Holt Victoria - Skok tygrysicy.pdf

(1423 KB) Pobierz
126641739 UNPDF
Victoria Holt
Skok tygrysicy
The Spring of the Tiger
Przełożyła Elżbieta Gepfert
Sceny angielskie
Tenton Square
Kiedy spoglądam na splot wydarzeń, które przywiodły mnie do tego domu, gdzie wykluła się
tajemnica, domu groźnych, ukrytych prądów, niepokojących ech i wszechobecnego zagrożenia,
czasem ze zdumieniem myślę o braku doświadczenia i niewinności mych młodych lat. O tym, że
jako dziewczynce w innym domu, tak dogodnie położonym blisko dzielnicy teatrów, nigdy nie
przyszło mi do głowy, by kwestionować niekonwencjonalny styl życia, w jakim się
wychowywałam.
Pamiętam, jak wyglądając przez okno, czekałam o zmroku na latarnika, który zapalał gazowe
latarnie na placu. Pamiętam poranne przebudzenia i dźwięki ulicy: stukot końskich kopyt po bruku,
nagły wybuch śmiechu służącej, wymieniającej jakieś uprzejmości z mleczarzem, gdy ten
napełniał dzbany, szorowanie schodów, polerowanie brązów. Wszystko musiało być wykonane
cicho i dyskretnie, by państwo mogli wierzyć — jeśli w ogóle o tym myśleli — że to, co konieczne
dla ich wygody, dzieje się za sprawą magii.
Podstawowym nakazem w naszym domu przy Denton Square było zachowanie całkowitej ciszy
rankami — z powodu mojej mamy. Rzadko wstawała przed południem, a to dlatego, że zwykle
kładła się do łóżka przed świtem. Jej wypoczynek był bardzo ważny, gdyż stanowiła rdzeń tego
domostwa. Od niej zależała nasza egzystencja, a jej nastroje określały atmosferę. Gdy była wesoła,
wszystkie byłyśmy bardzo, bardzo wesołe, a gdy była smutna lub w depresji, co się jej czasem
zdarzało, zalęknione chodziłyśmy na palcach, rozmawiając szeptem. Zupełnie jak ludzie żyjący u
stóp wulkanu, powiedziałam kiedyś do Meg Marlow, którzy czekają na erupcję. Bardzo dużo
czytałam i właśnie niedawno dowiedziałam się o zniszczeniu Pompei.
— Musimy się dostosować — stwierdziła Meg. — Sztuka ma swoje wymagania.
To prawda, że gdy nie wypoczywała, sztuka niosła ją do teatru każdej nocy i w niektóre
popołudnia. Właśnie te okresy odpoczynku nazywałam zagrożeniem erupcją. Choć nie gniewu
bałyśmy się tak bardzo, ale depresji. Na szczęście te nastroje nigdy nie trwały długo.
— Musisz pamiętać, kim ona jest.
Tak zawsze mówiła Meg, gdy któraś z nas zapominała o należytej czci.
Moją matką była Irena Rushton, przynajmniej tak brzmiał jej artystyczny pseudonim.
Naprawdę nazywała się Irena Ashington, żona Ralpha Ashingtona, którego porzuciła, gdy miałam
dwa lata.
Dumna i szczęśliwa słuchałam, kiedy Meg — w jednej osobie garderobiana mamy, jej
pokojówka, a także kucharka i oddana niewolnica — opowiadała, jak moja mama odeszła od ojca.
— Nie mogła już tego wytrzymać. Cud polega na tym, że zabrała cię ze sobą. To była trudna
decyzja. Takie małe dziecko nie mogło jej przecież pomóc w karierze. A jednak cię zabrała!
Stało się to kluczowym zdaniem mej młodości: „Zabrała cię ze sobą”.
— Chociaż — westchnęła kiedyś Meg — może byłoby lepiej, gdyby cię zostawiła.
Byłam zdziwiona i zastanawiałam się, gdzie byłabym teraz, gdyby mnie mama nie zabrała.
— W jakimś dalekim miejscu — wyjaśniła Meg, kiedy o to spytałam. — W ogóle nie powinna
tam jechać. To nie życie dla takich jak ona. Gorąco… zupełnie inaczej niż w Anglii. Wszędzie coś
pełza. Pająki! Fuj!
Meg strasznie bała się pająków. Kiedyś pojechała z mamą na tournee. Gdy spała na wsi,
znalazła w łóżku pająka. Nigdy jej nie obrzydło wspominanie grozy tego zdarzenia. „Nie ma jak w
Londynie”, kończyła zawsze, jakby istniało jakieś prawo, zakazujące pająkom wstępu do stolicy.
— A więc wróciła do domu i przywiozła cię ze sobą. Oczywiście, była sławna już przed
wyjazdem, więc znaleźli się dyrektorzy, którzy chętnie przyjęli ją z powrotem.
— I zabrała mnie ze sobą!
— Wiem, że nigdy tego nie żałowała. Kiedyś powiedziała mi: „Lubię wracać do domu. Czuję,
że to prawdziwy dom, kiedy wracam do mojej Małej Siddons”.
Naprawdę nazywałam się Sara Siddons Ashington, bowiem mama nadała mi imię na pamiątkę
osoby, którą uznawała za największą ozdobę swojego zawodu: Sary Siddons.
Kiedy była w dobrym nastroju, nazywała mnie Małą Siddons. Czasami budziło to we mnie lęk.
Bałam się, że planuje dla mnie sceniczną karierę, a do tego zawodu z pewnością nie miałam
żadnych zdolności.
Meg niewiele mogła mi powiedzieć o małżeńskim życiu mamy, ponieważ w tym czasie nie
pracowała u niej. Była garderobianą jeszcze przed ślubem swojej pani i kiedy ta wróciła do Anglii,
natychmiast podjęła dawne obowiązki. Przerwa trwała trzy lata.
— Mówiłam, że nie powinna jechać — twierdziła Meg. — Małżeństwo, owszem… ale nie takie
małżeństwo. Wyobrażałam sobie, że wyjdzie za kogoś, kto ma rezydencję na wsi, ładny dom w
mieście i może jeszcze jakiś tytuł do kompletu. To by było przyjemne. Aż nagle ona wychodzi za
tego Ralpha Ashingtona… Dobra rodzina, trzeba przyznać. Spora posiadłość na wsi. Ale nie mieli
domu w mieście… tylko to, co tam było za granicą. Ona niewiele o tym mówi, a to już coś oznacza.
To właśnie cała Irena Rushton, powiedziałam sobie. Kiedy człowiek pomyśli, jak mogłoby się jej
ułożyć… Nawet księciem nie byłabym zaskoczona… a tu tylko pan Ralph Ashington, proszę
bardzo, z plantacją herbaty, czy czegoś tam, na samym końcu świata.
— Jest moim ojcem.
— A tak, jest twoim ojcem. — Spojrzała na mnie z niesmakiem. — I nie był wcale taki młody.
Wdowiec. Jak ona mogła!
— Widziałaś go, Meg? Widziałaś mojego ojca?
— Dwukrotnie. Raz przy wyjściu dla aktorów, a raz w jej garderobie. Zwykle kłębił się tam
tłum wielbicieli, a on był ostatnim, na którego bym postawiła. Ale ona podjęła decyzję… szybko…
pronto… i gotowe. Znasz ją. „Postanowiłam”, mówi. Jest jak dziki koń z wędzidłem w pysku:
pędzi przed siebie i nie patrzy na boki.
— Musiał być bardzo przystojny, skoro spośród tych wszystkich książąt wybrała właśnie jego.
— Nigdy nie mogłam tego zrozumieć. I do dziś nie mogę. No cóż, wkrótce się przekonała, że to
był błąd. „Niczego nie żałuję”, mawia zawsze, „w końcu on dał mi moją Małą Sid — dons”.
Wiele razy prosiłam Meg, żeby opowiedziała mi tę historię tylko po to, by usłyszeć ostatnie
zdanie.
Oprócz Meg w naszym domu mieszkała jej siostra, Janet. Gdyby nie Meg, Janet na pewno by tu
nie została. Była przeciwieństwem siostry: surowa i bardzo zasadnicza. Nie podobało się jej u nas.
Przyzwyczaiła się do lepszej służby. Pracowała u ludzi, którzy mieli lokaja, służących i cały hufiec
pokojówek, nie licząc własnego powozu. Twierdziła, że pewnego dnia wrócą z Meg na wieś i
zamieszkają z ich siostrą Ethel, która była właścicielką niewielkiego domu. Hodowała drób,
sprzedawała świeże jajka, jarzyny, owoce i chciała zmienić swój domek w zajazd dla podróżnych.
Do tego potrzebowała pomocy sióstr.
— Janet wyleciałaby stąd jak z procy — mawiała Meg. — Ale ja nie potrafiłabym zostawić
mojej pani, a Janet nie potrafi zostawić mnie. Dlatego tu jesteśmy.
I to już całe nasze gospodarstwo. My cztery: Janet, Meg, mama i ja. Był też naturalnie wuj
Everard, ale on właściwie z nami nie mieszkał. Zostawał tylko od czasu do czasu. On i moja mama
bardzo się kochali.
— Powinni się pobrać — oceniała Meg — i zrobiliby to, gdyby nie „on” i nie „ona”.
„On” to był ojciec, który wciąż był mężem mojej mamy, a „ona” to żona Everarda. Dwie
mgliste figury stały między nami a normalnym domem, który spodobałby się Janet. Oczywiście i
tak byłby zbyt skromny, by całkowicie ją zadowolić. Meg nie była tak konwencjonalna.
— To Irena Rushton — mówiła. — W świecie teatru te sprawy wyglądają zupełnie inaczej.
Trzeba ich zrozumieć… oni żyją teatrem.
Mama nie chciała posyłać mnie do szkoły. Nie miałaby wtedy przy sobie Małej Siddons, do
której mogła wracać. Oczywiście musiałam się kształcić i w związku z tym w naszym domu był —
w pewnym sensie — jeszcze jeden mieszkaniec: Toby Mander, młody absolwent Oksfordu. Toby
zostałby aktorem, gdyby posiadał choć odrobinę talentu.
— Jeden z wielu — nazywała go mama. — Są ich legiony, kochana Mała Siddons. Czują
namiętność do teatru. To taka Brygada Niezupełnych. Prawie mogliby grać, lecz niezupełnie.
Prawie mogliby pisać sztuki, ale nie całkiem. Z odpowiednim talentem mogliby reżyserować czy
produkować, ale go nie mają.
Toby był jednym z nich. I kochał się w mojej mamie.
— A to — oceniła Meg — jest dolegliwością równie częstą jak różyczka. Podchodzą zbyt
blisko i zarażają się, można by powiedzieć. Niewielu ludzi ma to coś tak silne, jak twoja matka.
— Tę zdolność zarażania?
— Właśnie. Nigdy nie spotkałam kogoś, kto by tak potrafił to robić, a spędziłam w teatrze całe
życie.
— Taka choroba jest chyba endemiczną dla teatru — powiedziałam, gdyż uwielbiałam trudne
słowa. Stale czytałam słownik, znajdowałam nowe i natychmiast wypróbowywałam. — Jak
beri–beri w Afryce — dodałam.
— Ach, ty, i te twoje dziwaczne słowa — parsknęła Meg. — Nie wiem, skąd je bierzesz. W
każdym razie na pewno nie od matki.
To była przygana. Nic, czego nie odziedziczyłam po mamie, nie było warte uwagi.
Tak więc był z nami Toby, Tobias Mander, oddany niewolnik mamy. Załatwiła mu rolę
statysty, a on — by się odwdzięczyć — każdy ranek poświęcał na naukę jej córki. Byłam pilną
uczennicą i nie mogłam się doczekać naszych wspólnych lekcji. Spiskowaliśmy obydwoje,
próbując zaskoczyć mamę. Mogliśmy przewidzieć, że moje sukcesy w zdobywaniu wiedzy nie
wywrą na niej większego wrażenia. Miała ustaloną pozycję i była pożądanym gościem w salonach
elity, mimo braku wykształcenia. Naprawdę chciała tylko, by Toby uczynił mnie taką jak ona.
Martwiła się o moje powodzenie i wierzę, że byłam dla niej ważniejsza niż ktokolwiek inny,
oprócz Everarda, naturalnie. A czasem nawet miałam wrażenie, że mu dorównuję.
I tak przyjemnie mijały dni przy Denton Square. To był przytulny świat, miły — dzięki
towarzystwu Toby’ego Mandera i Meg Marlow, pracowitości Janet — i rozświetlany migotliwą
obecnością mamy.
Pamiętam swoje emocje, kiedy usiłowałam wyciągnąć od Meg jak najwięcej wiadomości.
Przeszłość była jak gigantyczna łamigłówka, a ja starałam się uzupełnić braki w obrazie.
Na przykład wuj Everard, mglista figura w tle, był ważną osobą w Izbie; w odpowiednim czasie
dowiedziałam się, że chodzi o Parlament. Z okna na poddaszu można było zobaczyć tarczę Big
Bena. Patrzyliśmy, czy pali się lampa na wieży, co oznaczało posiedzenie Izby, i to, że wuj Everard
będzie wtedy zajęty. Miał dom w Westminsterze i posiadłość na wsi. Zawsze przynosił mi
obwiązane wstążkami pudełka czekoladek. Wstążki pozwalano mi zachować, lecz czekoladki
ulegały zwykle konfiskacie, bo szkodziły zębom.
Kiedy miałam osiem lat, zaczęłam zdawać sobie sprawę, że istnieje spisek, by uczynić mnie
podobną do mamy. Moje zdrowe zęby, wzmacniane zjadaną tuż przed pójściem do łóżka cząstką
jabłka, ujęto w klamry, gdyż istniało ryzyko, że przednie będą zbyt duże.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin