęką.
— S–skąd p–pan?! — wystękał wreszcie. — Przecież j–ja… n–nigdy… nikomu…
Przed oczami wirowały mu sfery Diraca, zawiłe wizje architektonicznych labiryntów, czarne gwiazdy i równie przepastne czarne limuzyny—
— Mr. Sweetlicz, na moim stanowisku wypada wiedzieć więcej, niż tego oczekują przeciętni obywatele — wyjaśnił Dyrektor Departamentu, kątem oka zerknął na zegarek i dodał jowialnie — poza tym, pan rozumie. My wiemy wszystko.
— W–wszy–ystko? — smakował głoski Dawid Sweetlicz.
— Pan rozumie…
— Lecz w takim razie?! — z nadzieją westchnął Sweetlicz.
— Niestety — Dyrektor Departamentu rozłożył ręce. — To jest Utopia. U–TO–PIA. Co prawda słuszna z ekonomicznego punktu widzenia, lecz — pan rozumie — w tym PROJEKCIE praktyka chciałaby wyprzedzić teorię Systemu.
— Skoro PROJEKT jest realny!
— Dodam nawet: JEDYNY ROZSĄDNY —uśmiechnął się Dyrektor Departamentu. — Jest optymalny jako PROGRAM dalszego rozwoju. Ale to nie zmienia niczego.
— Dlaczego?!
— Tłumaczę panu: między teorią a praktyką…
Dawid Sweetlicz bezradnie patrzył na swoje wielobarwne wykresy. Poronione dziecko. Zwoje kart i zrolowane kalki leżały bezwładnie, odarte z nadziei i tajemnicy — kto wie, jak dawno temu. Wszystko to było teraz podobne do wnętrza jego duszy, przepołowionej i odkrytej z bezwiednym bezwstydem, jakby to COS utraciło nieświadome dziewictwo, zanim jeszcze zostało naprawdę poczęte.
— Niech to pana nie gnębi Mr. Sweetlicz — Dyrektor Departamentu wyszedł zza biurka i dobrodusznie poklepał go po ramieniu. — Nie jest pan pierwszy z tych, co dostrzegają i nawet mają rację. Przed chwilą był u mnie pewien biolog. Jego specjalność — genetyka eksperymentalna. To też, rzekłbym, umysł niepospolity. Sugerował biologiczną przebudowę naszego ustroju, od podstaw i najgłębszych uwarunkowań organicznej materii. Twierdził, że Natura jest nad wyraz banalna, on natomiast… Ech! To była doprawdy wspaniała wizja! Zaryzykuję twierdzenie, że wręcz rewolucyjna!…
Dyrektor Departamentu westchnął z rozrzewnieniem i wzniósł oczy w sposób wybitnie mistyczny.
— Lecz co ja teraz… — wyszeptał Dawid Sweetlicz.
— W coś zawsze trzeba wierzyć — z zadumą stwierdził Dyrektor Departamentu Prognozowania. — I trzeba mieć nadzieję. Czasami, zdarza się, pomaga…
— KTO?! — Dawid Sweetlicz uczepił się zbawiennej słomki.
— No… choćby Opatrzność.
Wyspa jest niewielka. Jedna z miliarda w spiralnym archipelagu.
Jej wielkość i umiejscowienie w przestrzeni zależy od punktu widzenia.
Wolność wyboru tegoż gwarantują swobody obywatelskie mieszkańców wyspy.
Golfstrom czasu oszczędził tylko wierzchołek skały wynurzony z ruchomego piasku, z kleszczy raf koralowych i skamielin muszelek, białych jak manna z nieba — krople mleka wyciśnięte z piersi karmiącej wilczęta. Szczyt wyspy porasta kępa suchej trawy i kilka poszarpanych przez wiatr karłowatych krzewów. Poza tym na skraju urwiska gnieździ się kolonia gryzoni, pospolitych szczurów uratowanych z okrętu rozbitego o pobliskie rafy.
Inne źródła historyczne sugerują rodowód sarmacki ewentualnie Braterską Trójcę, inne jeszcze — genezę zgodną z teorią ewolucjonizmu lub panspermii.
Przyczyna istnienia w tym Kosmosie jest obojętna.
Ważny jest FAKT istnienia.
Przyczyną mógłby być Bóg.
Lecz nie jest.
Dzięki Bogu. Dlatego istoty w tym świecie wznoszą ołtarze sobie poaobnym i ukrzyżowują samych siebie. Niech im wyjdzie na zdrowie.
Jedno jest pewne — na początku nie było pomników.
Był świt.
Potem wiatr od lądu przywiał pierwsze pasmo pajęczyny z uwieszonym okruchem zdechłego, zasuszonego pająka.
Według zaleceń inspirujących środki masowego przekazu jest rzeczą naturalną, że wyścig w opanowaniu kosmicznej przestrzeni pochłania pewne ofiary. Przynajmniej w fazie rozruchu.
Później nitki babiego lata coraz częściej cumują na gałęziach krzaków, osiadają w trawie, dając przytułek pajęczym wędrowcom. I z każ— dym dniem przybywa ich więcej. Aeroplany pchane porywami wiatru żeglują z wnętrza continuum przesłoniętego mglistym parowaniem oceanicznego grzbietu.
Poeta siedzący w betonowej norze, wierny SF — ślepy wobec rzeczywistej natury zjawisk, wystukiwał na maszynie do pisania donos na siebie i peany na cześć zbliżającej się odmiany:
„…czuł, jak się wypełnia jego truchło—ciało, jak się rozdyma balonem mieszczącym postronną wrzawę i szmer prądów idących od środka wskrzeszonego ciała; czuł, jak palący podmuch zlizuje mu zmarszczki ze starczego czoła i pulsem dopełnia wiotki mięsień w kroku. Podniósł głowę i w powodzi jasnozłotego światła poszukał oczyma znaku Wszechmogącego, którego oddech tak namacalnie przenikał korony drzew wyrosłych w tym rajskim ogrodzie…”
Patrzył w głąb siebie, zamiast jak małża otworzyć się na zewnątrz żywym i bolesnym mięsem. W powodzi znaków Apokalipsy dopatrywał się przędzy porwanej z grzebieni morskich nereid, które — frywolne i bezwstydnie gołe — czeszą włosy nad lustrem morza, przeglądają się w jego głębi, jak on — w sobie samym; widział nici srebrzyste z rozdartego żagla Latającego Holendra, co nad falami burzy pojawiły się jako zapowiedź zmierzchu lata, proroctwo pory czerwonozłotych, zakwitających liści.
Inne pory roku są bowiem nieśmiałą tylko próbą, nieudanym preludium rzeczywistego przepychu, kiedy letni zalążek kwiatów rozprzestrzenia złotą zarazę na wszelkie trawy i drzewa, pochłania lasy zakwitające fantastyczno–mistycznym barokiem, ogarnia ogrody i parki przed wrotami opuszczonych pałaców, zasiewa podmiejskie łąki. Jest to eksplozja słonecznego żaru, kwintesencja; wszystkich protuberancji, jakie zieleń liści tak pracowicie przeistaczała w makroenergetyczne ciągi molekuł — od rozwinięcia pąka, aby u schyłku istnienia nagromadzony ogień wyzwolić ze słonecznej baterii.
U schyłku istnienia.
Boże, miej w opiece naiwnych.
I wiernych tej prawdzie.
Mieszkaniec owej samotnej wyspy, kiedy się wyłoniła ledwie w mnogojęzycznym Archipelagu, napisał kiedyś: „piękno jest bowiem chorobą, jest pewnego rodzaju dreszczem tajemniczej infekcji, ciemną zapowiedzią rozkładu,
Tak myślą ci, którzy wierzą jeszcze,, że cokolwiek przemija bez śladu.
Jesień nie umiera nigdy.
Jeśli, się wypali w jednym ognisku — pajęczy posiew przeniesie ją dalej, na inne długości i szerokości geograficzne, w koordynaty innego continuum, ześle złoty przepych na każdą z najodleglejszych nawet wysp.
Wysp.
Państw.
Albo planet.
Wszędzie tam, gdzie szare gryzonie wytrwale dążą swe labirynty, wydeptują ścieżki, czasem przystają, wspinają się na tylne łapy i wietrzą, kierunki wiatrów. Już na dwóch nogach, zgodnie z teorią ewolucji.
Czasami tak zostają w labiryncie dziwnego laboratorium — dwunogie i dwurękie, białoskóre szczury–olbrzymy. Wyznawcy proroka Darwina.
Również proroków z innych branży.
Niemniej winnych.
Trwają z dumnie wzniesionym szczurzym pyskiem.
Od chwili poczęcia do śmierci nie zaprzestają krzątaniny zawziętej. Szczury–olbrzymy. Zajęte pilnym oddzielaniem ziarna od plew nie dostrzegają nawet, jak z niematerialnej głębi jesień nawiewa nici srebrnych pętli, cienkich — aż przenikających, wiążących na nowo, odmiennie — którym poranna rosa odbiera niematerialną zwiewność i dopiero promienie wschodzącego słońca osuszają sieć pajęczyny, nieuchronnie i ostatecznie zagarniają wierzchołek samotnej wyspy — odtąd na zawsze uwikłanej w sidła.
Taka jest scenografia.
Czas i miejsce akcji.
Marny teatr, chociaż z gleby żyznej.
Kimkolwiek jesteś — nie szukaj innej wykładni.
To tylko wierzchołek samotnej wyspy — zasiedlony garstką szczurzych parazytów, rozwichrzony siwizną łeb olbrzyma wynurzający się z morskiej piany.
LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 1 V — GMT 12.00 — QRG 14 MHz.
STACJA WOŁANA: GT5X. STENOGRAM SZYFRU:
— …CQ–CQ–CQ, „NEW WAVE” woła GT5X. Come in, please!
— Tu GT5X. Zgłaszam się zgodnie z umową — GMT 12.00. Odbiór.
— „NEW WAVE” do GT5X. Dziękujemy za materiały. Naszym ludziom udało się rozbić bank. Za parę dni będziesz miał spore ułatwienie z przelewem informacji na konto Cummings Co. Jak z percepcją? Odbiór.
— GT5X do „NEW WAVE”. Niech to diabli! Kiedy podłączą końcówkę gwarantuję ekspresowy abonament w puli Komputerowego Systemu,: Są jakieś szczególne dyspozycje? Odbiór.
— „NEW WAVE” do GT5X. Spokój w eterze. Poszperaj na własną rękę. Mamy tu kłopoty z rozruchem, chociaż nasza parka geniuszów.1 ledwie ciągnie na dopalaczach. Maestro zapowiedział, że im poluzuje wędzidła, kiedy zdołają tę łajbę rozbujać. To wszystko z naszej strony. Masz coś jeszcze? Odbiór.
— GT5X do „NEW WAVE”. Ciągle kłopoty? Ostatnio miałem paskudną słyszalność: zrozumiałem, że tym szczunkom szwankuje ideologia… Tak trudno wziąć za pysk? Odbiór.
— „NEW WAVE” do GT5X. Technologia, drogi przyjacielu. Musisz się lepiej podstroić. Wyłącznie technologia…
„RUDE PRAVO” 21 VI:
CTK. Na dorocznym, odbywającym się w Bratysławie, Międzynarodowym Konkursie o tytuł Miss Inter–Rosa, pierwsze miejsce zajęła niespotykanej wielkości róża herbaciana z gatunku Cherchez–la–femme. Jej kwiatostan osiąga 30 cm średnicy, a zapach jest upajająco słodki, niemal narkotyczny.
W porównaniu z rokiem ubiegłym tegoroczny konkurs i wystawa przyniosły miłośnikom „królowej kwiatów” wiele niezapomnianych wrażeń. Zestaw nowych, często wręcz oszałamiających propozycji zaćmił wszystko, czego kiedykolwiek doznali najwybredniejsi koneserzy ogrodnictwa.
Nasze czytelniczki zainteresuje fakt, że najmodniejszy okazał się gatunek róży herbacianej o odcieniu pomarańczowym, z lekka przeplatanym czystą czerwienią.
Noil wychyliła się przez poręcz werandy, i oczami poszukała Toniego. Malec zaszył się pod krzakiem akacji i zawzięcie z kimś dyskutował.
— Toni! — zawołała. — Kazałam umyć się i wracać na śniadanie.
Raczkując wycofał się z gęstwiny i podniósł odrapany, piegowaty nos.
— Fu–u! — sapnął wydymając policzki.— Prawdziwy wojownik żywi się tylko własną zdobyczą.
—A kogo wytropił mój wojownik?
— Wytropił i ubił tasmańskiego diabła.
— Wspa–aniale! Czy oczy squaw, mogą też nacieszyć się wielką zdobyczą?
— Mogą — zgodził się wspaniałomyślnie.
Jeszcze raz kucnął, wypiął pośladki i syknął w kłujący gąszcz. Potem podniósł się zafrasowany i bąknął:
— Tylko… Betsy nie chce wyjść.
Noil z trudem zachowała powagę wymaganą od kobiety ciałem i duszą przynależnej dziwnemu zabójcy tasmańskich diabłów. Od kiedy Ken przywiózł maleńką kolczatkę z dalekiego r południa, gdzieś z okolic Fremantle, Betsy zdążyła się oswoić i nawet wyruszała z chłopcem na wojenne wyprawy.
— Nie rozumie, jak się do niej mówi — poskarżył się Toni. — Czasami bywa uparta, jak… jak…
Poszukał wzrokiem, z czym można by porównać upartą Betsy i nagle jego umorusana buzia zrobiła wielkie „O!”. Wskazał na wschód paluchem, którego częste kontakty z ziemią niedwuznacznie sugerowały prehistoryczne powinowactwo z piętą.
— O! — zawołał. — Jakie śliczne!
Noil oparła się o poręcz schodków wiodących z werandy. Nie było nic widać — okap dachu przesłaniał pół nieba. Zeszła na dół. Stopnie poskrzypywały, były zbite ze świeżo heblowanych desek, jeszcze nie wytartych przez buty tych wszystkich sąsiadów, którzy kiedyś będą ich odwiedzać. Nie było ich zbyt wielu w tej okolicy, zaledwie z kilku farm.
Musiała obejść narożnik budynku.
— Coś znowu wypatrzył?
Piaszczysta ścieżka zbiegała w zielone pasmo namorzyn i grzęzła w brunatnym gąszczu słonorośli. Wyżej przestrzeń swobodna aż po horyzont udostępniała oczom panoramę spienionego grzbietu koralowych raf.
Ale tym razem zachwytu Toniego nie sprowokował tęczowy refleks słońca we wzbitym wysoko pióropuszu wodnej piany. Daleko na wschodzie, gdzie horyzont zamyka przed wzrokiem barierę nie do przebycia dla najbardziej ciekawych spojrzeń, cały nieboskłon między Przylądkiem Talbota i Ziemią Arnhema przywdział barwę jesiennego ognia i żywej purpury, ku zenitowi przechodzącej w rozcieńczenie czerwonawego brązu i ochry.
Noil jedną ręką objęła Toniego, drugą przesłoniła oczy.
Próbowała dopatrzeć się źródła łuny zawisłej nad morzem. Krążek ledwie wstającego słońca majaczył tam w niezwykłym zarzewiu, powoli rozchylał coraz wyższe partie mgieł, które sinymi pasmami ciążyły w dół, spowijały szczelnie linię horyzontu wyczuwalną jedynie za pośrednictwem zmysłu równowagi wyznaczającego poziom. W mlecznym roztoczu tylko wyłupiaste oko słońca spoglądało plamą nabiegłą krwią. Sprawiało wrażenie ogromnej, nieruchomej źrenicy w samym środku czoła jakiegoś strasznego indiańskiego wodza–cyklopa, może samego Wielkiego Ducha, który wychyla się z antypodów, podnosi twarz naznaczoną pręgami wojennych barw, twarz pozbawioną wyrazu, ogromną jak całe niebo.
— Czy niebo może być takie czerwone? — zapytał Toni.
— Widocznie tak, skoro jest — odparła.
— Ale dlaczego? — nie ustępował.
— Zapytamy, kiedy wróci Ken.
Mieszkali tu od niedawna, od przeniesienia się na wieś z odległego Sydney, i Noil nie mogła zaręczyć, czy aby taki odcień nieba nie zwiastuje po prostu nadciągającej pory monsunów. Na wszelki wypadek wolała poczekać wa męża, zamiast wdawać się z synem w dyskusję, której rezultat był z góry przesądzony — maluchy w jego wieku bywają okrutnie dociekliwe.
— Chodźmy już na śniadanie — zaproponowała.
— A Betsy?
— Daj jej pospać. Przynajmniej raz. Obejrzał się jeszcze na łunę nad dachem. Oko Manitu dziwnie martwo spoglądało z czerwonoskórej twarzy nieba.
— A wiesz — powiedział Toni i z brzmienia głosu poznać było, że coś całkiem innego zaprząta mu głowę — od pewnego czasu Betsy stała się jakaś uparta. Dawniej taka nie była.
„DAILY MIRROR” 25 VI:
MEN. Północne rejony Afryki nieoczekiwanie stały się miejscem sprzyjającym nowym odkryciom biologicznym dokonywanym przez ekspedycje i miejscowe ośrodki badawcze różnych narodowości. Między innymi w strefie słonych jezior, szczególnie w okolicy Szott Melghir, w trakcie prac inwestycyjnych Hydro–Petrol. Co., odkryto kolejną nowalijkę w katalogu dokonań przyrody naszego globu. Jest, nią glon pozornie tylko zbliżony do Volvox z (typu zielenic, nie wykazujący bowiem typowej dla tej i innych roślin zawartości chlorofilu. Jego miejsce zajmuje metaloporfiryna z żelazem zamiast magnezu, a to sprawia, że nowo odkryty glon pozbawiony jest całkowicie zielonego ubarwienia. Metabolizm tej rośliny, pod wieloma względami inny niż w przypadku krasnorostów, nie został całkowicie rozszyfrowany. Doświadczenia z próbkami przesłanymi do Anglii powinny niebawem wyjaśnić i tę tajemnicę.
LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 25 VI — GMT 19.00 — QRG 14 MHz.
— …CQ–CQ–CQ, „NEW WAVE” woła GT5X. Odezwij się!
— OK! Tu GT5X. Mam parę ciekawostek. Zjawił się u mnie Gawroski. Podejrzewam, że węszy wokół „Midnight Climax II”. To stara sprawa. Maestro powinien się w tym orientować lepiej ode mnie. Były naciski, aby rzecz zamknąć w sejfach, Więc wypadła poza horyzont zdarzeń. Po jakie licho miałby to ktokolwiek odgrzewać? Odbiór.
— „NEW WAVE” do GT5X. Prześwietliłeś swoją; kartotekę? Odbiór.
— GT5X do „NEW WAVE”. Żeby przewiercić cały Komputerowy System muszę najpierw znać hasło. Może Maestro będzie wiedział, jak się do tego zabrać. Odbiór.
— „NEW WAVE” do GT5X. Nie możesz samego Gawroskiego pociągnąć za język? Ostatecznie to twój wspólnik. Odbiór.
— GT5X do „NEW WAVE”. Wspólnik! Mam nadzieję, że — w razie czego — jemu też dopisze poczucie humoru…
„DAILY MIRROR” 26 VI:
ASTRONOM–AMATOR ODKRYWCĄ NOWEJ GWIAZDY! Z pewnym opóźnieniem dotarło do nas doniesienie korespondenta włoskiej agencji prasowej ANSA. W nocy z 8 na 9 maja siedemnastoletni uczeń syn znanego polityka chadeckiego z Bolonii, został odkrywcą nowej gwiazdy w gwiazdozbiorze Psów Gończych. Paolo Nippoli prowadził obserwacje nieba przy pomocy amatorskiego teleskopu lustrzanego i o godzinie 23.59 czasu miejscowego zauważył jasny rozbłysk na południowym skłonie nieba. Zidentyfikował go jako wybuch gwiazdy supernovej. W kilka godzin później podobnej treści meldunek napłynął z placówki meteorologicznej na Azorach, następnie z Labradoru i z pokładu .wschodnioeuropejskiej bazy rybackiej na Morzu Północnym.
„DAILY MIRROR” 28 VI:
UCZENI TWIERDZĄ — NIE!’ Jak nas informuje ‘dyrektor obserwatorium na Mt Palomar, bardziej szczegółowe badania nie potwierdziły wcześniejszych doniesień o pojawieniu się nowej gwiazdy w gwiazdozbiorze Psów Gończych.
Samolot „Lufthansy” z transatlantyckiej relacji Porto Alegre–Paryż–Bonn, wylądował na Orły z pięciominutowym opóźnieniem. Jak podał komunikat lokalnego radiowęzła, przyczyną zwłoki była nieudana próba uprowadzenia samolotu przez trzech niezidentyfikowanych osobników. Terroryści zostali obezwładnieni przez ochronę samolotu, a następnie, zgodnie z Uchwałą ONZ, wyrzuceni za burtę bez spadochronów.
Paul Lecrois zmiął w garści świeże wydanie „Paris Jour” i podniósł kołnierz. Przeklinał pogodę, którą — w ramach zobowiązań Wspólnego Rynku — na dogodnych warunkach odstąpili pewnie ci z drugiej strony kanału La Manche.
Samolot kołował w stronę zabudowań portu lotniczego.
Na płycie lotniska byli już wszyscy. Czekali cierpliwie: kilku panów z paryskiego przemysłu rozrywkowego, w tym prezes „Olimpii” we własnej osobie, był także kapłonowaty przedstawiciel wytwórni CBS, z nim parę drobnych płotek i jeden żarłacz zza oceanu. Zmokłe, smętne fizjonomie, nie dospane po wieczornym pijaństwie i nocnych igraszkach. Jeszcze na rauszu. Prezes „Olimpii” po raz pierwszy pofatygował się po Patt aż na lotnisko. Zwykle ten przywilej rezerwował dla chłopców.
Robotnicy w pomarańczowych kombinezonach przetoczyli schodki do samej burty. W drzwiczkach samolotu stewardessa — filigranowa Japoneczka z przyklejonym do buzi uśmiechem. Na dole, w otoczeniu mundurowych funkcjonariuszy, z nogi na nogę przestępuje inspektor policji w cywilu. Poznać z daleka. Panowie z ochrony zdadzą raport o trzech synach Dedala....
MAXXDATA