Zelazny Roger - Walpurgisnacht.pdf

(41 KB) Pobierz
379521211 UNPDF
Roger Żelazny
Walpurgisnacht
(ze zbioru opowiadań pt. "IMIĘ")
 
Słoneczny, letni dzień. Szedł skrajem żywopłotu, szeroką, wyłożoną kocimi
łbami ścieżką, z mapą w jednej i wieńcem w drugiej ręce. Wszedł na cmentarną polanę,
mijając rząd porośniętych trawą kopczyków z tabliczkami z brązu; grządki bladych i
jasnych kwiatów przeplatały się z wykuszami, niskimi kamiennymi murkami,
podrabianymi ruinami greckimi, dostojnymi drzewami. Od czasu do czasu sprawdzał
nazwisko na tabliczce, zerkał do mapy.
W końcu znalazł się na ocienionej polanie. Jedynymi dźwiękami w tym
chłodnym, leżącym nieco niżej miejscu, były nagrane ptasie trele. Numery szły w górę.
Tutaj!
Klękając odłożył mapę i wieniec. Przebiegł palcami po tabliczce z napisem
"Arthur Abel Andrews", umieszczonym powyżej dwóch dat. Odnalazł uchwyt i
wyciągnął tabliczkę.
Pod nią znajdowała się zabezpieczona przed chłodem i wilgocią skrzyneczka z
przyciskiem. Nacisnąwszy go, usłyszał cichy szum. Gdy tabliczka z powrotem
wskoczyła na swoje miejsce, szum ustał.
- Cóż, minęło trochę czasu od ostatniej wizyty.
Młody człowiek rozejrzał się niespokojnie, choć przecież wiedział, czego się
spodziewać.
- Wuju Arthurze... - podjął, wpatrując się w nagle zmaterializowaną czerstwą,
solidnie zbudowaną postać o chytrych oczkach, zajmującą teraz wolną przestrzeń
ponad kopcem.
- No, jak się miewasz?
Mężczyzna ubrany w ciemne spodnie, białą koszulę z rękawami podwiniętymi
do łokci i kasztanowy krawat zawiązany luźno wokół szyi, uśmiechnął się.
- Gdy o to pytasz, powinienem odpowiedzieć "spoczywam w pokoju". Tak jest
przynajmniej napisane w programie. Pomyślmy chwilę... Jesteś...
- Twoim siostrzeńcem Raymondem. Byłem tu wcześniej tylko raz, gdy byłem
mały...
- Racja. Syn Sary. Jakże się ona teraz miewa?
- W porządku. Niedawno miała trzeci przeszczep wątroby. Odpoczywa właśnie
na Riwierze.
Raymond pomyślał o komputerze gdzieś pod ziemią. Z wprowadzonymi do
pamięci zdjęciami tych, którzy odeszli, komputer był w stanie produkować ruchome
hologramy naturalnej wielkości; przy pomocy wgranych fragmentów wypowiedzi
 
wuja, potrafił naśladować jego sposób mówienia; dzięki rozlicznym testom i
odczytywaniu fal mózgowych, a także potężnej bazie danych, w której znajdowały się
informacje o nim samym, o rodzinie i natury ogólnej, mógł przekonująco odpowiadać
na czyjekolwiek pytania. Pomimo tej świadomości Raymond poczuł się nieswojo.
Wszystko to razem za bardzo przypominało prawdziwego wuja, tę przebiegłą czarną
owcę rodziny, na którego ostatni raz spoglądał jako dziecko z pewnym przestrachem,
teraz otoczonego tajemniczym nimbem śmierci. Mawiano o nim, że posiadał niezwykłą
zdolność niszczenia wszelkich rzeczy i spraw.
- Cóż... Wuju, przyniosłem ci ładny wieniec z różowych róż.
- Wspaniale - odparł wuj, zaczepiając na nich wzrok. - Tego mi właśnie trzeba,
żeby trochę ożywić to miejsce.
Odwrócił się. Siedział na wysokim, obrotowym stołku. Przed nim znajdował
się niemal kompletny obraz baru z mosiężną poręczą. Na ladzie stał dzban piwa.
Chwyciwszy go i podniósłszy do ust, wuj pociągnął kilka łyków. Raymond
przypomniał sobie, że przy niezbędnej współpracy upamiętnianej osoby, prawo wyboru
ulubionych miejsc na fotografiach pozostawiano zawsze przyszłemu nieboszczykowi.
- Wuju, jeśli nie podobają ci się kwiaty, mogę je wymienić lub zabrać z
powrotem.
Wuj odstawił dzban, beknął cicho i potrząsnął głową.
- Nie, nie... Zostaw te pieprzone rośliny. Właśnie sobie pomyślałem jaki zrobić
z nich użytek.
Arthur wstał ze stolika. Pochylił się i podniósł wieniec. Raymond cofnął się.
- Jak wuj to zrobił? Przecież to prawdziwe kwiaty...!
Arthur z różowym wieńcem w ręku podszedł do kopca po przeciwnej stronie.
- Ach, to kombinacja lasera i pola sił - wuj machnął ręką. - Ostatni wynalazek.
Polega na wytwarzaniu interfejsu ciśnienia holograficznego.
- No dobrze, ale skąd się to wzięło? Przecież wuj...
Arthur zachichotał.
- Zostawiło się trochę gotówki na rachunku powierniczym, żeby mi
uaktualniano sprzęt...
Pochylił się i ciekawie zerknął na mosiężną tabliczkę.
- A jaki masz zasięg?
- Około dwudziestu metrów - odparł wuj. - Potem zaczynam blednąć. No, ale
dawniej to były tylko trzy metry. Popatrz!
 
Nacisnął guzik i obok zmaterializowała się wysoka, jasnowłosa kobieta o
zielonych oczach, z uśmiechem na ustach.
- Melissa, kochanie. Przyniosłem ci kwiaty - powiedział, podając jej wieniec.
- Z którego grobu je ściągnąłeś Arthurze? - spytała, biorąc kwiaty do rąk.
- Hola, hola! Naprawdę należą do mnie.
- W takim razie dziękuję. Chyba wepnę jedną różę we włosy.
- ...Przypnij ją do sukni, kiedy wieczorem wyskoczymy.
- Tak?
- Myślałem o małym przyjęciu. Czy masz wolny wieczór?
- Tak. To brzmi tak... żywo. Ale jak je zorganizujesz?
Arthur odwrócił się.
- Chciałbym, byś poznała mojego siostrzeńca Raymonda Ashera. Raymond, oto
Melissa DeWeese.
- Miło mi panią poznać – powiedział Raymond.
Melissa odpowiedziała uśmiechem.
- Mnie również - skinęła głową.
Arthur puścił perskie oko.
- Z pewnością dam sobie radę - powiedział, chwytając jej dłoń.
- Och, z pewnością, Arthurze - odparła i pogładziła go po policzku.
Urwała pączek róży i wsunęła go we włosy.
- To do zobaczenia - rzekła. - Dobrej nocy, Raymondzie - po czym zbladła i
zniknęła, upuszczając wieniec pośrodku kopca.
Arthur pokiwał głową.
- Otruta przez męża - wyjaśnił. - Co za strata...
- Wuju, widzę, że nawet śmierć nie zdołała ani na jotę zmienić twych upodobań
- oznajmił Raymond. - A uganianie się za nieboszczkami można nazwać tylko nekro...
- Wolnego, wolnego - zastopował go Arthur i odwróciwszy się, pomaszerował
z powrotem do baru. - To wszystko kwestia podejścia. Jestem pewien, że pewnego
dnia zobaczysz te sprawy w zupełnie innym świetle. - Podniósł dzban i umoczył w nim
usta.
- Trupiwsko - stwierdził. - Nekrohol.
- Wuju...
- Wiem, wiem - rzekł Arthur. - O coś ci chodzi. Inaczej po co byś przyszedł
nagle po tych wszystkich latach?
 
- Cóż, prawdę mówiąc...
- No już, wal śmiało. Nie każdy w końcu może sobie pozwolić na ten luksus.
- Zawsze uważano wuja za finansowego geniusza...
- To prawda. - Wykonał ręką zamaszysty ruch. - Dlatego mogę sobie pozwolić
na wszystko, co śmierć ma do zaoferowania.
- Tak... Większość środków należących do rodziny zamrożona jest w akcjach
Cybersolu i...
- Sprzedawać! Do diabła z nimi! Szybko się ich pozbyć!
- Naprawdę?
- Polecą na łeb i na szyję. I nie odzyskają wartości.
- Chwileczkę. Chciałem najpierw ci zreferować z nadzieją, że...
- Zreferować? Mnie? Mój procesor centralny otrzymuje streszczenia
wszystkich artykułów ukazujących się w czołowych pismach ekonomicznych. Jeśli nie
pozbędziesz się akcji Cybersolu, wszystko stracisz.
- No dobrze. Sprzedam je. W co mam zainwestować?
Wuj uśmiechnął się.
- Przysługa za przysługę, siostrzeńcze. Małe qui pro quo.
- To znaczy?
- Moja rada warta jest dużo więcej, niż wiązanka zdechłych kwiatków.
- Coś mi się zdaje, że tanio jej nie sprzedasz.
- Honi soit qui mal y pense, Raymond. Zgodnie z tymi słowy potrzebna mi
będzie mała pomoc.
- Mianowicie?
- Przyjdziesz tu o północy i powciskasz wszystkie guziki w tej części
cmentarza. Pragnę, by było to wielkie przyjęcie.
- Wuju, to brzmi całkiem niegodziwie.
- ...To spadaj. Nie czuj się zaproszony.
- No, nie wiem...
- Chcesz mi wmówić, że w tych nowych, antyseptycznych czasach boisz się
przyjść o północy na cmentarz, przepraszam, do nekropolii... nie, to również nie to. O,
do parku pamięci. O północy? I nacisnąć kilka guzików?
- No, nie... Nie o to dokładnie chodzi. Po prostu mam wrażenie, że prowadzisz
się gorzej niż za życia. A ja nie chcę być prekursorem nowego rodzaju przestępstw.
- Och, czym się martwisz? Sami to wymyśliliśmy. Kiedy tylko zainstalują nam
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin