Katherine Granger
Miejsce pod słońcem
Libby Peterson stała na werandzie zajazdu „Pod Krzakiem Róży”, rozkoszując się ciszą poranka. Spokój zakłócał jedynie cichy szum morza i brzęczenie pszczół w krzakach róż porastających ściany. Na trawniku wygrzewała się Buttermilk – tłusta, żółta kotka całkowicie obojętna na zaczepki swych czteromiesięcznych kociąt. Na prawo od werandy, gdzie trawnik lekko opadał w stronę morza, krzewy poruszały się w porannej bryzie. Na cichych wodach zatoki Przylądka Dorsza płynęła samotna żaglówka. Jej błyszczący, czerwony żagiel wyglądał niczym rozpostarta flaga na bezkresnym horyzoncie.
Libby zgarnęła do tyłu długie, jasne włosy i odetchnęła głęboko powietrzem przesyconym zapachem róż i morza. Czuła się zadowolona. To była jej ulubiona pora dnia, zwłaszcza gdy przypadała na czerwiec.
Zajazd właśnie w tym czasie wyglądał najlepiej. Powietrze było ciepłe, ale jeszcze nie parne, co stawało się dokuczliwe w czasie dnia. Dom z białymi okiennicami i zielonymi zasłonami stał na pięcioakrowej posiadłości na północnym brzegu Przylądka Dorsza. Szeroka weranda z wiklinowymi meblami zapraszała do wnętrza.
Libby wyciągnęła z kieszeni zmięty list. Był od Deirdre, koleżanki, z którą za czasów szkolnych mieszkała w jednym pokoju, obecnie – redaktorką jednego z czołowych magazynów poświęconych dekoracji Home and Hearth. Deirdre po krótkim pobycie u Libby postanowiła wydrukować obszerny artykuł o zajeździe. List był tego potwierdzieniem.
Libby uśmiechnęła się, przebiegając wzrokiem kilka linijek.
Treść i forma listu charakteryzowały żywiołową osobowość autorki.
„Droga Libby!
Postanowione! Mój wydawca zgodził się na artykuł. Przyjeżdżam z fotografem i asystentką w poniedziałek. 24 czerwca. Zatrzymamy się na jakieś trzy dni. Przydałoby się co nieco ponaprawiać i skończyć te roboty, o których mówiłyśmy. Zadzwonię wkrótce, by potwierdzić rezerwację pokoi.”
Krytycznym wzrokiem przebiegła po ramach werandy. Z daleka wyglądały biało i świeżo, lecz z bliska wyraźnie było widać popękaną farbę. Malowanie okiennic zaplanowała na wrzesień, jednakże w tej sytuacji trzeba to zrobić teraz. Obszerny trawnik wymagał dokładnego wystrzyżenia. Warto też przyciąć krzewy, a kwietnik i warzywnik dokładnie wyplewić.
Libby westchnęła głęboko, pamiętała bowiem bardzo dobrze kolumny cyfr. Studiowała je zeszłej nocy, starając się znaleźć sposób zdobycia pieniędzy na wykonanie koniecznych prac i to przed dwudziestym czwartym czerwca, czyli za dwa tygodnie. Nie miała pieniędzy. Zima i wczesna wiosna nie są dobrą porą dla właścicieli zajazdów na Przylądku. Pieniądze zarobione w lecie pozwoliły jej jako tako przetrwać ostatnie miesiące. W tej chwili nie miała prawie nic.
Schowała list do kieszeni. Powinna już zapłacić za farbę, a tu musi przekonać malarza i stolarza, by jeszcze trochę poczekali na pieniądze.
– No cóż – powiedziała sama do siebie. – Sprawy się jakoś ułożą. Zawsze tak było.
Uklękła na trawie, wzięła w dłonie jednego kociaka i delikatnie podrapała go pod brodą, szepcząc czule do rozgrzanego słońcem skłębionego futerka. Zwierzątko wyprężyło grzbiet, przeciągnęło się i aksamitnymi łapami potarło jej dłonie. Libby ze śmiechem zagłębiła twarz w puszystej sierści, a potem posadziła je na ziemi, by mogło dołączyć do swego rodzeństwa.
Buttermilk łaskawym okiem obserwowała figle swych pociech. Libby podeszła do niej, chcąc i ją pogłaskać, ale w tym momencie poczuła, że nienawidzi tej matki-kotki; to przecież Libby chciała mieć dzieci baraszkujące na trawniku i mężczyznę, z którym mogłaby je mieć...
Nagle spostrzegła jakiś cień na ścieżce. Zdziwiona obróciła się, patrząc pod słońce. Zobaczyła jedynie kształt męskiej postaci. Dłonią osłoniła oczy, by lepiej widzieć. Pomogło. Przed nią stał wysoki, muskularny, z nierówno przyciętymi włosami opadającymi na czoło, nieznany mężczyzna, ubrany w czarną podkoszulkę podkreślającą umięśnioną figurę oraz znoszone dżinsy opinające szczupłe biodra. Widać było, że nie golił się od kilku dni.
Nie przestraszyła się na jego widok. Nie czuła żadnego zagrożenia z jego strony. Dokładnie przyjrzała się jego twarzy: miał dobrze uformowany nos, ładny wykrój ust oraz zimne oczy, których kolor przypominał ocean w zimowy sztorm.
Zaskoczona poczuła dziwny zawrót głowy, coś – jakby wchłanianie przez lodowate morze. Otrząsnęła się szybko i wyciągnęła do przybysza rękę.
– Dzień dobry – rzekła ciepłym głosem.
– Wyrwał mnie pan ze snu na jawie. Mogę w czymś pomóc? Jestem Libby Peterson, właścicielka zajazdu.
Uścisnął jej rękę. Poczuła przez moment ciepłą i twardą dłoń mężczyzny.
– Pani Peterson, szedłem właśnie szosą i zauważyłem szyld tego zajazdu. Spodobała mi się nazwa, więc się zatrzymałem.
Przyglądał się otoczeniu. Musiał zauważyć, że trawnik wymaga strzyżenia, a ogród – pielenia. Kiedy przeniósł wzrok na budynek, wyglądało to tak, jakby przyglądał się spękanej farbie i spłowiałym żaluzjom.
– Szukam pracy – rzekł w końcu.
Zdziwiona spojrzała na niego uważniej.
Czyżby to był anioł posłany przez dobrego Boga w chwili, gdy go tak bardzo potrzebowała? Ale aniołowie nie przybierają chyba takich postaci?
– Jak pan zapewne zauważył, potrzebuję pomocy – powiedziała. – Prowadzenie zajazdu przez jedną osobę nie jest proste.
– Sama go pani prowadzi? – spytał, mrużąc oczy. – Z szyldu wyczytałem, że właścicielami zajazdu są Libby i Joe Peterson.
– Joe to mój mąż – rzekła spokojnie. – Zmarł trzy lata temu, a ja byłam tak strasznie zajęta, że nie miałam czasu tego zmienić.
Spojrzała na niego, chcąc sprawdzić, czy domyśla się rzeczywistego powodu długiej zwłoki. Z jego oczu nie mogła nic wyczytać.
– Jeśli pani zechce, zrobię nową tabliczkę – odrzekł. – Kiedyś robiłem takie rzeźbione...
Rzeźbione tablice, tak, wiedziała – to było coś charakterystycznego dla tych okolic.
– Jest pan z tych stron?
– Urodziłem się w South Yarmouth, ale wyjechałem stąd osiemnaście lat temu.
– Rozumiem.
Coś w tym człowieku ją zaniepokoiło. Ale jeżeli potrafi malować, strzyc trawniki, porządkować ogród, to przeczucia się nie liczą.
– Jest tu dość dużo do roboty. Potrzebuję kogoś...
Vivichomik