76
Miasto Popiołów
Tom II trylogii „Dary Anioła"
PROLOG
Ogromna konstrukcja ze szkła i stali znajdująca się na Front Street przypominała lśniącą igłę wbijającą się w niebo. Metropole, nowy budynek z najdroższymi mieszkaniami w śródmieściu Manhattanu posiadał pięćdziesiąt siedem pięter. Na najwyższym z nich- pięćdziesiątym siódmym- znajdował się najbardziej luksusowy apartament ze wszystkich: apartament Metropole, majstersztyk ekskluzywnego, biało-czarnego projektu. Zbyt nowe by osiadł na nich kurz, marmurowe podłogi mieszkania odbijały gwiazdy widoczne przez olbrzymie okna sięgające od podłogi do sufitu. Szło w oknach było całkowicie prześwitujące, zapewniając obserwatorowi złudzenie, że nic go nie dzieli od otchłani przyprawiającej o zawrót głowy nawet tych ludzi bez lęku wysokości.
Daleko w dole płynęła East River, przypominająca z góry srebrną nić przeciętą lśniącymi mostami i nakrapianą malutkimi jak pyłki łódkami, która oddzielała od siebie połyskujące brzegi Manhattanu i Brooklynu. Podczas bezchmurnej nocy można było zobaczyć Statuę Wolności na południu- niestety tej nocy było mgliście i Wyspa Wolności ukryta była za białą chmurą mgły.
Niezależnie od spektakularnego widoku, mężczyzna stojący w oknie nie był nim specjalnie zachwycony. Miał zmarszczone brwi kiedy odwrócił się od okna i przeszedł przez pokój stukając obcasami swoich butów o marmurową podłogę.
- Jesteś już gotowy?- zażądał przeczesując dłonią po włosach koloru soli.- Jesteśmy tutaj już od prawie godziny.
Chłopiec klęczący na podłodze spojrzał na niego nerwowo i z rozdrażnieniem.
- Podłoga jest marmurowa. Jest twardsza niż myślałem. Trudno jest na niej narysować pentagram.
- Więc pomiń pentagram- Z bliska łatwiej było dostrzec, że pomimo białych włosów mężczyzna nie był stary. Jego ostra twarz była surowa ale pozbawiona zmarszczek, a jego oczy czyste i spokojne.
Chłopiec przełknął z trudem ślinę a jego czarne błoniaste skrzydła wystające z wąskich łopatek (musiał wyciąć dziury w plecach swojej dżinsowej kurtki, żeby skrzydła się zmieściły) zatrzepotały nerwowo.
- Pentagram jest niezbędną częścią każdego rytuału przywołującego demony. Wiesz o tym, panie. Bez niego...
- ...Nie jesteśmy chronieni. Wiem o tym, młody Eliasie. Ale pośpiesz się. Znam czarnoksiężników, którzy potrafią przywołać demona, zagadać go i wysłać z powrotem do piekła w czasie, który minął ci na namalowanie pięcioramiennej gwiazdy.
Chłopiec nic nie odpowiedział, tylko ponownie zaatakował marmur z wznowionym pośpiechem. Pot spływał mu po czole i odgarnął z niego włosy dłonią, której palce połączone były delikatną błoną.
- Skończone- powiedział w końcu i kucnął z westchnieniem.- Pentagram jest skończony.
- Świetnie- mężczyzna wydawał się zadowolony.- Zaczynajmy.
- Moje pieniądze-
- Już ci powiedziałem. Dostaniesz swoje pieniądze po mojej rozmowie z Agramonem, nie przed nią.
Elias wstał i zdjął kurtkę. Pomimo wyciętych w niej dziur kurtka wciąż ściskała mu skrzydła; uwolnione rozpostarły się, zwiększyły i utworzyły powiew w nieklimatyzowanym pokoju. Jego skrzydła były koloru ropy: czarne przewlekane tęczą oszałamiających kolorów. Mężczyzna odwrócił od niego wzrok, jakby widok skrzydeł go urażał, lecz Elias zdawał się tego nie zauważyć. Obszedł pentagram, który narysował w przeciwną stronę do ruchu wskazówek zegara skandując w języku demonów brzmiącym jak trzask płomieni.
Przy akompaniamencie dźwięku, jakby powietrze zostało spuszczone z opony, kontur pentagramu nagle stanął w płomieniach. W tuzinie ogromnych okien można było ujrzeć tuzin odbitych płonących pięcioramiennych gwiazd.
Coś ruszało się wewnątrz pentagramu, coś czarnego i bezkształtnego. Elias skandował coraz szybciej, unosząc błoniaste dłonie kreślił delikatne kontury w powietrzu swoimi palcami. W miejscu, w którym były pojawiał się niebieski ogień. Mężczyzna nie znał chthonianskiego, języka czarnoksiężników, w żadnym stopniu, ale rozpoznał wystarczająco dużo słów by zrozumieć często powtarzaną część pieśni Eliasa: Agramonie, wzywam cię. Z przestrzeni pomiędzy światami, wzywam cię.
Mężczyzna wsunął rękę do kieszeni. Jego palce napotkały coś twardego, zimnego I metalowego. Uśmiechnął się.
Elias zatrzymał się. Stał naprzeciwko pentagramu, jego głos unosił się I opadał w równomiernym skandowaniu a niebieski ogień trzaskał wokół niego jak błyskawica. Nagle z pentagramu uniosła się spiralnie plama czarnego dymu, rozszerzyła się i nabrała kształtu. Para oczu była zawieszona w cieniu jak drogocenne kamienie uwięzione w pajęczej sieci.
- Kto mnie wezwał z zaświatów?- Agramon zażądał głosem roztrzaskującym szkło.- Kto mnie wezwał?
Elias przestał skandować. Stał bez ruchu naprzeciw pentagramu- poruszały się tylko jego skrzydła, które trzepotały powoli. W powietrzu unosił się smród korozji I spalenizny.
- Agramon- powiedział czarnoksiężnik.- Jestem czarnoksiężnik Elias. Jestem tym, który cię wezwał.
Przez chwilę panowała cisza. Demon się zaśmiał, jeśli można powiedzieć, że dym potrafi się śmiać. Sam w sobie jego śmiech był kaustyczny i kwaśny.
- Niemądry czarnoksiężnik.- Agramon wydyszał.- niemądry chłopiec.
- To ty jesteś niemądry, jeśli myślisz, że mi zagrażasz- powiedział Elias, ale jego głos trząsł się jak jego skrzydła.- Będziesz więźniem tego pentagramu, Agramonie, dopóki cię nie uwolnię.
- Czyżby?
Dym poruszył się do przodu tworząc co raz to nowe kształty. Jedna wić przybrała kształt dłoni i pogłaskała krawędź płonącego pentagramu, który miał ją powstrzymać. Nagle, szybkim ruchem dym przekroczył krawędź gwiazdy, przelewając się przez granicę jak fala naruszająca wał przeciwpowodziowy. Płomienie zamigotały i zgasły kiedy Elias krzycząc cofnął się. Znów zaczął skandować w wartkim chthonianskim zaklęcia uwięzienia i wygnania. Nic się nie stało; czarna masa dymu nadeszła nieubłaganie i teraz zaczęła coś przypominać- zniekształconą, olbrzymią i ohydną postać ze zmieniającymi się święcącymi oczami, przypominającymi spodki i bijące złowieszczym światłem.
Mężczyzna patrzył niewzruszenie jak Elias ponownie krzyknął I rzucił się do ucieczki. Nawet nie dotarł do drzwi. Agramon ruszył do przodu, jego czarna masa zwaliła się na czarnoksiężnika jak fala wrzącej, czarnej smoły. Elias walczył słabo przez moment- a potem znieruchomiał. Czarny kształt odsunął się zostawiając na marmurowej podłodze powyginanego czarnoksiężnika.
- Mam nadzieję,- powiedział mężczyzna wyjmując zimny metalowy przedmiot z kieszeni i bawiąc się nim leniwie.- że nie zrobiłeś mu nic, co uczyniłoby go dla mnie bezużytecznym. Bo widzisz, potrzebuję jego krwi.
Agramon, czarny filar z morderczymi, diamentowymi oczami, odwrócił się. Spojrzał na mężczyznę w drogim garniturze, o wąskiej, obojętnej twarzy, z czarnymi znakami pokrywającymi jego skórę, który trzymał w dłoni świecący przedmiot.
- Zapłaciłeś dziecięcemu czarnoksiężnikowi, aby mnie wezwał? I nie powiedziałeś mu, co potrafię zrobić?
- Zgadłeś.
Agramon przemówił z niechętnym podziwem:
- To było sprytne.
Mężczyzna uczynił krok w stronę demona.
- Jestem bardzo sprytny. I jestem teraz także twoim panem. Posiadam Kielich Anioła. Będziesz mi posłuszny, albo poniesiesz konsekwencje.
Demon milczał przez chwilę. Następnie klęknął w kpiącym geście posłuszeństwa.
- Jestem do usług, mój Panie...?
Zdanie zostało grzecznie zakończone pytaniem. Mężczyzna się uśmiechnął.
- Możesz mnie nazywać Valentine.
CZĘŚĆ PIERWSZA: SEZON W PIEKLE
1
STRZAŁA VALENTIN’A
— Nadal jesteś wściekły?
Alec, oparty o ścianę windy, spiorunował Jace'a wzrokiem. - Nie jestem wściekły.
— Owszem, jesteś.
Jace oskarżycielskim gestem wycelował palec w przybranego brata i syknął, kiedy ból przeszył jego ramię. Cały był obolały po tym, jak po południu przeleciał przez trzy piętra zbutwiałego drewna i wylądował na stosie złomu. Nawet palce miał posiniaczone. Alec, dopiero niedawno odstawiwszy kule, których musiał używać po walce z Abbadonem, nie wyglądał dużo lepiej od niego. Jego ubranie pokrywały zaschnięte grudy błota, włosy wisiały w strąkach, na policzku widniała długa dęta rana.
—Nie jestem — rzucił Alec przez zęby. — Mówiłeś, że smocze demony dawno wymarły...
—Powiedziałem, że są prawie wymarłe.
—Prawie wymarłe to niedostatecznie wymarłe. — Głos Aleca drżał z wściekłości.
- Rozumiem. Każę zmienić wpis w podręczniku demonologii z „prawie wymarłe" na „niedostatecznie wymarłe zdaniem Aleca. On woli potwory, które naprawdę wymarły". Czy to cię uszczęśliwi?
- Chłopcy, chłopcy, nie kłóćcie się - skarciła ich Isabelle,
przyglądając się swojej twarzy w lustrze windy. Odwróciła się do nich z promiennym uśmiechem. — Fakt, że było więcej akcji, niż się spodziewaliśmy, ale w gruncie rzeczy niezła zabawa. Alec spojrzał na nią i pokręcił głową.
- Jak to robisz, że nigdy nie masz na sobie błota? - zapytał. Jego siostra wzruszyła ramionami.
- Mam czyste serce - odparła filozoficznie. - To odpycha brud.
Jace prychnął tak głośno, że Isabelle łypnęła na niego, marszcząc brwi. Przybrany brat pomachał do niej umorusanymi palcami. Za paznokciami miał żałobę.
- Brud w środku i na zewnątrz.
Isabelle już miała mu coś odpowiedzieć, kiedy winda zatrzymała się z przeraźliwym zgrzytem.
- Czas ją wreszcie naprawić - stwierdziła, otwierając drzwi.
Jace wyszedł za nią na korytarz. Już nie mógł się doczekać, kiedy pozbędzie się broni, zrzuci zbroję i wskoczy pod gorący prysznic. Przekonał przybranego brata i siostrę, żeby wybrali się z nim na polowanie, choć oboje niechętnie opuszczali Instytut, odkąd zabrakło Hodge'a, udzielającego im instrukcji. Jace jednak pragnął odwrócenia uwagi, brutalnej rozrywki i zapomnienia, które mogła dać walka, a nawet odniesione rany. Alec i Isabelle się zgodzili, wiedząc, że właśnie tego mu potrzeba. Pełzli więc przez brudne, opuszczone tunele, aż znaleźli i zabili smoczego demona. We trójkę działali jak zgrany zespół. Jak rodzina.
Jace rozpiął kurtkę i powiesił ją na kołku wbitym w ścianę. Alec siedział obok niego na niskiej drewnianej ławie i zdejmował zabłocone buty. Nucił niemelodyjnie pod nosem, by pokazać, ze wcale nie jest zły. Isabelle wyjmowała szpilki z długich ciemnych włosów. Kiedy opadły wokół niej jak kurtyna, oznajmiła:
- Jestem głodna. Chciałabym, żeby mama tu była i coś nam ugotowała.
- Lepiej, że jej tu nie ma - powiedział Jace, odpinając pas z bronią. — Już by krzyczała, że brudzimy dywany.
- Masz rację - usłyszał za plecami chłodny głos.
Jace znieruchomiał z rękami przy pasie i odwrócił głowę. W drzwiach, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, stała Maryse Lightwood. Miała na sobie czarny strój podróżny. Jej włosy, czarne jak u Isabelle, były ściągnięte w gruby koński ogon sięgający połowy pleców. Spojrzenie lodowatych, błękitnych oczu przesunęło się po całej trójce, jak snop światła z reflektorów.
- Mama! — Isabelle pierwsza odzyskała zimną krew. Podbiegła do matki i uściskała ją serdecznie.
Alec wstał z ławy i dołączył do siostry, starając się nie utykać.
Jace został na swoim miejscu. W oczach Maryse dostrzegł wyraz, który go zmroził. Z pewnością to, co powiedział, nie było aż takie straszne. Często żartowali z jej obsesji na punkcie starych dywanów...
- Gdzie tata? - zapytała Isabelle, odsuwając się od matki. -1 Max?
Maryse zawahała się ledwo dostrzegalnie.
- Max jest w swoim pokoju, a twój ojciec, niestety, nadal w Alicante. Pewna sprawa wymagała jego obecności.
- Coś się stało? — zainteresował się Alec, na ogół bardziej niż siostra wyczulony na wszelkie nastroje.
- To raczej ja mogłabym zadać ci to pytanie. —Ton matki był suchy. — Utykasz?
- Ja...
Alec był fatalnym kłamcą. Isabelle gładko wybawiła go z kłopotu.
- Mieliśmy starcie ze smoczym demonem w podziemnych
tunelach. Ale to nic takiego.
- Zapewne Wielki Demon, z którym walczyliście w zeszłym tygodniu, to też nic wielkiego?
Nawet Isabelle straciła rezon. Spojrzała na Jace'a.
- To nie było zaplanowane. - Jace miał trudności ze skupieniem się. Maryse jeszcze się z nim nie przywitała, nie powie działa mu nawet „cześć" i nadal spoglądała na niego oczami twardymi jak sztylety. Ucisk, który czuł w żołądku, powoli rozpływał się po całym brzuchu. Nigdy wcześniej tak na niego nie patrzyła, choćby nie wiadomo co zrobił. - To był błąd...
-Jace! - Najmłodszy z Lightwoodów przecisnął się obok matki i wpadł do pokoju, umykając przed jej ręką. - Wróciłeś? Wszyscy wróciliście. — Z zadowoleniem uśmiechnął się do Ale-ca i Isabelle. — Tak mi się wydawało, że słyszę windę.
- A mnie się wydawało, że miałeś zostać w swoim pokoju -powiedziała Maryse.
- Nie pamiętam — odparł Max z takim dostojeństwem, że nawet Alec się uśmiechnął.
Max był mały jak na swój wiek — wyglądał na siedem lat — ale tak poważny i samodzielny, że, zwłaszcza w połączeniu ze zbyt dużymi okularami, wydawał się starszy. Alec zmierzwił mu włosy, ale chłopiec wpatrywał się płomiennym wzrokiem w przybranego brata. Jace poczuł, że zimna pięść zaciśnięta w jego żołądku trochę się rozluźnia. Max zawsze wielbił jak bohatera właśnie jego, a nie Aleca, pewnie dlatego, że Jace lepiej tolerował jego obecność.
- Słyszałem, że walczyliście z Wielkim Demonem - powie dział chłopiec. - Był straszny?
- Był... inny - odparł Jace wymijająco. - Jak Alicante?
- Super. Widzieliśmy fajne rzeczy. W Alicante jest ten wielki arsenał. Zabrali mnie w parę miejsc, gdzie wyrabia się broń. Pokazali mi nowe sposoby robienia serafickich noży, żeby dłużej przetrwały. Spróbuję namówić Hodge'a, żeby mi pokazał... Jace zerknął na Maryse z wyrazem niedowierzania na twarzy. Więc Max nie wiedział o Hodge'u? Nic mu nie powiedzieli? Maryse dostrzegła jego spojrzenie i zacisnęła wargi.
- Wystarczy, Max. - Wzięła najmłodszego syna za ramię. Chłopiec zadarł głowę i popatrzył na nią zaskoczony.
- Ale ja rozmawiam z Jace'em.
- Widzę. - Matka pchnęła go lekko w stronę siostry. - Isabelle, Alec, zaprowadźcie brata do jego pokoju. Jace - jego imię wymówiła tak, jakby niewidzialny kwas wypalił sylaby w jej ustach - doprowadź się do porządku i przyjdź do biblioteki najszybciej, jak będziesz mógł.
— Nie rozumiem — odezwał się Alec, przenosząc wzrok z matki na Jace'a i z powrotem. - Co się dzieje? Jace poczuł zimny pot na plecach.
- Chodzi o mojego ojca? - zapytał.
Maryse drgnęła, jakby słowa „mój ojciec" były policzkiem.
- Biblioteka - rzuciła przez zęby. - Tam porozmawiamy. - To, co się wydarzyło, kiedy was nie było, to nie wina Jace'a - powiedział Alec. - Wszyscy braliśmy w tym udział. A Hodge mówił...
- O Hodge'u też porozmawiamy później - przerwała mu matka ostrzegawczym tonem, zerkając na Maksa.
—Ale, mamo — zaprotestowała Isabelle. — Jeśli zamierzasz ukarać Jace'a, powinnaś ukarać również nas. Tak byłoby sprawiedliwie. Robiliśmy dokładnie to samo.
—Nie — rzekła Maryse po dłuższej chwili, kiedy już się wydawało, że nic nie powie. — Tak nie było.
***
—Zasada anime numer jeden - powiedział Simon. Sie dział oparty o stos poduszek rzuconych na podłogę obok łóżka, z paczką chipsów ziemniaczanych w jednej ręce i pilotem w drugiej. Miał na sobie czarną bawełnianą koszulkę i dżinsy z dziurą na kolanie. — Nigdy nie zadzieraj ze ślepym mnichem.
—Wiem. — Clary wzięła chipsa z torebki i umoczyła go w misce z sosem stojącej na tacy między nimi. — Z jakiegoś powodu oni zawsze lepiej walczą niż mnisi, którzy widzą. - Zerknęła na ekran. - Czy ci faceci tańczą?
—Nie tańczą. Próbują się pozabijać. Ten gość jest śmiertelnym wrogiem tego drugiego, nie pamiętasz? Zabił jego tatę. Dlaczego mieliby tańczyć?
Clary chrupała chipsa, patrząc w zamyśleniu na ekran, gdzie między dwoma skrzydlatymi mężczyznami, którzy fruwali wokół siebie ze świetlnymi mieczami w rękach, falowały animowane kłęby różowo-żółtych chmur. Od czasu do czasu bohaterowie coś mówili, ale ponieważ był to japoński film z chińskimi napisami, dialogi niewiele wyjaśniały.
- Ten w kapeluszu to zły facet? - spytała.
- Nie, facet w kapeluszu był ojcem. Zły to ten z mechaniczną ręką która mówi.
W tym momencie zabrzęczał telefon. Simon odłożył paczkę chipsów i zrobił ruch, jakby zamierzał wstać i go odebrać, ale Clary położyła dłoń na jego nadgarstku.
- Nie. Niech dzwoni.
- To może być Lukę. Może dzwonić ze szpitala.
— To nie Lukę - powiedziała Clary z przekonaniem, którego w rzeczywistości wcale nie czuła. - Zadzwoniłby na moją komórkę, a nie na twój domowy numer.
Simon patrzył na przyjaciółkę przez dłuższą chwilę, po czym opadł z powrotem na dywan obok niej.
— Skoro tak twierdzisz.
Clary słyszała powątpiewanie w jego głosie, ale również niewypowiedziane słowa: „Ja tylko chcę, żebyś była szczęśliwa". Nie wierzyła, że to w ogóle jest możliwe w sytuacji, kiedy matka leżała w szpitalu podłączona rurkami do piszczącej aparatury, A Lukę siedział na twardym plastikowym krześle przy jej łóżku i wyglądał jak zombie. W dodatku Clary przez cały czas martwiła się o Jace'a. Dziesiątki razy sięgała po telefon, żeby zadzwonić do Instytutu, i odkładała słuchawkę, nie wykręciwszy numeru. Gdyby Jace chciał z nią rozmawiać, sam by się odezwał.
Może popełniła błąd, zabierając go ze sobą do szpitala, żeby zobaczył Jocelyn. Była pewna, że matka się obudzi, kiedy usłyszy głos pierworodnego syna. Niestety, nie obud...
mol_ebok