Joan Elliot Pickart
Kamienne serce
(The Devil in Stone)
– Co, u diabła, zrobiła pani z moją matką?!
Robert Stone, nim jego szorstkie słowa zdążyły przebrzmieć, zrozumiał, że popełnił niewybaczalny błąd.
Stojąca przed nim kobieta przestała się ciepło, życzliwie uśmiechać i z gniewu aż zacisnęła usta. Jej ciemne oczy błysnęły furią, po czym się zwęziły, napotkawszy wściekłe spojrzenie Roberta.
Robert poczuł, że coś tu nie jest w porządku. Zawsze zwykł ważyć słowa, jednak rozdrażnienie, upał, przestawienie pór dnia po podróży lotniczej wzięły górę. Poza tym bardzo się martwił o swoją sześćdziesięciopięcioletnią matkę, Bessie Stone.
Teraz dzięki swojej gafie stał twarzą w twarz z krańcowo rozgniewaną i do tego bardzo piękną kobietą.
Szczupła sylwetka, małe, kształtne piersi – wszystkie jej zalety podkreślał strój w stylu wiejskim: niebieska drelichowa spódnica i biała bluzka. Robert nagle zapragnął, żeby wyszła zza kontuaru; chciał zobaczyć, czy jej nogi są równie kształtne jak reszta ciała.
Była wysoka; miała około metra siedemdziesięciu. Śniada cera, wystające kości policzkowe i prawie czarne oczy pozwalały sądzić, że w jej żyłach płynie indiańska krew. Rysy jej twarzy były delikatne. Jej uśmiech, nim zniknął, ukazywał zmysłową linię ust i białe zęby. Miała dwadzieścia sześć, może dwadzieścia siedem lat. Jej włosy, gęste i lśniące, spadały jak hebanowy wodospad na plecy. Robert zastanawiał się, dokąd sięgają. Jest piękna, myślał, piękna i wściekła jak diabli.
– Chwileczkę – powiedział. – Zacznijmy jeszcze raz, dobrze? Przepraszam za moje zachowanie. Nazywam się Robert Stone. Nie miałem prawa wtargnąć do pani sklepu w ten sposób. Przeleciałem pół świata, żeby dotrzeć do Tucson. Nawet nie wiem, jaki dziś jest dzień. Zdaję sobie sprawę, że to nie tłumaczy mojego postępowania, ale...
Przerwał. Bełkocę jak skarcony nieposłuszny dzieciak, myślał z niedowierzaniem. Tymczasem ta kobieta nawet nie drgnęła, nie złagodziła wyrazu twarzy. To żenujące tłumaczyć się i przepraszać kogoś, kto nagle okazał się posągiem. Czas z tym skończyć.
Pewnym krokiem podszedł do kontuaru.
– Wiem, że trafiłem do właściwego sklepu – rzekł, starając się zachować cierpliwość i uprzejmy ton. – Na szyldzie jest napis Wschodzące Słońce. Właśnie tę nazwę wymieniła w liście moja matka. W takim razie pani jest tą „miłą młodą kobietą”, o której wspominała.
Cisza.
– W porządku – powiedział Robert. – Czy nie nadweręży to zbytnio pani mózgu, jeżeli poda mi pani swoje nazwisko?
Spokojnie, pomyślał. Z tą kobietą należało postępować łagodnie. Wydawało mu się, że skądś ją zna, lecz nie był pewien, czy zmęczony umysł nie płata mu figla.
– Przepraszam. Mam przyjemność z panią... panną...
– Holt – powiedziała. Jej głos był równie nieprzyjazny jak wyraz twarzy. – Panna Winter Holt.
– Śliczne imię. – Uśmiechnął się szeroko. – Bardzo mi się podoba.
– Nie miałam nic do powiedzenia w tej sprawie. To wybór moich rodziców.
Krok naprzód, dwa krokrw tył. Niełatwo rozmawiać z Winter Holt. Winter – zima. Poetyckie imię, które bardzo pasowało do tej dziewczyny. Doświadczył istotnie lodowatego przyjęcia.
– Panno Holt... Winter, jeżeli mogę... Niepokoję się o los mojej matki. Znasz Bessie Stone?
Nim Winter zdążyła odpowiedzieć, otwarły się drzwi i do sklepu wkroczyła para w średnim wieku.
– Dzień dobry!
– Dzień dobry. W czym mogę państwu pomóc?
– Szukam kolczyków pasujących do naszyjnika żony – rzekł mężczyzna.
– Proszę podejść do końca lady. Z pewnością znajdziemy coś odpowiedniego.
Oddaliła się, nie zaszczyciwszy Roberta nawet przelotnym spojrzeniem; on zaś wpatrywał się w nią zafascynowany. Nigdy dotąd nie zachowywał się tak w towarzystwie dopiero co poznanej kobiety. Jej obecność sprawiła, że wyobraźnia zaczęła podsuwać mu śmiałe erotyczne obrazy. Jak miło byłoby pieścić, całować, odkrywać pod jedwabistą kurtyną włosów piersi Winter... Stone, na Boga, przestań!
Odwrócił siei zaczął się rozglądać. Sklep był obszerny i estetycznie urządzony. Wschodzące Słońce oferowało klientom wiele wyrobów indiańskiego pochodzenia: plecione koszyki, koce, biżuterię, naczynia. Przez witrynę widać byto dziedziniec z tryskającą fontanną, dalej olbrzymi hotel oraz przedgórze upstrzone domkami. Wszystko tu miało klasę, zaś metki świadczyły o tym, że sklep nie należy do najtańszych.
Robert kręcił się po sklepie, podsumowując ostatnie kilka minut. Informacje były raczej skąpe: Winter Holt jest wspaniała, Wschodzące Słońce ma dobrych właścicieli, w Tucson we wrześniu jest gorąca jak w piekle. Jedno pytanie pozostawało bez odpowiedzi. Gdzie jest matka? Robert czuł zmęczenie przenikające kości. Pulsujący ból rozsadzał mu skronie.
Winter zdjęła tacę z biżuterią, której przepych wzbudzał niekłamany zachwyt klientów.
– Te ozdoby wykonują Nawajowie – wyjaśniła Winter. – Mieszkają na północ od Tucson, w okolicach Flagstaff, Sedony i Oak Creek.
~ Jesteś Nawajką, moja droga? – zapytała kobieta.
– Nie, Apaczką Chiricahua. Jeżeli ma pani życzenie przymierzyć kolczyki, tam jest lustro. Proszę się dobrze zastanowić. Nie ma powodu do pośpiechu.
Para zajęła się oglądaniem biżuterii. Winter spojrzała na Roberta. A więc to jest Robert Stone, myślała. Pani Bessie mówiła o nim Bobby. Zapewniała, że list do syna rozwieje jego obawy. Winter odnosiła się do tych zapewnień sceptycznie. Nie dziwiła się, że Robert wyglądał jak wojownik na wojennej ścieżce.
Zaskoczył ją natomiast fakt, że młody Stone był nieprawdopodobnie przystojnym i dobrze, zbudowanym mężczyzną. Bessie często żałowała, że nie ma zdjęcia swego ukochanego syna. Nie mogąc pokazać fotografii Bobby’ego, snuła długie opowieści o tym, co robi i jak wygląda.
Winter uwielbiała panią Bessie. Uważała, że jest energiczną, inteligentną, niezależną i odważną starszą damą. Czasami nie mogła zgodzić się do końca z jej mniemaniem o Robercie. Sądziła, że wylewne pochwały są typową, przesłodzoną opinią matki o jedynym dziecku.
...
Vivichomik