Bear Greg - Wąż 1 - Koncert niskonczoności.pdf

(1244 KB) Pobierz
1029847792.001.png
GREG BEAR
Koncert nieskończoności
Przełożył JACEK MANICKI - 1991
Tytuł oryginału The lnfinity Concerto - 1984
Gdyby tak człowiek mógl przejść we śnie przez Raj i gdyby podarowano mu kwiat na dowód, że
jego dusza naprawdę tam była, i gdyby obudził się z tym kwiatem w ręku - Oj i co wtedy?
SAMUEL TAYLOR COLERIDGE
Jaką to pieśń śpiewały syreny
Starożytna zagadka
Rozdział pierwszy
Czyś gotów?
- Co? - Michael Perrin drgnął przez sen. Jego łóżko otaczała nieokreślona liczba wysokich,
białych postaci zlewających się ze ścianami, z szafką na ubrania, z półkami na książki i sztalugami.
Nie sprawia zbyt imponuącego wrażenia.
Michael przekręcił się na drugi bok i potarł dłonią nos. Jego krótkie włosy koloru piasku
zmierzwiły się o poduszkę. Zmarszczył grube, krzaczaste, rude brwi, jakby trochę poirytowany, ale
nie otworzył oczu.
Wejrzyj głębiej. Kilka postaci pochyliło się nad chłopcem. To tylko czlowiek-dziecko.
A jednak nosi znamię.
Cóż to za znamię? Trwonienie na prawo i lewo swych zdolności zamiast skoncentrowania się na
jednvm? Niemożność zdecydowania się, kim chciałby postać? Widmowe ramię zatoczyło łuk
wskazując na sztalugi i półki pełne książek, na biurko zawalone zeszytami w postrzępionych
okładkach, pogryzionymi ołówkami i luźnymi kartkami.
A jednak. To jest znamię albo jeden z...
Z odrażającym brzęczeniem ożył budzik Michaela. Chłopiec jak pchnięty sprężyną usiadł na
łóżku waląc automatycznie otwartą dłonią w wyłącznik dzwonka z nadzieją, że nie usłyszeli go
rodzice. Półprzytomny, spojrzał na jarzące się zielenią cyfry; trzydzieści minut po północy.
Sprawdził godzinę na zegarku ręcznym. Cholera. Budzik spóźniał się o osiem minut. Ma tylko
dwadzieścia dwie minuty.
Wyskakując z łóżka kopnął bosą stopą leżący na podłodze zbiorek poezji Yeatsa; książka
przeleciała przez pokój i zatrzymało się na ścianie. Zaklął pod nosem i poszukał po omacku spodni.
Jedynym źródłem światła, jakiego odważył się użyć, była tensorowa lampa biurowa. Odsunął na bok
walizkową maszynę do pisania, żeby skoncentrowany snop światła mógł się rozlać nieco szerzej, i
strącił na podłogę stos książek. Schylając się, żeby je podnieść, wyrżnął głową o kant biurka.
Zaciskając zęby z bólu porwał spodnie z oparcia krzesła i naciągnął je. Jedna noga przeszła
przez nogawkę, a druga utknęła w pół drogi. Michael stracił równowagę i ratując się przed upadkiem
oparł się o ścianę.
Jego palce musnęły oprawną w ramkę reprodukcję wiszącą trochę krzywo względem linii i
kwiatów tapety. Zerknął na obrazek: wizja Saturna oglądanego z jednego z bliższych mu księżyców,
namalowana przez Bonestella. Krew uderzyła mu do głowy.
Przez usiany kraterami księżycowy krajobraz na reprodukcji wędrowała wysoka, smukła postać.
Zamrugał oczyma. Postać odwróciła się i popatrzyła nań jakby z jakiejś znacznej odległości, a potem
machnięciem ręki dała znak, żeby szedł za nią. Zacisnął mocno powieki i kiedy ponownie je
otworzył, na obrazku nikogo już nie było. O rany - szepnął do siebie - nawet się jeszcze na dobre nie
rozbudziłem.
Zapiął pasek i wciągnął przez głowę swoją ulubioną brązową koszulkę z krótkimi rękawkami i z
wycięciem w serek. Skarpetki, szare cichobiegi i brązowa nylonowa wiatrówka dopełniły stroju. Ale
zapomniał o czymś.
Stał pośrodku pokoju, usiłując sobie przypomnieć, co to było, kiedy jego wzrok padł na małą
książeczkę oprawną w połyskliwą czarną skórę. Pochwycił ją i wepchnąwszy w kieszeń kurtki
zasunął zamek błyskawiczny. Sprawdził, czy ma kartkę w kieszeni spodni, i znalazłszy ją równo
złożoną obok futerału z kluczem zerknął ponownie na zegarek. Dwunasta czterdzieści pięć.
Miał jeszcze piętnaście minut.
Zszedł ostrożnie po schodach trzymając się blisko ściany, bo tam najmniej skrzypiały, i podbiegł
na palcach do drzwi frontowych. W salonie było ciemno, nie licząc zegara w magnetowidzie.
Pokazywał dwunastą czterdzieści siedem.
Szybko otworzył drzwi, zamknął je cicho za sobą i puścił się pędem przez trawnik. Latarnie
uliczne w sąsiedztwie przerobiono na lampy sodowe, zalewające teraz trawę i chodnik soczystą
pomarańczową poświatą. Przed Michaelem maszerował jego cień wydłużając się do niebywałych
rozmiarów, póki nie znikł w blasku następnej lampy. Pomarańczowy kolor podkreślał granat nocnego
nieba, przyćmiewając gwiazdy.
Cztery przecznice dalej w kierunku południowym kończyły się lampy sodowe i zaczynały
tradycyjne latarnie uliczne na betonowych słupach. Ojciec mówił, że te latarnie zainstalowano w
latach dwudziestych i że są bezcenne. Były już tutaj, kiedy budowano pierwsze domy w okolicy; stały
wtedy przy bitym wiejskim gościńcu, którym przejeżdżały gwiazdy filmowe i kolejowi magnaci
szukający ucieczki od całego tego zgiełku.
Domy prezentowały się w nocy okazale. Przeważały te w hiszpańskim stylu, tynkowane na biało
i zdobione sztukaterią; niektóre miały po dwa piętra i ogrodzony podjazd. Inne były drewniane, kryte
popękanym gontem, z oknami w wąskich ramach patrzącymi ponuro z mansard.
We wszystkich domach było ciemno. Łatwo było sobie wyobrazić, że ulica jest dekoracją do
jakiegoś filmu, a za ścianami nie ma nic, tylko pustka i świerszcze.
Dwunasta pięćdziesiąt osiem. Przeciął ostatnie skrzyżowanie i ruszył na spotkanie
przeznaczeniu. Cztery domy dalej, po przeciwnej stronie ulicy wznosiła się otynkowana na biało
jednopiętrowa posiadłość Davida Clarkhama. Mimo że od z górą czterdziestu lat nikt tu nie mieszkał,
należące do niej trawniki były starannie wypielęgnowane, żywopłoty pieczołowicie przystrzyżone,
ściany bez skazy, a na belkach z hiszpańskiego drewna nie znać było upływu czasu. Zaciągnięte
szczelnie zasłony w wysokich, łukowato sklepionych oknach kryły tylko pustkę a przynajmniej takie
było realistyczne założenie. Jednak to nie realizm go tutaj sprowadził.
Równie dobrze dom mógł być zapełniony wszelkiego rodzaju rzeczami... nieprawdopodobnymi,
niemiłymi rzeczami.
Stał pod uliczną latarnią rzucającą księżycowy blask, skryty do połowy w cieniu wysokiego
klonu o brązowych liściach, składając i rozkładając spoconą dłonią karteczkę spoczywającą w
kieszeni spodni.
Pierwsza w nocy. Nie był odpowiednio ubrany do szukania przygód. Miał instrukcję, książkę i
skórzany futerał
z jednym starym mosiężnym kluczem; brak mu było tylko przekonania.
To była głupia decyzja. Świat jest normalny; takie okazje nie nadarzają się same. Wyciągnął
karteczkę i przeczytał ją po raz setny:
Otwórz tym kluczem drzwi frontowe. Nie ociągaj się. Przejdź szybko przez dom, wyjdź tylnymi
drzwiami i poprzez boczną furtkę skieruj się do drzwi frontowych sąsiedniego domu po lewej,
patrząc na domy od strony ulicy. Drzwi tego domu będą otwarte. Wejdź do środka. Nie przystawaj,
aby się rozejrzeć. Zdecydowanie, szybko przejdź na tyły domu, wyjdź znowu tylnymi drzwiami i
przecinając znajdujące się tam podwórko podejdź do kutej żelaznej bramy. Wyjdź przez bramę i
skręć w lewo. Idąc alejką biegnącą za domem mijać będziesz wiele bram po obu jej stronach. Wejdź
do szóstej bramy po twojej lewej ręce.
Złożył karteczkę i wsunął ją z powrotem do kieszeni. Co pomyśleliby sobie rodzice widząc go
tutaj, jak rozważa kwestię włamania i wejścia do obcego domu - a co najmniej samego wejścia bez
włamywania się?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin