Davis Justine - Dzieci szczęścia 10 - Brylant bez skazy.pdf

(593 KB) Pobierz
254587164 UNPDF
JUSTINE DAVIS
BRYLANT BEZ SKAZY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czy Kristina ma tak wielki dar przekonywania, czy to raczej on łatwo ulega
manipulacji?
Grant McClure posępnie potrząsnął głową. Prawda zapewne leży gdzieś pośrodku.
Zawsze ulegał namowom Kristiny, nawet jeśli udało mu się przejrzeć jej grę. Przyrodnia
siostra miała jednak tyle wdzięku i życzliwości dla ludzi, że trudno jej było odmówić. Nie
odmówił jej i tym razem, więc teraz spodziewał się wizyty nieproszonego gościa, choć czas
ku temu był wyjątkowo niesprzyjający.
Tłumiąc westchnienie, oparł się o drzwi stajni. Nieopodal rozległ się warkot silnika
samochodu. Siedzący za kierownicą Chipper Jenkins nie potrafił zdecydować, czy spotkała go
kara, czy nagroda. Cieszył się, że pozwolono mu prowadzić nowego pikapa, ale był trochę
zły, że powierzono mu tak niegodne kowboja zadanie. Miał przywieźć na ranczo jakąś
miastową paniusię.
- No! - Zaskoczony Grant chwycił kapelusz, który niespodziewanie zsunął mu się na
nos. Tuż przy uchu usłyszał radosne rżenie. - Joker, przestań!
Wielki, czarno - biały ogier rasy appaloosa spoglądał na niego zaczepnie, wyraźnie
zadowolony, że znów udało mu się strącić kapelusz z głowy swego pana. Uwielbiał płatać
takie figle i właśnie tej skłonności zawdzięczał swe przezwisko.
- A żeby cię, ty wstrętna, bezwartościowa szkapo - wymamrotał Grant, ale uśmiechnął
się do swego ulubieńca.
Nie mówił poważnie. Oryginalnie umaszczony ogier był jednym z najpiękniejszych
koni, jakie w życiu spotkał. Pięknie zbudowany, silny, szybki i wytrzymały Joker był również
obdarzony wielkim sercem i dobrym charakterem, a na dodatek wszystkie te cechy
przekazywał potomstwu. Taki koń to marzenie każdego jeźdźca.
Grant nawet w snach się nie spodziewał, że to marzenie ziści się właśnie jemu.
- Dziękuję ci, Kate - wyszeptał do siebie, nie pierwszy zresztą raz. - Nie wiem,
dlaczego to zrobiłaś, ale dziękuję ci. - Pogłaskał konia po szyi i powiedział głośno: - Chodź,
pajacu. Znajdziemy ci jakieś zajęcie, zanim się całkiem rozkleisz.
Joker prychnął na znak aprobaty i energicznie kiwnął głową. Grant zauważył, że
zaczął traktować to zwierzę jak człowieka, co nigdy przedtem mu się nie zdarzało. No, może
podobnie myślał jeszcze o Ryzykancie, mądrym owczarku australijskim, który na ranczu był
bardziej pożyteczny niż niejeden pracownik.
Prawie dwie godziny później, zadowolony z przejażdżki, odprowadził konia do
zagrody przy stajni, by zwierzę trochę odpoczęło. Czyszczenie Jokera odłożył na później,
ponieważ był pewien, że ogier nie odmówi sobie przyjemności i z zapałem wytarza się w
pyle. Listopad zbliżał się ku końcowi i niedługo ziemię pokryje śnieg.
Już nad wyżynami Wyoming przeszło kilka śnieżyc, ale śnieg jeszcze nie utrzymywał
się dłużej.
Wkrótce jednak miało się to zmienić, a wtedy i on, i wszyscy będą musieli naprawdę
przyłożyć się do pracy, by zwierzęta przetrwały srogą zimę. Rozpieszczona panna z wielkiego
miasta jest ostatnią rzeczą, jakiej mu tu potrzeba.
Rozmyślania przerwał mu warkot silnika wracającego pikapa.
- No, zaczyna się - wymamrotał. Zarzucił sobie na ramię uprząż Jokera i poszedł
przywitać gościa.
Najpierw spostrzegł Chippera. Chłopak stał przy zabłoconych drzwiach samochodu i
uśmiechał się z cielęcym zachwytem. Grant dopiero po chwili zauważył, kto wprawił
młodego pomocnika w taki stan. Z samochodu wysiadła kobieta o długich blond włosach,
związanych w koński ogon. Miała na sobie dżinsy i krótki kożuszek. Widać było, że chłód
wcale jej nie przeszkadza.
Kiedy go zobaczyła, jej oczy rozszerzyły się lekko. Grant zdawał sobie sprawę, że
gapi się na nią zaskoczony, ale nie potrafił zmienić wyrazu twarzy.
Była niska, przynajmniej w porównaniu z Grantem, bardzo drobna i delikatna, niczym
figurka z porcelany. Ciemne kręgi pod oczami pogłębiały wrażenie kruchości. Wydawała się
zmęczona, i to nie tylko fizycznie. Grant poczuł, że coś go ściska w sercu. Podobnie wyglądał
jego ojciec pięć lat temu, na kilka dni przed śmiercią.
- Witaj, Grant. Głos miała łagodny, matowy, i słychać w nim było nutę smutku, który
czaił się również w jej zielonych oczach.
- Witaj, Mercy - odrzekł cicho. Słysząc swoje przezwisko z dawnych lat, uśmiechnęła
się, ale jej oczy pozostały smutne.
- Nikt mnie tak nie nazywał, odkąd nie przyjeżdżasz latem do domu.
- Nigdy nie uważałem Minneapolis za swój dom. Po prostu tam mieszkała moja
matka.
Rozejrzała się, jakby chciała porównać rozległe, dzikie tereny wokół rancza i rysujące
się w oddali wysokie Góry Skaliste do wieżowców ze stali i szkła.
- Twój dom był zawsze tutaj, prawda? - rzekła cicho.
- Zawsze - potwierdził z nie skrywanym przekonaniem. Od dzieciństwa wiedział, że tu
jest jego miejsce. Ta piękna, dzika kraina wydawała się częścią niego samego i nigdy nie
potrafił ani nie chciał opierać się jej sile przyciągania.
- A więc to tutaj zawsze cię ciągnęło, tutaj musiałeś wracać. Chyba teraz zaczynam to
rozumieć...
Kiedy Kristina Fortune powiedziała Grantowi, że Meredith Brady została policjantką,
pomyślał sobie, że pewnie bardzo urosła od tego lata, kiedy jako nieznośna czternastolatka
przyjechała tu na wakacje, w towarzystwie o dwa lata młodszej przyrodniej siostry Granta.
Tymczasem Mercy nadał nie mogła mierzyć o wiele więcej niż metr pięćdziesiąt pięć.
- Zmieniłaś się - powiedział. I była to prawda. Pamiętał ją jako żywiołową, energiczną
nastolatkę, bardzo podobną do Kristiny. Teraz energia i żywiołowość gdzieś zniknęły.
- Zmieniłam się, ale nie urosłam, tak? - zapytała smutno.
- No cóż, nie urosłaś za wiele - przyznał rozsądnie.
- Łatwo ci mówić. Ty w ciągu jednego lata potrafiłeś urosnąć dziesięć centymetrów.
Usta Granta zadrgały. To było dziwne lato, kiedy w przeciągu trzech miesięcy
wystrzelił do góry i osiągnął metr osiemdziesiąt wzrostu. Nagle jego ruchy stały się
niezgrabne, ubrania za małe, a w dodatkowe zakłopotanie wpędzał go fakt, że jego przemiana
wywarła ogromne wrażenie na wszędobylskiej koleżance przyrodniej siostry.
- Dziwię się, że w ogóle urosłem, bo przez całe lato bez przerwy deptałaś mi po
piętach. Przykleiłaś się do mnie jak rzep, Meredith Cecelio.
Skrzywiła się.
- Proszę, mów do mnie po prostu Meredith. Albo Meri.
- A może Mercy? - To on tamtego lata wymyślił dla niej to przezwisko. - Pamiętam,
że nie odstępowałaś mnie ani na krok. Zawsze kiedy odwiedzałem mamę, kręciłaś się w
pobliżu. Nigdy nie zapomnę, jak poszłaś za mną na ślizgawkę i utknęłaś w obrotowej bramce.
- Miałam wtedy dwanaście lat - stwierdziła z godnością. - I byłam w tobie zakochana
po uszy, po tym, jak obroniłeś mnie przed chłopakami, którzy mi dokuczali.
Grant zamrugał oczami. Dawno odgadł, że się w nim durzyła, ale nie podejrzewał, że
zaczęło się to tak dawno. Przypomniał sobie, jak podczas pierwszych wspólnych letnich
wakacji zobaczył, iż dokucza jej dwóch starszych od niej chłopców, a ona, mimo że łzy
napływały jej do oczu, stała z dumnie uniesioną głową. Przegnał dręczycieli i odprowadził ją
do domu. Przez całą drogę milczała, dopiero w progu podziękowała mu cicho. Dopiero teraz
zdał sobie sprawę, że to od tamtej chwili stała się jego nieodłącznym cieniem.
- To było tylko dwóch łobuziaków - powiedział.
- A ty przybyłeś mi na pomoc niczym rycerz w srebrnej zbroi - odparła cicho. Grant
skrzywił się lekko. Nie nadawał się na bohatera, nawet na użytek naiwnej nastolatki. - Ale nie
przejmuj się - ciągnęła, widząc jego niepewną minę. - Już dawno się wyleczyłam ze słabości
do ciebie. Dorosłam i zrozumiałam, że zauroczyła mnie atrakcyjna powierzchowność, a nie
kryjący się pod nią człowiek. Dzięki Bogu, przeszło mi bardzo szybko.
- Aha.
Wypowiedział to dość niepewnym tonem. Czy sprawiło mu przyjemność, że wyznała
dawno minione uczucie? A może był zły, że Mercy już nic do niego nie czuje, i w dodatku tak
bardzo ją to cieszy? Zachciało mu się śmiać. Przecież już nieraz kobiety podkochiwały się w
nim tylko ze względu na jego męską urodę, i miał tego serdecznie dosyć. Jeszcze bardziej
irytowały go te, które dowiedziawszy się o jego sporym majątku, nagle zaczynały mu
okazywać coraz więcej uczucia.
Mercy była inna. Nigdy nie nadskakiwała mu i nie obsypywała go pochlebstwami.
Zupełnie nie pasowałoby to do jej łobuzerskiego sposobu bycia. Była jak miniaturowy wulkan
energii i nie odstępowała go na krok.
Włosy jak dawniej czesała w koński ogon, ale twarz, która kiedyś przywodziła mu na
myśl psotnego chochlika, zdumiewająco wyładniała. Wielkie oczy, lekko zadarty nos, śmiało
zarysowany podbródek... Meredith Brady stała się piękną kobietą. Nic dziwnego, że Chipper
gapił się na nią rozanielonym wzrokiem.
Chipper. Grant uświadomił sobie, że chłopak cały czas stoi tuż obok, przysłuchując się
ich rozmowie i chłonąc wzrokiem Mercy, która zdawała się zupełnie nie zauważać jego
fascynacji.
- Miałeś rozłożyć bryły soli dla bydła - przypomniał surowo chłopakowi. - Ja
odprowadzę naszego gościa do domu.
Chipper spojrzał na niego z rozpaczą.
- Ale ja chciałem zanieść bagaże...
- Dam sobie radę - odezwała się Mercy. - Nie są ciężkie. Lubię podróżować bez
zbędnego obciążenia.
- Ale ja...
- Trzeba rozłożyć sól - nakazał Grant. - I to szybko.
- Tak jest - zgodził się Chipper z rezygnacją. Nagle twarz mu pojaśniała. - Jeśli będzie
potrzebny ktoś, kto zna okolicę...
- Będę o tym pamiętała - odparła z uśmiechem. Grant zauważył, że jej uśmiech, choć
czarujący, był tylko zdawkowym odruchem, nie wydobywał się z serca. Nie był jednak
sztuczny jak uśmiechy kobiet, które spotykał podczas swych sporadycznych wizyt u matki.
Nie, ten uśmiech nie krył płytkości charakteru, był raczej maską skrywającą...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin