Pułapka na myszy.pdf

(410 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE
PUŁAPKA NA MYSZY
PRZEŁOŻYŁA ADELA DRAKOWSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU TREE BLIND MICE
Ślepe myszki trzy,
Ślepe myszki trzy,
Spójrz, jak one biegną,
Spójrz, jak one biegną.
Pobiegły wszystkie do farmera żony,
Ona ostrym nożem obcięła im ogony.
Czy kto widział w życiu lub słyszał
O trzech ślepych, małych myszkach?
PUŁAPKA NA MYSZY
Było bardzo zimno. Na niebie kłębiły się mroczne i ciężkie śniegowe chmury.
Mężczyzna w ciemnym palcie, z szalikiem owiniętym wokół twarzy i w kapeluszu spuszczonym na
oczy pojawił się na Culver Street i wszedł na stopnie domu pod numerem siedemdziesiątym czwartym.
Przycisnął dzwonek i w suterenie poniżej rozległ się przenikliwy dźwięk.
Pani Casey, zajęta zmywaniem, stwierdziła z goryczą:
— Przeklęty dzwonek. Nigdy nie ma człowiek spokoju.
Lekko sapiąc, z trudem wspięła się po schodkach i otworzyła drzwi. Sylwetka stojącego
mężczyzny zarysowała się na tle nisko zasnutego chmurami nieba.
— Pani Lyon? — spytał szeptem.
— Drugie piętro — odparła pani Casey. — Może pan wejść na górę. Czy ona pana oczekuje? —
Mężczyzna powoli skinął głową. — Niech więc pan wejdzie i zapuka.
Obserwowała go, gdy wspinał się po schodach wyłożonych podniszczonym chodnikiem. Później
powiedziała, że mężczyzna zrobił na niej dziwne wrażenie. Ale w tej chwili pomyślała jedynie, że
musi być okropnie przeziębiony, skoro może tylko szeptać w ten sposób — zresztą nie było się
czemu dziwić w taką pogodę.
Znalazłszy się za zakrętem schodów, mężczyzna zaczął cicho pogwizdywać. Gwizdał melodię Ślepe
myszki trzy.
Molly Davis cofnęła się na drogę i spojrzała na świeżo wymalowaną tablicę na bramie.
Monkswell Manor
Pensjonat
Pokiwała głową z uznaniem. Zrobione zupełnie fachowo. No, można powiedzieć, prawie fachowo.
Wprawdzie „t” w słowie „pensjonat” wychylało się troszkę do góry, a końcówka „Manor” była
leciutko ścieśniona, ale ogólnie rzecz biorąc Giles wykonał wspaniale robotę. Doprawdy, Giles był
bardzo zdolny. Tyle rzeczy potrafił zrobić. Stale dokonywała nowych odkryć na temat własnego
męża. Mówił o sobie tak mało, że dopiero stopniowo dowiadywała’ się, ile rozmaitych umiejętności
posiadał. Mężczyzna, który służył w marynarce, zawsze jest „złotą rączką” — jak mówili ludzie.
Bez wątpienia w ich nowym przedsięwzięciu Gilesowi przydadzą się wszystkie te talenty. Nikt
bowiem nie mógł być bardziej niedoświadczony w prowadzeniu pensjonatu niż ona i Giles. Ale to
mogło być nawet zabawne. I rozwiązywało problemy mieszkaniowe.
To był pomysł Molly. Kiedy ciotka Catherine zmarła i prawnicy przekazali Molly wiadomość, że
odziedziczyła Monkswell Manor, pierwszą reakcją młodego małżeństwa była chęć sprzedania domu.
Giles wtedy zapytał: „Jak on wygląda?” A Molly odparła: „Och, duży, zbudowany bez stylu stary
dom, pełen ciężkich, staromodnych wiktoriańskich mebli. Dość ładny ogród, ale strasznie
zapuszczony od czasu wojny, ponieważ został tam tylko jeden, stary ogrodnik”.
Tak więc zdecydowali się wystawić dom na sprzedaż i zatrzymać jedynie trochę mebli do
urządzenia własnego małego domku lub mieszkania.
Lecz od razu pojawiły się dwie przeszkody. Po pierwsze nie można było znaleźć żadnego małego
domku ani mieszkania, a po drugie wszystkie meble były olbrzymie.
— Dobrze — powiedziała Molly. — Sprzedajmy więc wszystko razem. Przypuszczam, że to się uda?
Doradca prawny zapewnił ich, że w dzisiejszych czasach wszystko można sprzedać.
— Bardzo możliwe — powiedział — że ktoś kupi dom na hotel albo pensjonat, a w takim przypadku
kompletne wyposażenie jest mile widziane. Na szczęście dom jest w bardzo dobrym stanie. Zmarła
panna Emory dokonała całościowego remontu i modernizacji jeszcze przed wojną i zniszczenia są
nieznaczne. Och tak, dom jest zupełnie w porządku.
I właśnie wtedy Molly wpadła na pomysł.
— Giles — powiedziała — dlaczego my sami nie moglibyśmy poprowadzić pensjonatu?
Z początku wyśmiał ten projekt, ale Molly nie dała za wygraną.
— Nie musimy przyjmować dużo ludzi — przynajmniej nie od razu. To dom łatwy do prowadzenia —
jest ciepła i zimna woda w sypialniach, centralne ogrzewanie i kuchnia na gaz. Możemy mieć kury i
kaczki, własne jajka i warzywa.
— A kto to wszystko będzie robił? Czyż nie jest trudno o służbę?
— Och, sami będziemy musieli pracować. Ale gdziekolwiek byśmy mieszkali, musielibyśmy to
robić. Kilka dodatkowych osób wcale nie przysparza dużo więcej pracy. Niewykluczone, że
zatrudnimy później kobietę, kiedy już zaczniemy na dobre. Jeśli mielibyśmy tylko pięciu gości i
każdy płaciłby siedem gwinei za tydzień… — Molly oddała się, cokolwiek zbyt optymistycznym,
pamięciowym rachunkom.
 
— I pomyśl, Giles — dodała na koniec — to byłby nasz własny dom, z naszymi własnymi rzeczami.
W obecnym stanie zanosi się na to, że minie jeszcze wiele lat, nim znajdziemy coś do
zamieszkania.
Giles musiał przyznać, ze była to prawda. Po swym pospiesznym ślubie spędzili razem niewiele
czasu i teraz pragnęli osiedlić się wreszcie we własnym domu.
A zatem wielki eksperyment ruszył. Ogłoszenia zostały zamieszczone w lokalnej prasie i w
Timesie, i nadeszły liczne oferty.
Nadszedł wreszcie dzień, gdy miał przybyć pierwszy gość. Giles wyjechał wcześnie rano
samochodem, ażeby zakupić drucianą siatkę z demobilu, którą oferowano na drugim końcu hrabstwa,
Molly zaś stwierdziła konieczność udania się do wsi po ostatnie sprawunki.
Jedynie pogoda nie sprzyjała. Przez ostatnie dwa dni było nieznośnie zimno, a teraz zaczął
padać śnieg. Molly szła szybko po podjeździe, a gęste, puszyste płatki sypały się na jej
nieprzemakalny płaszcz i jasne, kręcone włosy. Prognozy pogody były w najwyższym stopniu
przygnębiające. Zanosiło się na ciężką śnieżycę. Molly miała nadzieję, że rury nie pozamarzają.
Fatalnie by się stało, gdyby wszystko się popsuło właśnie w momencie, gdy rozpoczynali. Spojrzała
na zegarek. Minęła pora podwieczorku. Czy Giles już wrócił? Czy zastanawiał się, gdzie ona jest?
„Musiałam ponownie iść do wioski po coś, o czym zapomniałam” — powie mu. A on zapewne roześmieje
się i zapyta: „Po więcej konserw?”
Konserwy stanowiły temat ich stałych żartów. Ustawicznie zaprzątali sobie nimi głowę i teraz,
na wszelki wypadek, spiżarnia była rzeczywiście zupełnie nieźle zaopatrzona.
Spojrzawszy na niebo, Molly pomyślała z grymasem niezadowolenia na twarzy, że wszystko
wskazuje na to, iż owa nagła potrzeba wkrótce zaistnieje.
Dom był pusty. Giles jeszcze nie wrócił. Molly wstąpiła najpierw do kuchni, po czym weszła na
górę zrobić przegląd świeżo przygotowanych sypialni. Dla pani Boyle południowy pokój mahoniowy z
łóżkiem z baldachimem. Dla majora Metcalfa błękitny pokój dębowy. Dla pana Wrena wschodni z
wykuszowym oknem. Wszystkie pokoje wyglądały przyjemnie — i jakież szczęście, że ciotka Catherine
posiadała tak imponujący zapas bielizny pościelowej. Molly, wygładziwszy kapę na łóżku, zeszła na
dół. Zrobiło się prawie ciemno. Dom wydał się nagle bardzo cichy i pusty. Położony był na
odludziu, dwie mile do wioski, dwie mile, jak Molly to określała, donikąd.
Często przebywała w domu sama, lecz nigdy dotąd nie była świadoma tego faktu tak bardzo jak
dziś.
Śnieg uderzał łagodnym podmuchem o szyby, co wywoływało stłumiony, niepokojący szum. A jeśli
Giles nie będzie mógł wrócić — jeśli śnieg był tak obfity, że samochód nie przejedzie? A jeśli
będzie musiała zostać tutaj sama — zostać sama jedna być może całe dnie?
Rozejrzała się po kuchni — duża, wygodna kuchnia wydawała się aż prosić o tęgą, sympatyczną
kucharkę rezydującą u szczytu stołu, która chrupałaby rytmicznie twarde jak skała ciasteczka,
popijając czarną herbatę — a u jej boku zasiadałyby wysoka, starszawa pokojówka z jednej i
okrągła, rumiana sprzątaczka z drugiej strony oraz pomocnica kuchenna na przeciwległym krańcu
stołu, patrząca przestraszonym wzrokiem na swoje zwierzchniczki. Lecz zamiast tego była tutaj
jedynie ona sama, Molly Davis, grając rolę, w której nie czuła się jeszcze zbyt swobodnie. W tej
chwili całe życie wydało jej się nierealne i Giles wydawał się nierealny. A ona grała rolę —
tylko odgrywała rolę.
Gdy za oknem przemknął cień, podskoczyła. Obcy mężczyzna szedł po śniegu. Usłyszała trzask i
po chwili nieznajomy stanął w otwartych drzwiach otrzepując się. Obcy mężczyzoa wszedł do pustego
domu.
I nagle złudzenie pierzchło.
— Och, Giles! — krzyknęła. — Jakże się cieszę, że przyjechałeś!
— Witaj, mój skarbie! Co za okropna pogoda! Mój Boże, cały jestem przemarznięty. — Przytupywał
nogami i chuchał w ręce.
Molly machinalnie wzięła płaszcz, który rzucił we właściwy sobie sposób na dębową komodę i
powiesiła go na wieszaku, wyjmując z powypychanych kieszeni szalik, gazetę, kłębek sznurka oraz
poranną korespondencję, wetkniętą tam w nieładzie. Położyła te przedmioty na kuchennym kredensie
i postawiła czajnik na gazie.
— Kupiłeś siatkę? — zapytała. — Nie było cię całe wieki. — Nie znalazłem właściwego rodzaju,
niczego, co by nam odpowiadało. Pojechałem jeszcze do drugiego składu, ale również i tam nie
mieli nic odpowiedniego. A co ty porabiałaś? Jak sadzę, nikt się jeszcze nie pojawił?
— Pani Boyle przyjedzie dopiero jutro.
— Major Metcalf i pan Wren powinni być tutaj dzisiaj.
— Major Metcalf przysłał kartę z wiadomością, że przyjedzie jutro.
— A więc będziemy sami z panem Wrenem na kolacji. Jak myślisz, jaki on jest? Moim zdaniem, to
ktoś w rodzaju emerytowanego urzędnika państwowego.
— A ja myślę, że to artysta.
— W takim razie — powiedział Giles — weźmy lepiej zapłatę za tydzień z góry.
— Och, Giles, oni przecież przywiozą bagaże. Jeśli nie będą płacić, zarekwirujemy je.
— A jeżeli ich bagaże okażą się kamieniami zawiniętymi w gazety? Prawda jest taka, Molly, że
nawet w najmniejszym stopniu nie wiemy, na jakie trudności możemy natknąć się w tym interesie.
Pozostaje mi żywić nadzieję, że przynajmniej nie zauważą, jakimi nowicjuszami jesteśmy.
— Pani Boyle zauważy z pewnością — stwierdziła Molly. — Ona jest tego rodzaju kobietą.
— Skąd wiesz? Przecież jej nie widziałaś.
Molly odwróciła się. Rozłożyła gazetę na stole, przyniosła kawałek sera i zaczęła go ścierać
na tarce.
— Co to jest? — zapytał jej mąż.
— To będzie grzanka z serem po walijsku — poinformowała Molly. — Tarta bułka, tłuczone
kartofle i ociupinka sera, aby usprawiedliwić jej nazwę. .
— Czyż nie jesteś uzdolnioną kucharką? — powiedział jej zachwycony mąż.
— Wątpię. Potrafię robić tylko jedną rzecz naraz. Połączenie wielu czynności wymaga dużego
 
doświadczenia. Najgorsze jest śniadanie.
— Dlaczego?
— Ponieważ wszystko dzieje się jednocześnie — jajka i bekon, gorące mleko, kawa i grzanki.
Mleko kipi, grzanki się przypalają albo bekon skwierczy, albo jajka stają się twarde. Trzeba
miotać się jak poparzony kot, żeby zdążyć wszystkiego przypilnować.
— Będę więc musiał jutro rano zakraść się cichaczem do kuchni, aby obejrzeć sobie to
uosobienie poparzonego kota.
— Woda się gotuje — powiedziała Molly. — Może weźmiemy tacę do biblioteki i posłuchamy radia?
Już prawie pora na wiadomości.
— Powinniśmy mieć radio również tutaj, ponieważ zanosi się na to, że prawie cały swój czas
będziemy spędzać w kuchni.
— Tak. Jakże przyjemne są kuchnie. A tę uwielbiam. Bez wątpienia to najprzyjemniejsze miejsce
w całym domu. Lubię kredens i talerze, i po prostu kocham to uczucie obfitości, które budzi
przeogromna kuchnia węglowa — chociaż, oczywiście, jestem głęboko wdzięczna, że nie muszę już na
niej gotować.
— Przypuszczam, że całoroczny przydział węgla poszedłby w jeden dzień.
— Z pewnością. Ale pomyśl tylko o tych wielkich udźcach, które tutaj pieczono, polędwicach
wołowych i baranich combrach. Albo o tych olbrzymich, miedzianych patelniach pełnych dżemu
truskawkowego domowej roboty, z funtami i funtami cukru, który się doń wsypywało. Epoka
wiktoriańska — jakież to były urocze i przyjemne czasy! Spójrz na meble na górze, duże, solidne i
trochę przeładowane ozdobami, ale, och, niebiańsko wygodne, z dużą ilością miejsca na rzeczy,
które dawniej posiadano, i każda szuflada wsuwająca i wysuwająca się z taką łatwością. A
pamiętasz to eleganckie, nowoczesne mieszkanie, które wynajmowaliśmy? Wszystko wbudowane w
ściany, przesuwane — ale nigdy nic się nie suwało, tylko zacinało. I te suwane drzwi, które jeśli
w ogóle udało się zamknąć, to nie można ich było otworzyć.
— Tak, to najgorsza strona wynalazków. Jeśli nie funkcjonują prawidłowo, jesteś załatwiony.
— No chodź, posłuchajmy wiadomości.
Wiadomości poświęcone były głównie ponurym ostrzeżeniom na temat pogody, niezmiennemu impasowi
w sprawach zagranicznych, gwałtownym kłótniom w parlamencie oraz morderstwu na Culver Street w
Paddington.
— Och! — powiedziała Molly, wyłączając radio. — Same nieszczęścia. Czy oni się spodziewają, że
będziemy siedzieć i marznąć? Myślę, że nie powinniśmy otwierać pensjonatu zimą. Trzeba było
poczekać do wiosny. — Po chwili dodała innym tonem: — Zastanawiałam się, jaka to była kobieta,
którą zamordowano.
— Pani Lyon?
— Tak się nazywała? Ciekawa jestem, kto ją zamordował i dlaczego.
— Być może miała majątek ukryty pod podłogą.
— Kiedy mówi się, że policja pragnie przesłuchać mężczyznę „widzianego w. okolicy”, czy to
oznacza, że on właśnie jest mordercą?
— Myślę, że zazwyczaj tak, tyle że powiedziane w łagodnej formie.
„Przeraźliwy dźwięk dzwonka sprawił, że oboje podskoczyli.
— To do frontowych drzwi — powiedział Giles. — Wchodzi morderca — dodał żartobliwym tonem.
— Mogłoby tak być. Oczywiście, w teatrze. Pospiesz się. To z pewnością pan Wren. Zaraz się
przekonamy, kto miał rację na jego temat, ty czy ja.
Pan Wren wszedł z impetem do środka, wnosząc ze sobą śnieżną zawieruchę. Stojąc w drzwiach
biblioteki, Molly mogła dostrzec jedynie sylwetkę przybysza zarysowaną na tle białego światła na
dworze. Jak podobni do siebie — pomyślała — stają się wszyscy mężczyźni w uniformach swojej
cywilizacji. Ciemny płaszcz, szary kapelusz, szalik wokół szyi.
W chwilę później Giles zatrzasnął drzwi przed śnieżnym żywiołem, a pan Wren zdejmował szalik,
stawiał walizkę i zrzucał kapelusz — wszystko, jak się zdawało, robiąc naraz — i jednocześnie
mówił. Miał wysoki, nieomal kłótliwy głos i w świetle okazał się młodym mężczyzną o
rozwichrzonej, jasnej, spalonej słońcem czuprynie i bladych, niespokojnych oczach.
— Straszna, aż nadto straszna — mówił. — Angielska zima W swoim najgorszym wydaniu — jak u
Dickensa — Scrooge i Mafy Tim, i co tam jeszcze. Potrzeba niebywałego hartu, żeby stawić temu
czoła. Nie sądzicie państwo? Odbyłem okropną podróż na przełaj Walii. Czy pani jest panią Davis?
Jestem doprawdy zachwycony. — Ręka Molly została uwięziona w krótkim, kościstym uścisku. —
Bynajmniej nie tak sobie panią wyobrażałem. Sądziłem, że przyjdzie mi poznać wdowę po generale
armii indyjskiej. Straszliwie zasadniczą, wyniosłą memsahib, rozumie pani — Benares, coś w tym
guście — maniery, jakżeby nie, prawdziwie wiktoriańskie. Tymczasem — boska, po prostu boska! Czy
ma pani woskowe kwiaty? A może rajskie ptaki? Och, już wiem na pewno, że pokocham to miejsce.
Obawiałem się, wie pani, że to będzie bardzo staromodna, bardzo pańska rezydencja — ma się
rozumieć pełna grawerowanych mosiądzów z Benares. Tymczasem dom jest cudowny — kwintesencja
prawdziwie wiktoriańskiego dostojeństwa. Proszę mi powiedzieć, czy macie państwo jeden z tych
pięknych kredensów — mahoń — purpurowośliwkowy mahoń, z wielkimi, rzeźbionymi owocami?
— Faktycznie, mamy — powiedziała Molly nieco, ogłuszona tym potokiem słów.
— Nie! Mogę go zobaczyć? Zaraz. To tutaj?
Jego porywczość była trochę niepokojąca. Przekręcił klamkę w drzwiach do jadalni i zapalił
światło. Molly weszła za nim do środka, kątem oka dostrzegając dezaprobatę na twarzy Gilesa.
Pan Wren przesunął swoimi długimi, kościstymi palcami po kunsztownym rzeźbieniu masywnego
kredensu, wydając krótkie okrzyki zachwytu. Następnie obdarzył swoją gospodynię pełnym wyrzutu
spojrzeniem.
— Nie ma dużego mahoniowego stołu jadalnego? Zamiast tego te wszystkie małe stoliczki
porozrzucane tu i tam?
— Sądziliśmy, że goście tak będą woleli — odparła Molly.
— Oczywiście, moja droga, ma pani zupełną rację. Dałem się ponieść swemu sentymentowi dla
tamtej epoki. Rzecz jasna, jeśli posiadałaby pani taki stół, powinna mieć pani również
 
odpowiednią rodzinę skupioną wokół niego. Surowy i przystojny ojciec z brodą, płodna, przywiędła
matka, jedenaścioro dzieci, sroga guwernantka i jakaś „biedna Harriet” — uboga krewna, działająca
jako pomoc do wszystkiego i głęboko wdzięczna, że ofiarowano jej porządny dom. Proszę spojrzeć na
to palenisko i pomyśleć o płomieniach skaczących od kominka i parzących w plecy biedną Harriet.
— Zaniosę pańską walizkę na górę — przerwał Giles. — Wschodni pokój?
— Tak — potwierdziła Molly.
Pan Wren wyskoczył za Gilesem do holu.
— A czy jest tam łóżko z perkalowym baldachimem w małe różyczki? — spytał.
— Nie, nie ma — odrzekł Giles i zniknął za zakrętem schodów.
— Nie wierzę, żeby pani mąż mnie polubił — powiedział pan Wren. — W czym on służył? W
marynarce?
— Tak.
— Tak też myślałem. Oni są znacznie mniej tolerancyjni niż ci z sił lądowych i lotnictwa. Jak
długo jesteście po ślubie? Jest pani w nim bardzo zakochana?
— Może zechciałby pan wejść i obejrzeć pokój.
— Tak, oczywiście. To było impertynenckie z mojej strony. Ale naprawdę chciałem wiedzieć — to
znaczy — to interesujące wiedzieć wszystko o ludziach, nie sądzi pani? Rzecz jasna, nie to, kim
są i co robią, tylko co czują i myślą.
— Przypuszczam — powiedziała Molly poważnym tonem — że pan jest panem Wrenem?
Młody człowiek nagle przystanął, schwycił się za głowę i począł szarpać za włosy.
— Ależ to straszne — nigdy nie robię najpierw tego, co należy. Oczywiście, nazywam się
Christopher Wren — tylko proszę się nie śmiać. Moi rodzice byli niezwykle romantyczną parą. Mieli
nadzieję, że zostanę architektem. Uznali za wspaniały pomysł ochrzcić mnie Christopher — w pewnym
sensie to już pół drogi do celu.
— I jest pan architektem? — spytała Molly, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
— Tak — powiedział pan Wren z triumfem w głosie. — Przynajmniej, jak się zdaje, jestem tego
bliski. Nie mam jeszcze pełnych kwalifikacji. W każdym razie to dobitny przykład, że choć raz
spełniły się pobożne życzenia. Proszę sobie wyobrazić, że teraz moje nazwisko stanie się zawadą.
Co prawda nigdy nie będę prawdziwym Christopherem Wrenem, tym niemniej osiedla z prefabrykatów
projektowane przez Chrisa Wrena mogą zdobyć sławę.
Giles zszedł na dół, więc Molly zaproponowała:
— Teraz pokażę panu pokój, panie Wren.
Kiedy w kilka minut później zjawiła się na dole, Giles zapytał:
— Jak mu się podobały dębowe meble?
— Tak bardzo zależało mu na łóżku z baldachimem, że zamieniłam mu pokój na różany.
Giles chrząknął i mruknął pod nosem coś, co kończyło się: „… młody pajac”.
— Posłuchaj, Giles — powiedziała Molly poważnym tonem. — Nie urządzamy domowego przyjęcia. To
jest interes. Więc czy lubisz Christophera Wrena, czy nie…
— Nie lubię — wtrącił Giles.
— … nie ma to nic do rzeczy. Płaci nam siedem gwinei za tydzień i tylko to się liczy.
— Tak, jeśli płaci.
— Ależ zgodził się zapłacić. Otrzymaliśmy jego list.
— Czy przeniosłaś jego walizkę do różanego pokoju?
— Zaniósł ją sam, oczywiście.
— Bardzo szarmancki. Lecz i tak byś się nie przędźwignęła. Z pewnością nie ma w niej kamieni
owiniętych w gazetę. Jest tak lekka, ze obawiam się, iż prawdopodobnie nic w niej nie ma.
— Szsz… Nadchodzi — oznajmiła Molly ostrzegawczo.
Christopher Wren został wprowadzony do biblioteki, która zdaniem Molly wyglądała doprawdy
przytulnie ze swoimi dużymi fotelami i polanami płonącymi na kominku. Kolacja miała być za pół
godziny, a w odpowiedzi na pytanie gościa Molly wyjaśniła, że w tej chwili nie ma jeszcze innych
osób. Christopher zaś zaproponował, czy wobec tego nie mieliby nic przeciwko, jeśliby poszedł do
kuchni i pomógł.
— Potrafię usmażyć omlet, jeśli pani sobie życzy — powiedział ochoczo.
Następne czynności odbyły się w kuchni i Christopher ostatecznie pomógł w zmywaniu.
Tak czy inaczej Molly wyczuła, że nie był to zupełnie właściwy początek jak na typowy
pensjonat, a Gilesowi całkiem się to nie podobało. „Och, mniejsza z tym — pomyślała Molly, kładąc
się spać. — Jutro przyjadą następni goście i wszystko potoczy się inaczej”.
Ranek przywitał ich ciemnymi chmurami i śniegiem. Giles miał ponurą minę i Molly również
podupadła na duchu. Zanosiło się na to, że pogoda wszystko skomplikuje.
Taksówka, którą przybyła pani Boyle, miała łańcuchy na kołach, a jej kierowca przyniósł
pesymistyczne informacje o stanie dróg.
— Do zmroku porobią się zaspy — zapowiedział.
Pani Boyle swą osobą nie rozjaśniła panującego przygnębienia. Była mocno zbudowaną, groźnie
wyglądającą kobietą. O donośnym głosie i władczym sposobie bycia. Jej wrodzoną agresywność
pogłębiła jeszcze wojenna działalność, kiedy nieustępliwość i wojowniczość stały się cechami
szczególnie użytecznymi.
— Jeśli nie miałabym przekonania, że jest to dobrze prosperująca firma, nigdy bym tu nie
przyjechała — zakomunikowała. — Naturalnie, myślałam, że pensjonat jest prawidłowo założony i
prowadzony według fachowych zasad.
— Nie jest pani zobowiązana tu pozostać, jeśli nie czuje się pani usatysfakcjonowana, pani
Boyle — odparł Giles.
— Oczywiście. I sądzę, że właśnie tak uczynię.
— A więc, być może, pani Boyle, chciałaby pani zamówić taksówkę — powiedział Giles. — Drogi
nie zostały jeszcze zablokowane. Jeśli zaszło tu jakieś nieporozumienie, prawdopodobnie będzie
lepiej, jeżeli uda się pani gdzie indziej. — I dodał: — Otrzymaliśmy tak wiele ofert, że z
 
łatwością znajdziemy kogoś na pani miejsce. Oczywiście, w przyszłości będziemy pobierać większą
opłatę za nasze pokoje.
Pani Boyle rzuciła mu ostre spojrzenie.
— Z pewnością nie odjadę; zanim nie sprawdzę, jak tu jest. Może byłaby pani tak uprzejma
dostarczyć mi duży ręcznik kąpielowy, pani Davis. Nie jestem przyzwyczajona wycierać się
chusteczką do nosa.
Giles posłał Molly szeroki uśmiech za plecami odchodzącej pani Boyle.
— Kochanie, byłeś cudowny — powiedziała Molly. — Wspaniale stawiłeś jej czoła.
— Tacy ludzie łatwo spuszczają z tonu, jeśli użyje się przeciw nim ich własnej broni — odparł
Giles.
— Och, mój drogi — powiedziała Molly — ciekawa jestem, jak też ona się zgodzi z Christopherem
Wrenem.
— Nie zgodzi się — odrzekł Giles.
I rzeczywiście, jeszcze tego samego popołudnia pani Boyle powiedziała do Molly z wyraźną
dezaprobatą w głosie:
— To bardzo dziwny, młody człowiek.
Piekarz, który przybył dostarczyć chleb, wyglądał niczym badacz polarny. Ostrzegł, że jego
następna wizyta za dwa dni może nie dojść do skutku.
— Wszędzie zatory — oznajmił. — Mam nadzieję, że porobiła pani zapasy?
— Och, tak — odparła Molly. — Mamy dużo puszek. Mimo to lepiej będzie, jeśli wezmę dodatkową
mąkę.
Przypomniała sobie mgliście, że Irlandczycy wypiekali coś, co nazywało się chlebem sodowym.
Jeśli nie będzie innego wyjścia, może uda jej się to zrobić.
Piekarz przywiózł również gazety, które Molly wyłożyła na stoliku w holu. Sytuacja
międzynarodowa straciła na swej doniosłości. Pogoda i morderstwo pani Lyon zajmowały pierwszą
stronę.
Wpatrywała się w niewyraźne zdjęcie twarzy zmarłej kobiety, kiedy usłyszała za sobą głos
Christophera Wrena:
— Nikczemny mord, nie sądzi pani? Pospolicie wyglądająca kobieta i jakże pospolita ulica.
Trudno podejrzewać, by kryła się za tym jakaś historia, czyż nie?
— Nie mam żadnych wątpliwości — odezwała się pani Boyle pogardliwym tonem — że ta kreatura
dostała tylko to, na co sobie zasłużyła.
— Och — zwrócił się do niej z ujmującym uśmiechem pan Wren. — A więc sądzi pani, że to bez
wątpienia morderstwo na tle seksualnym, czy tak?
— Nic takiego nie sugerowałam, panie Wren.
— Ona została uduszona, prawda? — Wyciągnął swoje długie, białe dłonie. — Zastanawiam się,
jakie to uczucie dusić kogoś.
— Doprawdy, panie Wren!
Christopher przysunął się do niej bliżej i zniżył głos.
— A czy zastanawiała się pani, pani Boyle, jakie to uczucie — być duszonym?
Pani Boyle powtórzyła z jeszcze większym oburzeniem:
— Doprawdy, panie Wren!
Molly pospiesznie zaczęła czytać głośno:
— Mężczyzna, którego policja pragnie przesłuchać, ubrany był w ciemne palto i jasny kapelusz;
był średniego wzrostu i nosił wełniany szalik.
— W istocie — powiedział Christopher Wren — wyglądał tak samo jak wszyscy inni. — Roześmiał
się.
— Tak — przyznała Molly — jak wszyscy inni.
W swoim pokoju w Scotland Yardzie inspektor Parminter powiedział do detektywa sierżanta
Kane’a:
— Przyjmę teraz tych dwóch robotników.
— Tak, sir.
— Jacy oni są?
— Porządni robotnicy. Niezbyt bystrzy, ale godni zaufania.
— Dobrze — inspektor Parminter skinął głową.
Niebawem dwóch mężczyzn, odświętnie ubranych i z wyrazem zakłopotania na twarzy, pojawiło się
w pokoju. Parminter oszacował ich szybkim spojrzeniem, Znany był z tego, że z łatwością potrafił
stworzyć swobodną atmosferę.
— A więc, waszym zdaniem, macie informacje, które mogłyby nam się przydać w sprawie pani Lyon
— powiedział. — Słusznie, że przyszliście. Proszę usiąść. Papierosa?
Odczekał chwilę, aż zapalili.
— Wyjątkowo paskudna pogoda.
— To prawda, sir.
— A zatem, przejdźmy do rzeczy.
W obliczu trudności, jakie nastręczało opowiadanie, mężczyźni spojrzeli niepewnie jeden na
drugiego.
— No zaczynaj, Joe — odezwał się wyższy z nich.
— Wie pan, to było tak — rozpoczął Joe. — Nie mieliśmy zapałek.
— Gdzie to było?
— Na Jarman Street. Pracowaliśmy tam przy rurach gazowych.
Inspektor Parminter skinął głową. Później ustali dokładnie szczegóły czasu i miejsca.
Wiedział, że Jarman Street znajduje się w okolicy Culver Street, gdzie rozegrała się tragedia.
— Nie mieliście zapałek — podjął zachęcająco.
— Tak. Właśnie skończyło mi się pudełko, a zapalniczka Billa nie chciała się zapalić, więc
zagadnąłem faceta, który przechodził. „Może pan nam dać zapałki, proszę pana?” — mówię. Nie
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin