Pohl Frederic-Gateway 2-Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń.pdf

(1640 KB) Pobierz
Pohl Frederic-Gateway 2-Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń
Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń
Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń
WA N
Niełatwo żyć, kiedy jest się tak młodym i tak beznadziejnie samotnym. „Idź do złotego, Wan, kradnij, co się da!
Ucz się! Nie bój się!" - mówili mu Zmarli. Ale jak tu się nie bać? Ze złotych korytarzy korzystali głupi, ale zadziorni
Starcy. Można się tam było na nich natknąć wszędzie, a już na pewno na krańcach korytarzy, skąd gąszcz symboli
nieustannie biegł ku centrum wszystkiego. Zmarli ciągle go namawiali, żeby się tam wybrał. Może i powinien, ale co mógł
poradzić na to, że się boi?
Wan nie miał pojęcia, co by się stało, gdyby wpadł w ręce Starców. Być może wiedzieli to Zmarli, ale nie mógł
zrozumieć ani słowa, kiedy już na ten temat zaczynali bełkotać. Dawno temu, gdy Wan był malutki, gdy jeszcze żyli jego
rodzice, a było to rzeczywiście dawno - złapali jego ojca. Nie wracał bardzo długo, lecz w końcu zjawił się w ich
rozświetlonym zielonym światłem domu. Drżał na całym ciele i dwuletni Wan widział, że ojciec się boi, i tak go to
przeraziło, że zaczął się drzeć wniebogłosy.
Ale mimo wszystko musiał iść do złotego, bez względu na to, czy ci ponurzy Żaboszczękowcy tam są, czy nie, bo
tam właśnie znajdowały się książki. Zmarli byli nawet znośni, ale nudziarze, łatwo się obrażali i każdy z nich miał jakiegoś
bzika. Prawdziwą wiedzę mógł znaleźć tylko w książkach i żeby je dostać, Wan musiał iść tam, gdzie są.
Książki znajdowały się w korytarzach połyskujących złotym światłem. Były też i inne korytarze: zielonkawe,
czerwonawe czy niebieskie, ale bez książek. Wan nie lubił niebieskich, bo wydawały mu się zimne i martwe - tam właśnie
przebywali Zmarli. W zielonych nie było nic. Większość czasu spędzał tam, gdzie wzdłuż ścian ciągnęły się migoczące
czerwone pajęczyny świateł, a w zbiorniczkach znajdowało się jeszcze jakieś jedzenie. Miał pewność, że nikt go tam nie
będzie niepokoił, ale - co za tym idzie - był sam. Złote ciągle jeszcze eksploatowano, przynosiły więc pewne korzyści i
dlatego kryły w sobie niebezpieczeństwo. Lecz teraz właśnie tu dotarł, ze złości klnąc w duchu, bo utknął. Niech diabli
wezmą tych Zmarłych! Po co słuchał ich pustej gadaniny!
Skulił się, drżąc cały w nie osłaniającym go dostatecznie krzaku jagód, gdy tymczasem dwaj bezrozumni Starcy
stali po drugiej stronie, spokojnie obskubując owoce i starannie wsadzając je w swoje żabie gęby - dziwne, że stali tak
bezczynnie! Wan pogardzał Starcami między innymi dlatego, że zawsze coś musieli robić, zawsze coś tam ustawiali,
przenosili i nawijali, jak nakręceni. A teraz stoją sobie tutaj, nic nie robiąc, tak jak Wan.
Obydwaj mieli zmierzwione brody, ale jeden miał też piersi. Wan rozpoznał, że to samica, którą już widział
kilkakrotnie - to właśnie ona najbardziej pracowicie przyklejała kolorowe kawałki papieru czy plastiku na sari, albo na
ziemistą, cętkowaną skórę. Nie przypuszczał, że go mogą zauważyć, ale odczuł ogromną ulgę, kiedy po chwili odwrócili
się i odeszli. Nie rozmawiali ze sobą. Wan prawie nigdy nie słyszał, żeby ci starzy ponuracy rozmawiali. A kiedy już
rozmawiali - nie rozumiał ich. Sam władał biegle sześcioma językami - hiszpańskim po ojcu, angielskim po matce,
niemieckim, rosyjskim, kantońskim i fińskim dzięki jakimś Zmarłym. Ale z mowy Żaboszczękowców nie rozumiał ani
słowa.
Jak tylko odeszli złotym korytarzem, szybko rzucił się po to, po co przyszedł. Chwycił trzy książki i już go nie
było. Schronił się w czerwonym korytarzu. Starcy może go widzieli, a może i nie, reagowali jednak powoli. Dlatego
właśnie udało mu się ich uniknąć przez tyle czasu. Spędzał kilka dni w korytarzach i znikał. Zanim się zorientowali, że się
kręci w pobliżu, już go nie było. Odlatywał hen, daleko w swoim statku.
Przeniósł książki na statek, na wierzchu koszyka z porcjami żywności. Akumulatory napędowe zdążyły się
prawie naładować. Mógł odlecieć w każdej chwili, ale uważał, że lepiej je ładować przez cały czas. Poza tym wydawało
mu się, że nie ma potrzeby się spieszyć. Prawie całą godzinę napełniał plastikowe worki wodą, przygotowując się do
nudnej podróży. Jaka szkoda, że w statku nie ma żadnych czytaczy! Podróż nie byłaby wtedy taka nudna. A potem,
zmęczony tą pracą, postanowił pożegnać się ze Zmarłymi. Może odpowiedzą, choć niekoniecznie, może im to nawet
sprawi przyjemność. Ale i tak nie było nikogo innego, z kim mógłby porozmawiać.
Wan miał piętnaście lat. Był wysoki, umięśniony, z natury bardzo śniady, a na dodatek opalony od lamp w statku,
w którym spędzał tak wiele czasu. Silny i samowystarczalny. Musiał taki być. W zbiorniczkach zawsze znajdował jedzenie
oraz inne rzeczy, które warto było zabrać, jeśli starczało mu na to odwagi. Raz czy dwa w roku, kiedy Zmarli sobie o nim
przypomnieli, łapali go swoim mobilem i zabierali do niszy w niebieskim korytarzu, gdzie spędzał nudny dzień, podczas
którego poddawali go szczegółowemu badaniu. Czasami plombowali mu jakiś ząb, przeważnie robili zastrzyki z witamin i
soli mineralnych o długo trwałym działaniu. Raz nawet dopasowali mu okulary. Ale się na nie nie zgodził. Kiedy się za
bardzo zaniedbywał, przypominali mu, żeby czytał i uczył się - od nich i korzystając z wiedzy zawartej w książkach. Ale
nie musieli mu tego za bardzo przypominać. Lubił się uczyć. Poza tym, był zupełnie samodzielny. Jeśli potrzebował
ubrania, szedł do złotych korytarzy i zabierał je Starcom. Kiedy się nudził, wymyślał sobie coś do roboty. Spędzał kilka dni
w korytarzach, kilka tygodni w statku, kilka kolejnych dni w innym miejscu, a potem wszystko od nowa. I czas jakoś
leciał. Nie miał żadnego towarzystwa, nikogo, od chwili, kiedy jego rodzice zniknęli, gdy miał cztery lata i prawie
zapomniał, co to znaczy mieć przyjaciela. Nie przeszkadzało mu to. Zdawało mu się, że żyje pełnią życia, ponieważ nie
miał żadnego porównania.
Czasami myślał sobie, że miło byłoby gdzieś osiąść, ale to były tylko marzenia. Nigdy nie powziął takiego
postanowienia. Przemieszczał się tak w tę i z powrotem już prawie jedenaście lat. W tamtym miejscu były rzeczy, których
cywilizacja nie miała. Był pokój marzeń, gdzie mógł się położyć, zamknąć oczy i zdawało mu się, że nie jest sam. Ale nie
mógł tam żyć, pomimo tego, że było dosyć jedzenia i nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, dlatego że z jedynego
akumulatora hydraulicznego leciała zaledwie strużka wody. Cywilizacja miała wiele takich rzeczy, których nie było na
zewnętrznej placówce: Zmarłych, książki, możliwość niepokojących poszukiwań i ryzykownych wypadów po ubrania czy
błyskotki, coś się działo. Ale tam też nie mógł żyć, bo prędzej czy później Żaboszczękowcy z pewnością by go złapali.
Dlatego właśnie przemieszczał się w tę i z powrotem.
Główne wejście do siedziby Zmarłych nie otwarło się, kiedy Wan nadepnął pedał. Prawie że rąbnął o nie głową.
Zatrzymał się zdziwiony. Pchnął drzwi ostrożnie, potem mocniej - by je otworzyć musiał użyć całej siły. Nigdy wcześniej
nie musiał ich otwierać ręcznie, choć czasami płatały figle i wydawały przeróżne dźwięki. Zirytowało go to. Wan wcześniej
miewał już do czynienia z maszynami, które się popsuły, chociażby z tego powodu nie korzystano już z zielonych
1 / 93
465733244.002.png
Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń
korytarzy. Ale dotyczyło to tylko jedzenia i ciepła, a tego było pod dostatkiem w czerwonych korytarzach, czy nawet
złotych. Niepokoiło go, że ze Zmarłymi coś mogłoby być nie tak, bo gdyby się popsuli, nie miałby już nikogo.
A jednak wszystko wyglądało normalnie - pomieszczenie z pulpitami było jaskrawo oświetlone, temperatura
odpowiednia, za szybkami rozlegało się ciche brzęczenie i pojedyncze trzaski Zmarłych - jakby snuli swoje samotne,
obłąkane myśli i robili to, co zwykle, kiedy z nimi nie rozmawiał. Usadowił się na krześle -jak zawsze musiał unieść tyłek,
żeby się wpasować w źle zaprojektowane siedzenie i naciągnął na uszy słuchawki.
- Wyruszam na placówkę - powiedział.
Nie było odpowiedzi. Powtórzył to samo we wszystkich znanych sobie językach, ale najwyraźniej żaden z nich
nie miał ochoty na rozmowę. Poczuł się zawiedziony. Czasami dwóch albo trzech Zmarłych pragnęło towarzystwa,
niekiedy było ich więcej. Mógł sobie wtedy uciąć z nimi dłuższą miłą pogawędkę i zapomnieć o swojej samotności. Prawie
tak, jakby był członkiem „rodziny" - znał to słowo z książek i opowieści Zmarłych, lecz raczej nie pamiętał jako czegoś
rzeczywistego. Było mu dobrze. Prawie tak dobrze, jak wtedy, kiedy w pokoju snów miał przez chwilę złudzenie, że należy
do setki rodzin, miliona rodzin. Tłumy ludzi! Ale nie potrafił tego znosić na dłuższą metę. Więc nigdy nie żałował, kiedy
wracał z placówki po wodę, czy w poszukiwaniu bardziej namacalnego towarzystwa Zmarłych. Mimo to zawsze pragnął
wrócić do ciasnej leżanki i aksamitnego, metalicznego koca, który go okrywał, i do snów.
Wszystko to czekało na niego, ale postanowił dać Zmarłym jeszcze jedną szansę. Nawet jeśli nie mieli ochoty na
rozmowę, czasami udawało mu się rozbudzić ich zainteresowanie, gdy zwracał się do któregoś bezpośrednio. Zastanowił
się przez chwilę, a potem wybrał numer 57.
Doszedł do niego smutny, odległy głos, mamroczący coś do siebie.
- ... próbowałem powiedzieć mu o utracie masy. Ale on miał w głowie tylko dwadzieścia kilo masy cycków i
tyłka! Ach, ta kurwa, Doris! Wystarczy tylko na nią spojrzeć i koniec, chłopcze, możesz zapomnieć o misji i o mnie.
Marszcząc brwi, Wan wyciągnął palec, żeby wyłączyć 57. Strasznie marudziła. Lubił jej słuchać, kiedy gadała do
rzeczy, ponieważ pamiętał, że podobnie mówiła jego matka. Ale od astrofizyki, podróży kosmicznych i innych ciekawych
tematów zawsze przechodziła prosto do swoich własnych problemów. Mając nadzieję, że powie coś interesującego, splunął
w miejsce na ekranie, za którym, jak mu się zdawało mieszka 57 - sztuczki tej nauczył się od Starców.
Ale nie miała takiego zamiaru. Numer 57 - kiedy mówiła do rzeczy, lubiła, żeby ją nazywać Henrietta - gadał dalej
o znacznym poczerwienieniu galaktyk i zdradach Arnolda z Doris, czy jak im tam.
- Mogliśmy zostać bohaterami - pociągnęła nosem. - I dostać dziesięć milionów, a może nawet więcej, kto wie, ile
by zapłacili za kurs, a ci tylko uciekali do lądownika... Kto to?
- To ja, Wan - odpowiedział chłopiec, uśmiechając się zachęcająco, choć nie wierzył, że może go zobaczyć.
Wyglądało na to, że przez moment znowu kontaktuje. Przeważnie nie wiedziała, że z nią rozmawia. - Proszę, mów dalej.
Nastąpiła długa chwila milczenia.
- NGC 1199 - rzekła po chwili. - Strzelec A Zachód. Wan grzecznie czekał.
- Na niczym mu nie zależało - powiedziała po kolejnej długiej chwili milczenia. - Tylko na Doris. Była o połowę
od niego młodsza. Ptasi móżdżek. Przede wszystkim w ogóle nie powinna się znaleźć w załodze.
Wan pokiwał głową dokładnie jak Żaboszczękowiec.
- Przynudzasz - zawyrokował ostro i wyłączył ją. Po chwili zastanowienia wybrał profesora, numer 14.
- ... chociaż Eliot nadal był tylko studentem Harvardu, miał wyobraźnię dojrzałego mężczyzny. I był geniuszem.
„Byłbym parą strzępiastych szponów" - oto samopotępienie zwykłego człowieka doprowadzone do symbolicznych granic.
Jak widzi samego siebie? Nie tylko jako skorupiaka. Nawet nie skorupiaka, ale samą jego abstrakcję - „szpony". I na
dodatek - „strzępiaste". W następnym wersie widzimy, że...
Wan rozłączył się ponownie i splunął na ekran - na całej ścianie znać było ślady jego niezadowolenia. Lubił,
kiedy docent recytował poezję, ale nie za bardzo, gdy o niej mówił. Z tymi najbardziej zwariowanymi Zmarłymi, jak 14
czy 57, nie miał żadnego kontaktu. Rzadko kiedy odpowiadali, a już prawie nigdy w sposób rozsądny, więc albo słuchał
tego, co właśnie mówili, albo musiał ich wyłączyć.
W zasadzie powinien już wyruszać, ale spróbował raz jeszcze - jedyny trzycyfrowy numer, należący do
specjalnego przyjaciela, Małego Jima.
- Cześć, Wan - głos był smutny i słodki. Zadźwięczał w jego głowie jak nagły dreszcz strachu, który odczuwał w
pobliżu Starców. - To ty, Wan, prawda?
- Głupie pytanie, a któż by inny?
- Ciągle nie tracę nadziei. - Nastąpiła chwila milczenia, a potem Mały Jim nagle zachichotał. - Czy opowiadałem
ci ten kawał o księdzu, rabinie i derwiszu, którym zabrakło jedzenia na planecie z wieprzowiny?
- Chyba, ale tak czy owak nie mam ochoty na żadne kawały.
Niewidzialny głośnik przez chwilę trzeszczał i brzęczał.
- Ciągle to samo - odezwał się Zmarły po chwili. - Znowu chcesz rozmawiać o seksie?
- Może być - chłopiec starał się zachować niewzruszony wyraz twarzy, ale odpowiedzi udzieliło mu znajome
mrowienie w dole brzucha.
- Drogi Wanie, całkiem rączy z ciebie ogier jak na twój wiek - oświadczył Zmarły. - Powiedzieć ci, jak mnie
kiedyś prawie zamknęli za przestępstwo na tle seksualnym? Było gorąco jak diabli. Jechałem późnym pociągiem do
Roselle Park i nagle weszła ta dziewczyna. Usiadła naprzeciwko mnie, podniosła nogi i zaczęła wachlować spódnicą. No i
co miałem robić? Patrzyłem. A ona wachlowała się dalej, a ja się dalej gapiłem, aż gdzieś koło Highlands poskarżyła się
konduktorowi. Wyrzucił mnie z pociągu. Ale nie zgadniesz, co w tym było naprawdę śmiesznego.
- Nie - wyszeptał zachwycony Wan.
- Zabawne jest to, że się spóźniłem na pociąg, którym zwykle jeździłem. Musiałem coś zrobić z czasem, więc
poszedłem sobie na pornosika. Boże! Dwie godziny wszelkich możliwych kombinacji, więc nie wiem dlaczego
przechylałem się, żeby gapić się na jej białe majtki. A czy wiesz, co w tym jest jeszcze bardziej zabawnego?
- Nie.
- To, że miała rację. Gapiłem się na nią, to prawda. Widziałem setki kroczy i cycków, ale nie mogłem oderwać
oczu od jej cipy. Ale to jeszcze nie wszystko. Czy chcesz usłyszeć, co w tym było naprawdę zabawne?
- Mowa.
2 / 93
465733244.003.png
Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń
- No więc wysiadła z pociągu razem ze mną. Wyobraź sobie, że zabrała mnie ze sobą do domu i robiliśmy to na
okrągło przez całą noc. Nie wiem nawet, jak miała na imię. No i co ty na to, Wan?
- Ale czy to prawda?
- Ojej - odezwał się Mały Jim po chwili milczenia. - Wszystko zawsze popsujesz.
- Nie chcę wymyślonych historyjek - odrzekł surowo Wan. - Chcę poznać fakty. - Był zły i zastanawiał się, czy za
karę nie wyłączyć Zmarłego, ale kogo by w ten sposób naprawdę ukarał? - Bądź miły - poprosił przymilnym tonem.
- No cóż - umysł bez ciała zaklekotał i chwilę pomruczał, robiąc przegląd swoich konwersacyjnych wariantów. -
Chcesz wiedzieć, dlaczego kaczory gwałcą swoje towarzyszki?
- Nie.
- A jednak wydaje mi się, że chcesz. To naprawdę interesujące. Trudno ci będzie zrozumieć zachowanie
naczelnych dopóki nie pojmiesz całej gamy strategii reprodukcji. Nawet tych dziwnych, jak u glist Acanthocephalan. One
też praktykują gwałt. A wiesz, co robi Moniliformis dubius? Nie tylko gwałci samicę, ale też i rywalizujących samców.
Działa jak gips modelarski. Więc druga glista, biedaczka, nie ma szans.
- Nie chcę tego wszystkiego słuchać.
- Ale to zabawne, Wan. Pewnie właśnie dlatego mówią na niego „dubius". He, he! - rozległ się mechaniczny
rechot Zmarłego.
- Przestań! - Ale Wan już się nie złościł. Połknął haczyk. Był to ulubiony temat Wana, a to, że Jim tak chętnie,
obszernie i treściwie o nim mówił sprawiało, że Wan lubił go najbardziej spośród wszystkich Zmarłych. Wan rozwinął rację
żywnościową. - Tak naprawdę chciałbym się dowiedzieć, jak się można zorientować... - spytał, zagryzając.
Gdyby Zmarły miał twarz, widać by było, z jakim wysiłkiem powstrzymuje się od śmiechu.
- W porządku, synku - odparł jednak ze spokojem.
- Wiem, że masz ciągle nadzieję. No więc, czy mówiłem ci, że masz obserwować ich oczy?
- Tak, mówiłeś, że jeśli rozszerzają się źrenice, to znaczy, że są podniecone.
- Dobrze. A czy wspominałem o istnieniu dymorfizmu płciowego, mającego swoje odbicie w strukturach mózgu?
- Nie mam pojęcia o czym mówisz.
- No cóż, ja też nie. To kwestia anatomii. One są inne, Wan - na zewnątrz i w środku.
- Proszę cię, opowiedz mi o tych różnicach! - Zmarły zaczął opowiadać, a Wan słuchał z przejęciem. Miał jeszcze
dosyć czasu, żeby pójść do statku, a Mały Jim mówił wyjątkowo logicznie. Każdy ze Zmarłych miał jakiś ulubiony temat,
do którego prędzej czy później dochodził, jakby zastygł mając w umyśle jedną, zasadniczą myśl. Ale nawet kiedy poruszali
te ulubione tematy, nie zawsze mówili do rzeczy. Wan odepchnął mobil, którym go łapali (kiedy mobil działał), rozciągnął
się na podłodze, oparł brodę na rękach, gdy tymczasem Zmarły opowiadał, wspominał i wyjaśniał etap zalotów,
upominków, jak zrobić pierwszy krok...
Fascynujące, choć słyszał to już wcześniej. Słuchał, aż Zmarły zwolnił trochę, zawahał się i umilkł.
- Powiedz mi jeszcze jedno - zagadnął chłopiec, chcąc potwierdzić swoją teorię. - Czytam książkę, w której
kobieta i mężczyzna kopulują. Uderzył ją w głowę i kopulował z nią, kiedy była nieprzytomna. Wydaje mi się, że to
skuteczny sposób „kochania się". Ale w innych opowiadaniach trwa to znacznie dłużej, dlaczego?
- To nie była miłość, synu. To właśnie to, o czym mówiłem - gwałt. U ludzi gwałt się nie sprawdza, nawet jeśli się
sprawdza u kaczorów.
- Dlaczego? - dopytywał się Wan.
- Udowodnię ci to w sposób matematyczny - Zmarły odezwał się w końcu po chwili milczenia. Jako obiekty
atrakcyjne seksualnie przyjmijmy samice, młodsze od ciebie nie więcej niż pięć lat i starsze nie więcej niż piętnaście.
Liczby te są dopasowane do twojego obecnego wieku jedynie w przybliżeniu. Ponadto, obiekty atrakcyjne seksualnie
charakteryzują się właściwościami wizualnymi, zapachowymi, dotykowymi i smakowymi, pobudzając cię odpowiednio do
swoich jakości i proporcjonalnie do prawdopodobieństwa ich dostępności. Czy wszystko do tej pory jasne?
- Niezupełnie.
- Nie szkodzi. Na razie wystarczy - powiedział po krótkiej przerwie. - A teraz uważaj. Dzięki tym czterem
wstępnie zdefiniowanym cechom, przyciągać cię będą pewne samice. Aż do momentu kontaktu nie poznasz innych cech,
które cię mogą odstręczać, mogą ci zaszkodzić, czy być wręcz odrażające. Pięć dwudziestych ósmych obiektów będzie
miało okres. Trzy osiemdziesiąte siódme będzie miało rzeżączkę, dwie dziewięćdziesiąte piąte - syfilis, jedna siedemnasta -
nadmierne owłosienie ciała, skazy na skórze, czy inne deformacje fizyczne. Ponadto, dwie siedemdziesiąte pierwsze
zachowają się podczas stosunku agresywnie, jedna szesnasta będzie wydzielać nieprzyjemny zapach, trzy siódme będą się
tak mocno opierać, że nie osiągniesz pełnej satysfakcji. Oto wartości subiektywne podliczone zgodnie ze znanym mi twoim
portretem psychologicznym. Sumując te ułamki widzimy, że szansę są większe niż sześć do jednego, na to, że gwałt nie da
ci maksymalnej przyjemności.
- A więc nie mogę kopulować z kobietą bez wstępnych zalotów?
- Właśnie. Nie mówiąc o tym, że to niezgodne z prawem.
Wan milczał przez chwilę zamyślony.
- Czy to wszystko prawda? - pamiętał jednak, żeby spytać.
- Tu cię mam, chłopcze? - rozległ się chichot. - Prawda! Od początku do końca.
Wan dyszał jak Żaboszczękowiec.
- To wcale nie było takie podniecające, wręcz odpychające.
- A czego się spodziewałeś? - Mały Jim nagle spochmurniał. - Prosiłeś mnie, żebym niczego nie zmyślał.
Dlaczego jesteś taki niemiły?
- Wyjeżdżam. Mam mało czasu.
- Przecież nie masz niczego poza czasem - zachichotał Mały Jim.
- A ty nie masz nic ciekawego do powiedzenia - odparł okrutnie Wan. Wszystkich rozłączył, zły ruszył do statku i
nacisnął przycisk startu. Nie przyszło mu do głowy, że był niemiły dla jedynych przyjaciół, jakich miał we wszechświecie.
Nigdy mu zresztą nie przyszło do głowy, że ich uczucia mogą mieć jakiekolwiek znaczenie.
W DRODZE DO OBŁOKU OORTA
3 / 93
465733244.004.png
Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń
1282 dnia naszej opłaconej z góry podróży nie swoim statkiem do Obłoku Oorta wielką frajdę sprawiła nam
poczta. Vera zamigotała wesoło i podeszliśmy, żeby odebrać listy. Sześć było dla mojej pełnej temperamentu przyrodniej
szwagierki od słynnych gwiazdorów - no, może nie wszyscy byli gwiazdami kina. Pisze po prostu do sławnych,
przystojnych chłopaków, bo ma tylko czternaście lat i potrzebuje mężczyzny, o którym mogłaby marzyć, a oni odpisują, bo
zdaniem ich agentów to dobra reklama. Był też i list ze starego kraju dla Paytera, mojego teścia. Długi, po niemiecku.
Chcą, żeby wrócił do Dortmundu i kandydował na burmistrza, czy jakiegoś tam Burgermeistra. Oczywiście, zakładając, że
będzie żył, kiedy wróci, a dla każdego z naszej czwórki to tylko założenie. Ale nie tracą nadziei. Były dwa prywatne listy
do mojej żony, Lurvy. Przypuszczam, że od jej byłych narzeczonych. I list do nas wszystkich od biednego wdowca po Trish
Bover, czy też jej męża - w zależności od tego, czy uznamy Trish za żywą czy martwą.
"Czy natrafiliście na ślady statku Trish?
- Hanson Bover"
List był krótki, ale wzruszający - tylko na to go było stać. Poleciłem Verze, by odesłała mu tę samą, co zawsze
odpowiedź: „Bardzo nam przykro - nie". Miałem dużo czasu, żeby zająć się tą korespondencją, ponieważ do Paula C.
Halla, czyli mnie - nic nie przyszło.
Przeważnie nikt do mnie nie pisze i chyba właśnie dlatego często gram w szachy. Payter uważa, że mam szczęście,
że w ogóle uczestniczę w wyprawie. Pewnie by mnie tu nie było, gdyby on nie włożył w to swoich własnych pieniędzy,
finansując całą rodzinę. A także swoich umiejętności, chociaż każdy z nas coś potrafi. Payter jest technologiem żywności,
ja - inżynierem budowlanym, moja żona Dorema - lepiej jej tak nie nazywać i przeważnie mówimy na nią Lurvy - jest
pilotem. I to cholernie dobrym. Lurvy jest młodsza ode mnie, ale spędziła na Gateway sześć lat. Wprawdzie nigdy na nic
nie trafiła i wróciła prawie bez grosza, za to wiele się nauczyła. Zresztą nie tylko pilotażu. Czasami patrzę na pięć bransolet
podróżnych - każda oznacza jedną wyprawę - i na jej dłonie, mocne i pewne na pulpicie sterowniczym statku, za to ciepłe i
rozgrzewające, gdy mnie dotykają... Nie wiem zbyt wiele o tym, co przeszła na Gateway. I może nie powinienem.
Ta druga, ten cholernie pociągający podlotek, to jej przyrodnia siostrzyczka - Janine. Ach, ta Janine! Czasami ma
czternaście lat, a kiedy indziej czterdzieści! Gdy jest czternastolatka, pisuje swoje wylewne listy do gwiazdorów i bawi się
zabawkami - postrzępionym, wypchanym pancernikiem, modlitewnym wachlarzem Heechów (prawdziwym!) i ognistą
perłą (imitacją), którą jej kupił ojciec, żeby skusić do udziału w wyprawie. Kiedy ma czterdziestkę, bawić się chce przede
wszystkim mną. Oto i my wszyscy - od trzech lat siedzimy sobie na głowie. I staramy się nawzajem nie pozabijać.
Nie byliśmy jedynymi ludźmi w kosmosie. Z rzadka dostawaliśmy wiadomość od naszych najbliższych sąsiadów
- bazy Trytona, czy jakiegoś statku, który zboczył z kursu. Ale Tryton z Neptunem mocno nas wyprzedzały w swojej
orbicie. Na odpowiedź od nich trzeba było czekać trzy tygodnie. A poszukiwacze nie mogli na nas tracić energii, chociaż
teraz byli od nas oddaleni tylko o pięćdziesiąt godzin świetlnych. Nie przypominało to w niczym sąsiedzkiej pogawędki.
A więc co miałem robić? Grałem w szachy z komputerem pokładowym.
Oprócz tego rodzaju zajęć, w drodze do Obłoku Oorta niewiele jest do roboty. A poza tym to dobry sposób, by
pozostać neutralnym w Wojnie Między Dwoma Kobietami, nieustannie toczącej się na naszym pokładzie. Potrafię znieść
mego teścia, jeśli muszę. Przeważnie trzyma się z boku, o ile to w ogóle możliwe w czterystu metrach sześciennych. Za to
nie zawsze potrafię znieść jego dwie zwariowane córeczki, chociaż kocham je obie.
Wiem, że byłoby dużo łatwiej, gdybyśmy mieli więcej przestrzeni. Ale w statku nie sposób wyjść na spacer po
okolicy. Od czasu do czasu, owszem, można zrobić krótkie wyjście przez właz EVA, żeby sprawdzić ładunki boczne i
szybko się rozejrzeć: Słońce nadal było prawie najjaśniejszą gwiazdą w swojej konstelacji, jaśniej świecił jedynie Syriusz
przed nami i Alfa Centauri poniżej ekliptyki i trochę z boku. Ale to nie więcej niż godzina - potem trzeba wracać. Statek nie
należał do zbyt komfortowych - zrobili go ludzie w zamierzchłych czasach i nie był zaprojektowany na misje dłuższe niż
sześć miesięcy. My mieliśmy gnieździć się w nim przez trzy i pół roku! O, Boże! Chyba nam odbiło, żeby się na coś
takiego zgodzić. Cóż za pożytek z kilku milionów dolarów, jeśli zdobywając je dostajesz bzika?
Dużo łatwiej było się dogadać z naszym pokładowym mózgiem. Kiedy grałem z nią nachylony nad pulpitem i z
ogromnymi słuchawkami na uszach, mogłem odciąć się od Lurvy i Janinę. Mózg nazywał się Vera - tak ją ochrzciłem, choć
nie miało to nic wspólnego z nią, to znaczy z jej płcią. Czy też z jej prawdomównością, ponieważ pozwalała sobie czasami
na oszukiwanie. Kiedy była podłączona do wielkich komputerów na orbicie czy na Ziemi, była bardzo, ale to bardzo
sprytna. Ale nie potrafiła prowadzić zbyt mądrej rozmowy, ponieważ na otrzymanie odpowiedzi potrzebowała
pięćdziesięciu dni, a więc nawet gdy była do nich podłączona, nie grzeszyła inteligencją.
- Królem z H2 na H3, Vera.
- Dziękuję - długa przerwa, podczas której sprawdzała moje parametry, żeby się upewnić, z kim rozmawia i co ma
robić.
- Goniec bije skoczka.
Kiedy graliśmy w szachy mogłem Verze dołożyć, chyba że oszukiwała. Ale jak to robiła? Po jakichś dwustu
moich wygranych wygrała partię. Potem ja wygrałem pięćdziesiąt, a ona jedną. Potem szliśmy równo przez jakieś
dwadzieścia partii, a potem ogrywała mnie za każdym razem, dopóki nie uzmysłowiłem sobie, co robi. Przekazywała
pozycje i plany dużym komputerom na Ziemi i kiedy przerywaliśmy grę, co nam się czasami zdarzało, ponieważ Payter
czy któraś z kobiet odciągali mnie od szachownicy, miała czas, żeby uzyskać z terminalu analizę planów i sugestie co do
zmiany taktyki. Duże maszyny przekazywały Yerze, jakie mogą być moje posunięcia i jak na nie zareagować. I jeżeli
terminal Very odgadywał właściwie - Vera pokładowa wygrywała. Nie zadałem sobie trudu, by z tym skończyć. Po prostu
już nie przerywałem partii, a potem byliśmy tak daleko, że nie miała czasu zasięgnąć rady i znów wygrywałem z nią za
każdym razem.
Szachy to chyba jedyna gra, w której przez te trzy i pół roku odnosiłem sukcesy. Nie było sposobu, żebym wygrał
cokolwiek w tej dużej grze, jaka toczyła się między moją żoną Lurvy i jej pełną temperamentu czternastoletnią przyrodnią
siostrzyczką, Janine. Przez dłuższy czas stary Payter znajdował się między młotem a kowadłem, zaś Lurvy starała się być
matką dla Janine, która z kolei starała się być wrogiem Lurvy. Co jej się udawało. Zresztą, nie tylko z winy Janine. Lurvy,
na przykład, potrafiła wypić kilka drinków - to jej sposób na zabicie nudy, a potem orientowała się, że Janine wzięła jej
szczotkę do zębów, czy że niechętnie zrobiła to, co miała zrobić, czyli sprzątnęła miejsce przygotowywania posiłków
zanim zaczęło cuchnąć, ale nie umieściła odpadów organicznych w przetwarzaczu. I wtedy się dopiero zaczynało. Od czasu
do czasu dawały pełny popis swoich możliwości - rytualną rozmowę przerywaną wybuchami.
- Strasznie mi się podobają te twoje niebieskie spodnie, Janine. Czy chcesz, żebym ci sfastrygowała ten szew?
4 / 93
465733244.005.png
Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń
- W porządku, zgoda, prztyłam. Do tego zmierzasz? W każdym razie to lepiej, niż zapijać się przez cały czas. -
Potem od nowa układały sobie nawzajem włosy. A ja wracałem do partyjki szachów z Verą. Była to jedyna bezpieczna
rzecz, jaką mogłem zrobić. Kiedy tylko próbowałem się wtrącać, natychmiast jednoczyły się przeciwko mnie.
- Ty pieprzona męska, szowinistyczna świnio, dlaczego nie skrobiesz podłogi w kuchni?
Co zabawne, kochałem je obie. Oczywiście na odmienny sposób - choć miałem kłopoty, żeby to uświadomić
Janine.
Powiedzieli nam, w co się pakujemy, kiedy zgłosiliśmy się na misję. Poza psychiatryczną kontrolą, rutynową w
przypadku długich podróży, wszyscy czworo mieliśmy za sobą wiele wykładów na ten temat, a to, co powiedział
psychiatra, sprowadzało się do zasady: róbcie co się da! Wyglądało na to, że podczas procesu refamilizacji będę musiał się
nauczyć ojcostwa. Payter był za stary, nawet jeśli był jej ojcem biologicznym. Lurvy nie należała do osób zbyt
udomowionych, czego się zresztą można było spodziewać po byłym pilocie z Gateway? Wszystko spadało na mnie -
psychiatra ujął to wystarczająco jasno. Tylko nie powiedział, jak mam sobie z tym poradzić.
Tak więc mając czterdzieści jeden lat znajdowałem się ileś tam jednostek astronomicznych od Ziemi, daleko poza
orbitą Plutona, jakieś piętnaście stopni od płaszczyzny ekliptyki, dążąc za wszelką cenę, by nie kochać się ze szwagierką,
zawrzeć pokój z żoną i utrzymać rozejm z teściem. Kiedy budziłem się (o ile mi pozwalano zasnąć), uświadamiałem sobie
wagę tych problemów i byłem szczęśliwy, że dotrwałem do następnego dnia.
Żeby przestać o nich myśleć, starałem się myśleć o dwóch milionach dolarów na głowę, które mieliśmy dostać po
zakończeniu misji. Kiedy to zawodziło, starałem się myśleć o jej wiekopomnym znaczeniu, nie tylko dla nas, ale dla każdej
żywej istoty ludzkiej. To było dostatecznie prawdziwe. Jeśli się wszystko uda, uchronimy ogromny procent rasy ludzkiej od
śmierci głodowej.
Sprawa była naprawdę wielkiej wagi. Czasami nawet tak to odbierałem. Ale to przecież ludzie wpakowali nas do
tego śmierdzącego obozu koncentracyjnego na zawsze - tak się mogło wydawać. I czasami, wiecie co? Miałem nawet
nadzieję, że zdechną z głodu.
Dzień 1283.
Budząc się usłyszałem, że Vera buczy i brzęczy tak jak wtedy, kiedy przyjmuje polecenie działania. Odpiąłem
zamek przytrzymujący płachtę i wysunąłem się z naszego kokona, ale Payter już wisiał na drukarce.
- Gott sei dammt! - zazgrzytał. - Mamy zmianę kursu.
Chwyciłem za poręcz i przesunąłem się, żeby to zobaczyć, ale Janine, która z przejęciem robiła inspekcję swych
policzków w poszukiwaniu pryszczy, zdążyła przede mną. Wsadziła głowę Payterowi przed nosem, przeczytała wiadomość
i wycofała się z pogardliwą miną. Payter przez chwilę zagryzał wargi.
- Nie interesuje cię to? - spytał z furią.
Janine lekko wzruszyła ramionami, nawet na niego nie spojrzawszy.
Lurvy wysuwała się właśnie z kokona, zapinając roboczy kostium.
- Zostaw ją w spokoju, tato. A ty, Paul, włóż coś na siebie.
Pozostawało mi tylko zrobić tak jak mówi, a na dodatek miała rację. Najłatwiej było uniknąć kłopotów z Janine,
kiedy zachowywałem się jak purytanin. Zanim wyłowiłem swoje szorty z kłębowiska pościeli, Lurvy zdążyła odczytać
wiadomość. Słusznie - ona jest pilotem. Podniosła głowę uśmiechając się.
- Paul, za jakieś jedenaście godzin musisz skorygować kurs. Może już po raz ostatni. Cofnij się - poleciła
Payterowi, który nadal wisiał nad pulpitem. Przesunęła się w dół i zaczęła stukać na klawiaturze kalkulatora Very.
Przyglądała się, jak układają się trajektorie i nacisnęła klawisz, żeby otrzymać rozwiązanie.
- Siedemdziesiąt trzy godziny i osiem minut do lądowania - pisnęła.
- Mogłem to sam zrobić - poskarżył się ojciec.
- Nie marudź, staruszku. Trzy dni i jesteśmy na miejscu. Może coś będzie widać przez teleskop, kiedy się
obrócimy.
- Moglibyśmy to widzieć już od miesięcy, gdyby ktoś nie rozwalił dużego teleskopu - rzuciła przez ramię Janine,
ponownie zajęta wyciskaniem pryszczy na policzkach.
- Janine! - Lurvy kiedy miała na to ochotę potrafiła cudownie panować nad sobą, i tym razem tak było. - Czy nie
uważasz, że to raczej okazja do radości, niż kłótni? - głos rozsądku przeważył. - Ty oczywiście jesteś odmiennego zdania.
Proponuję, żebyśmy się wszyscy napili, ty też.
Wkroczyłem szybko, zapinając szorty - znałem bowiem ciąg dalszy tego scenariusza.
- Czy chcecie posłużyć się do manewru rakietami na paliwo chemiczne, Lurvy? W takim razie Janine i ja
wyjdziemy, żeby sprawdzić ładunki boczne. Może napijemy się, jak wrócimy?
- Świetny pomysł, kochanie - Lurvy uśmiechnęła się promiennie. - Ale może tata i ja strzelimy sobie szybciutko
po jednym i potem dołączycie do nas, o ile oczywiście nie macie nic przeciwko temu.
- Włóż skafander! - poleciłem Janine, powstrzymując ją od zrobienia jakiejś uwagi, która spowodowałaby
wybuch. Najwyraźniej postanowiła nie sprzeciwiać się, ponieważ usłuchała bez żadnych komentarzy. Sprawdziliśmy sobie
nawzajem zapięcia, ale Lurvy i Payter sprawdzili je ponownie - kolejno wepchnęli nas do wyjścia i na linach wypuścili w
przestrzeń. W pierwszym odruchu obydwoje spojrzeliśmy w kierunku domu - niezbyt wesoły widok - Słońce wyglądało jak
jasna gwiazda, a Ziemi w ogóle nie było widać, choć Janine zwykle twierdziła, że ją widzi. Następnie spojrzeliśmy w
kierunku Fabryki Pożywienia, ale tam też nic nie było widać. Gwiazdy są do siebie podobne, szczególnie przy dolnej
granicy jasności, kiedy jest ich na niebie pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt tysięcy.
Janine pracowała szybko i sprawnie, postukując w sworznie wielkich odrzutników jonowych przymocowanych
do boku statku, podczas gdy ja sprawdzałem napięcie stalowych pasów. Z Janine tak naprawdę nie był zły dzieciak -
wprawdzie na swoje czternaście lat była wyjątkowo pobudliwa seksualnie, ale to przecież nie jej wina, że nie miała na kim
wypróbować swej kobiecości, tak jak mają na to ochotę nastolatki. Oprócz mnie, czy ojca, który jeszcze mniej ją
satysfakcjonował. Ze statkiem było wszystko w porządku. Tego się zresztą spodziewaliśmy. Czekała na mnie przy kikucie
obsady dużego teleskopu, a w dowód swego dobrego humoru nie powiedziała ani słowa o tym, kto spowodował, że
odłamał się i odpłynął. Przepuściłem ją w drodze powrotnej pierwszą. Zostałem jeszcze kilka minut. Nie dlatego, żeby mi
5 / 93
465733244.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin