MACIEJ KUCZYŃSKI
ZWYCIĘZCA
Minął przełęcz i zbiegał po srebrzystym skłonie. Trawy chrzęściły rosą zamarzniętą w
nocy. Twarde krople pryskały jak szklane okruchy. Pod sobą miał słońce, już się podnosiło za
bladymi mgłami, bezkształtne jak plama rozlanego żółtka.
Zaskoczył stadko lam w zagłębieniu zbocza, rzuciły się do biegu chwiejąc giętkimi
szyjami. Wydłużył krok, dogonił je i począł wyprzedzać, wówczas dokonały zwrotu i
skoczyły w górę wyrzucając spod kopyt strzępki darni.
Już przestał się spieszyć. Po całonocnym pochodzie przez góry nabrał pewności, że zdąży.
Miasteczko leżało w dole. Zbiegając rozłożył ramiona i wyobraził sobie, że z kordyliery
spływa jak sęp, zakolami na czerwone dachy. Nim znalazł się w dole, słońce wysuszyło
trawy. Twarz opływało ciepłe powietrze pachnące sokiem roślin.
Z ostatniego pagórka zobaczył dach autobusu, pakunki w plątaninie sznurów, ogon białego
kurzu. Zajrzał w środek rynku zastawionego kramami. Już był zatłoczony. Przed kościołem
ulepionym z gliny powiewały chorągwie. Ludzie ściągali dróżkami z okolicy, dźwigając
toboły. Juczne zwierzęta wchodziły w przesmyki pośród domów.
Zanurzył się w gromadzie, między zgrzebne poncza zarzucone na grzbiety. Widział
szerokie twarze spalone andyjskim słońcem, włosy natłuszczone i czarne jak sadza. Stąpał po
rozsypanych strąkach czerwonej papryki, wśród kopców fioletowych i żółtych ziemniaków,
schylał głowę pod wiązkami ziół. Słyszał dźwięki trzcinowych piszczałek.
Przeżył krótką chwilę zwątpienia. Myśl, z którą w górach u siebie był tak oswojony, tutaj
wydała mu się obca. Przez chwilę miał ochotę uciec. Został, gdyż przyszło mu do głowy, że o
jego zamiarze jeszcze nikt nie wie. Po południu, na łące za kościołem, gdzie grała muzyka,
wmieszał się w gromadkę mężczyzn stających do biegu o nagrodę. Kolejno podchodzili do
stolika zgłaszając nazwiska. Pisarz w czarnym garniturze wyskrobywał je na arkuszu.
Podniósł na niego oczy.
– Nie jesteś za młody? – spytał. – Nie dasz z nimi rady...
– Dam – odparł Amaru. – Kończę już szesnaście lat.
– Popatrz, jakie to chłopy – pisarz machnął piórem. – Nie wygląda, żebyś miał tyle.
– Spróbuję – powtórzył.
Gromadzili się gapie. Patrzyli na ochotników dźwigających ciężary i wspinających się po
słupie smarowanym mydłem, aby ze szczytu zdjąć nagrodę proboszcza, nylonową chustkę na
głowę. Biegacze zdejmowali poncza, zwinięte w tobołek oddawali kolegom lub komuś z
rodziny. Zawijali rękawy koszul. Jedni zaciskali pasy, inni przeciwnie, popuszczali dziurkę
lub dwie. Mierzyli się wzrokiem, oceniając, który będzie groźnym przeciwnikiem. Kilku
siedząc na ziemi zzuwało cholewy i trepy z rzemieni. Amaru był boso, z gołą głową. Nie znał
tu nikogo, więc odłożył plecioną torbę pod stolik pisarza.
Trasę biegu wyznaczono kitami jaskrawych bibułek na tyczkach. Wiodła polną drogą
wznosząc się łagodnie, potem stromiej na szczyt obłego pagórka, gdzie ustawiono kosz pełen
kaczanów kukurydzy. Każdy z zawodników miał przynieść kaczan w garści na znak, że tam
dobiegł. Na zwycięzcę czekała nagroda, czarny prosiak.
Wezwano ich na linię startu wyznaczoną kijem położonym na trawie. Przepychali się jeden
przez drugiego, by być w pierwszym rzędzie. Amaru został kilka kroków z tyłu. Widział, jak
przyjmują postawy startowe, pochyleni, w rozkroku, niektórzy bokiem, ktoś przyklęknął na
ziemi.
3
Czekał z rękami ugiętymi w łokciach, głęboko oddychał. Słyszał, jak serce tłucze mu się w
piersi, nie mógł go uciszyć. Poczuł dotknięcie na ramieniu.
– W ten sposób przegrasz od razu – powiedział pisarz, wycierając chustką spoconą twarz.
– Pchaj się do przodu, wyjdź przed nich.
Zaprzeczył ruchem głowy. Wiedział, co ma robić, uczył się tego od dawna. Gdy
wystartowali na okrzyk pisarza, od razu został kilkanaście kroków za nimi. Widział, jak
wyrywali co sił do przodu, chcąc natychmiast zyskać przewagę. Trącali się łokciami,
potykali, któryś upadł.
Ruszył miękko i bez pośpiechu, rozluźniając mięśnie. Zamiast na plecy przeciwników
patrzył ponad ich głowami. Przymknął oczy i wczuł się w rytm własnego kroku. Gdy zgrał go
z oddechem, począł przyspieszać. Dotarłszy do skraju miasteczka, wyprzedził pierwszego z
biegaczy. Rozciągnęli się na wiejskiej drodze, po dwóch lub trzech razem. Co kilkanaście
metrów wyprzedzał kogoś. Byli tacy, co zrywem próbowali dotrzymać mu kroku. Biegli
zadyszani, czerwieniejąc na twarzy, aby wkrótce dać za wygraną. Wciąż jeszcze przyspieszał,
gdy inni dali już z siebie wszystko.
Kolorowe bibułki prowadziły przez pole jęczmienia. Opuściły drogę i po trawiastym
zboczu jęły się wznosić na pagórek. U jego podnóża miał przed sobą już tylko dwóch
przeciwników. W połowie wysokości zrównał się z prowadzącym, silnym, młodym
mężczyzną, rozebranym do pasa. Usłyszał jego urywany oddech, ujrzał muskularne ramiona
pracujące z wysiłkiem.
Nie musiał już przyspieszać, wystarczyło zachować szybkość, to tamci zwalniali. Na
szczycie znalazł się przed nimi. Obiegł kosz z kukurydzą, chwycił kaczan i począł zbiegać.
Znowu mijał ich wszystkich, tym razem zaglądając im w twarze. Ledwie go widzieli, oczy
mieli zalane potem, włosy lepiły się do czoła. Niektórzy szli już raczej, niż biegli, pnąc się na
pagórek. Przy pierwszych domach miasteczka popatrzył za siebie. Następny biegnący był w
połowie trasy. Dokończył bieg pośród ludzi stłoczonych przy drodze. Przeskoczył kij na
mecie. Przyniesiony kaczan rzucił do kosza prosiakowi. Schylił się pod stolik po torbę i,
zarzuciwszy ją na ramię, odbiegł, znikając w tłumie otaczającym kościół. Nie zważał na
wołania pisarza:
– Dokąd, zaczekaj, nagroda!
Z wysokiej skały patrzył na sępy krążące nad dachami i nad pustym rynkiem, wypatrujące
w przedwieczornym świetle porzuconych resztek. Spróbował odnaleźć szlak niedawnego
biegu. Wiejska droga wśród pola wydawała się stąd dziwnie krótka, pagórek spłaszczył się i
zniknął.
– Wygrałem! – powiedział do siebie.
Stary don Garcilaso nie omylił się, mógł już wygrywać nie tylko z wiejskimi chłopcami w
swojej szkółce. Dziś wreszcie przekonał się, że ćwiczenia całego roku nie poszły na marne.
Czuł, że mógłby biec jeszcze szybciej i dalej. Don Garcilaso obiecał, że uczyni go tak
szybkim, jak dawni gońcy pocztowi przemierzający te góry przed kilkuset laty w służbie
wielkiego Inki.
Siedzieli wówczas z don Garcilasem na progu kościoła, oparci plecami o wybielone
deszczami wrota, zabite na głucho, odkąd ostatni proboszcz opuścił wioskę. Kryli się w cieniu
rzucanym przez okap, patrzyli na zarośnięty zielskiem plac, który kiedyś był rynkiem, na
rozsypujące się, rozmyte gliniane ściany domów. Don Garcilaso mruczał coś pod nosem
strugając laskę, potem sięgnął w zanadrze i spod poncza wydobył tę książkę oprawioną w
skórę, z tłoczonym napisem noszącym ślady pozłoty, o grubym, pożółkłym papierze. Litery
kształtem zaledwie przypominały drukowane pismo z podręczników szkolnych Amaru.
Palcem pokazał datę, rok 1540, oraz dziwny rysunek biegnącego człowieka, Indianina z
włosami spiętymi w kok na karku, dzierżącego w dłoni coś na kształt drążka z pękiem piór.
4
Don Garcilaso szeleścił kartkami, odczytywał pojedyncze zdania. Amaru nie odzywał się ani
słowem. Zanim wstali, zapaliło się to w nim jak płomień.
Nie mógł usnąć, przewracał się na posłaniu. Wstał o świcie, przeskoczył rozsypany mur
zagrody i poszedł na łąki, aby jeszcze przed lekcjami pomyśleć o słowach don Garcilasa.
Czuł, że zbudziły w nim coś ważnego, i wiedział, że nikomu nie może się zwierzyć. Ani
uczniom w szkółce, ani żadnemu z mężczyzn w wiosce wrzucających ziarna kukurydzy do
dziur wybitych kołkiem w ziemi, ani kobietom dźwigającym płachty z dziećmi na plecach.
Wiedział, że przez nikogo z tutejszych nie mógłby być zrozumiany.
Cień ogarnął zbocze. Zadyszany wspinał się wprost w górę stromym żebrem, nie szukając
nawet ścieżek wydeptanych przez lamy, byle przy resztkach światła przekroczyć siodło
przełęczy. Trawy ustępowały miejsca porostom. Okrążał wysepki kaktusów otulone puchem,
który je chronił od nocnego mrozu. Wszedł między płaty śniegu. Już zszarzały, tylko niebo
świeciło jeszcze jak szkło niebieskiej butli. Znalazł się na grani i usłyszał świst wiatru, wpadł
w jego strumienie. Z doliny leżącej po drugiej stronie podchodził biały obłok. Zdążył
odnaleźć ścieżkę ze śladami kopyt. Starał się jej nie zgubić. Zapadły ciemności. Czuł na
twarzy i rękach zimne dotknięcie płatków śniegu. Padały gęsto i po kilku minutach, pod
warstwą pokrywającą ziemię, niepodobna już było wyczuć wydeptanej drogi. Szedł na oślep
wiedząc, że jeśli zdoła przeciąć szerokie siodło i opuścić się z drugiej strony, wynurzy się z
chmury. Brnął po kostki w lepiącym się śniegu, wydało mu się, że idzie pod górę. Zmienił
kierunek raz i drugi. Wciąż wracało złudzenie, iż wspina się po zboczu. Zrozumiał, czym to
może grozić, jeśli zadymka potrwa kilka godzin. O powrocie do domu przed świtem, zanim
się obudzą, nie było już co marzyć.
Wiatr zatrzymywał go w miejscu, mroził i ogłuszał. Wiedział, że musi się poruszać, ale nie
miał już siły. Przystanął, odwrócił się tyłem do wiatru, kolana uginały się pod nim, chciał
przypaść do ziemi i skryć się choćby w śniegu przed naporem zawiei. Poderwał się i ruszył
chwiejnie dalej z twarzą oblepioną lepkim plastrem.
Uderzył ramieniem o skałę. Wysunął dłonie, stał przy gładkiej płycie. Począł sunąć wzdłuż
ściany, wyczuł, że się zagina. Wiatr, który dotąd wiał mu w oczy, teraz uderzał z tyłu.
Uczynił jeszcze kilka kroków i ogarnęła go cisza. Zrozumiał, że okrąża skałę kolistą jak
baszta, i wtedy poznał. Chulpa!
Znał to miejsce, wysunięty z przełęczy taras, niegdyś cmentarzysko, gdzie w basztach z
granitowych bloków chowano mumie zmarłych Inków. Upadł na kolana i po łokcie w śniegu
pełzał wokół muru, aż do chwili, gdy znalazł kwadratowy otwór przy ziemi. Wczołgał się do
niego i znalazł w zacisznej komorze przeznaczonej do wstawiania ofiar. Gruby mur oddzielił
go od burzy. Podniósł dłoń i dotknął niskiego sklepienia. Tworzące go kamienie trzymały się
tu jeszcze mocno, choć wiele chulpas było już na pół zrujnowanych. Rozsypywał je czas,
niszczyli przechodni poszukiwacze skarbów. Wnętrza krypt były puste od dawna.
Owinął się ponczem, włożył torbę pod głowę i nadsłuchiwał dalekich odgłosów
zawieruchy. Nie mógł jednak zasnąć. Znowu przeżywał swój bieg. W półsennym majaczeniu
zobaczył ów rysunek z książki don Garcilasa. Wyobraził sobie, że sam jest gońcem
królewskim. Przebiegł swój odcinek, oddał pismo następnemu, a teraz odpoczywa, gdy
tamten biegnie dalej w nocy, niosąc pęk kipu, sznurów z węzełkami, aby przekazać go dalej i
dalej, aż zapis dotrze na koniec królestwa, równie szybko jakby niesiony przez ptaka.
A potem wróciło wspomnienie tej pierwszej rozmowy z don Garcilasem, po której narodził
się jakby na nowo. I było to tak, jakby pod jego imieniem, w jego dawnym ciele, pojawił się
nowy chłopak. Siedzieli tam, na schodku kościoła, w cieniu jego zwalistej, glinianej fasady,
wśród chwastów rozsadzających kamienie, a on wpatrywał się jak zaczarowany w wytartą
skórzaną oprawę książki trzymanej przez don Garcilasa, jakby przeczuwając, że cała jego
przyszłość jest w niej zapisana.
5
Stary człowiek objął go ramieniem. Pachniał ziołami, które sam zbierał i suszył.
– Posłuchaj, Amaru – powiedział cichym głosem. – W tej Księdze przeczytałem, że
zostanie chasqui, królewskim biegaczem, wymagało czegoś więcej niż tylko biegania. Kto
chciał dostąpić zaszczytu noszenia królewskich poleceń, najpierw musiał się doskonalić jako
człowiek, fizycznie i duchowo. Dlatego, kiedy cię pytam, czy chciałbyś trenować, jak to teraz
się mówi, i czy chciałbyś to robić według prastarych, opisanych tu zasad, najpierw musisz
odpowiedzieć sam sobie, jakim chcesz być człowiekiem, jakiego chcesz życia.
Popatrz na tę wioskę! – Don Garcilaso powiódł wzrokiem po gliniastym placu, brązowych
murkach z ręcznie uklepanych cegieł, chłopku śpiącym pod murem z kapeluszem na nosie, po
koślawych obórkach i bramach, chudym koniu przywiązanym do słupa... Tu się urodziłeś –
ciągnął – otworzyłeś oczy i to zobaczyłeś. A teraz dorosłeś i masz przed sobą dwie drogi, tak
jak każdy człowiek. Jedna z nich to bierność. Możesz nadal czekać na to co się z tobą stanie i
co los przyniesie. Możesz chodzić do szkoły, bo takie są przepisy. Pomagać ojcu w polu, bo
taki jest obowiązek syna. Biec gdzieś z chłopakami, bo cię zawołali. Potem się ożenić, bo taki
jest zwyczaj. Uprawiać ziemię, bo wszyscy to robią. Chodzić na zebrania, bo alkad tak każe,
wreszcie służyć w wojsku, bo takie jest prawo... Całe życie możesz tak przeżyć nie ruszywszy
głową. Wystarczy dać się popychać w tę i tamtą stronę, aż przyjdzie dzień, gdy staniesz nad
grobem, tutaj, za kościołem – don Garcilaso ruchem głowy pokazał za siebie – i będziesz
mógł sobie powiedzieć: tu się urodziłem i tutaj umieram, życie miało swoje blaski i cienie, ale
nie było trudne, bo robiłem tylko to, co mi kazali i szedłem, gdzie mnie popchnęli! – Don
Garcilaso urwał i zaczerpnął oddechu. – Ale – podjął znowu – jest też druga droga! O
wszystkim postanawiać samemu: kim być, gdzie mieszkać, co i z kim robić. Gdy cię ktoś
zawoła, zastanowić się: pójdę lub odmówię. Gdy cię ktoś będzie namawiał, rozważyć:
posłucham czy odrzucę? Gdy ci ktoś rozkaże, zdecydować: ulegnę lub się sprzeciwię. To
życie będzie trudniejsze, bo wszystko będzie się w nim działo według twojego wyboru,
będzie więc twoją winą albo twoją zasługą. Będziesz sam je budował, ustalał reguły, co ci
wolno, a czego nie wolno ci robić, z jakimi ludźmi się zadać, a jakich omijać. I najważniejsze:
jak je spożytkować, jaki wielki cel przed sobą postawić i dążyć do niego uparcie, latami.
Amaru trwał w milczeniu, wsłuchany w te słowa i w samego siebie.
– Nie wiem czy potrafię – wyszeptał.
– To potrafi każdy – odparł don Garcilaso. – Trzeba tylko o tym wiedzieć i trzeba chcieć i
dążyć do tego. Nie stać w miejscu, ale robić kroki, choćby najmniejsze, trzeba tylko zacząć. A
więc zaczynamy?
Amaru pokiwał tylko głową, nie mógł wydobyć słowa. Coś dziwnego działo się w nim, w
sercu, w głębi duszy. Rodził się na nowo, on prawdziwy, jak pisklę wychodził ze skorupy,
lekki, odnowiony, choć był chłopcem z zapadłej wioski, ujrzał cały świat przed sobą, świeży,
kolorowy, jak po deszczu obmyty. Zerwał się i pobiegł. Wypadł poza domy i pomknął w dół
zbocza.
Śmigał nad trawami, szeroko rozłożył ramiona i czuł, że teraz tylko od jego woli zależy,
czy uleci nad doliną jak orzeł.
Było już południe, gdy zgięty wpół przemknął pod niskimi oknami budynku szkolnego i
wśliznął się do klasy przez drzwi uchylone na dwór. Nie zauważony przez nauczyciela, który
stał twarzą do tablicy, usiadł w swojej ławce.
– Szukali mnie? – spytał szeptem Lucia, swojego sąsiada.
Lucio, nie odpowiadając, przyglądał mu się z otwartymi ustami. Reszta chłopców też
spostrzegła jego wejście. Oglądali się i trącali łokciami.
– Naprawdę byłeś w... – zaczął Lucio swym stłumionym basem, urwał jednak, gdyż
odezwał się nauczyciel.
6
– A! – powiedział do Amaru. – Jesteś! – powoli odwracał się do klasy odkładając kredę. –
Byłeś już w domu?
– Nie – odparł Amaru.
– Ojciec jest u alkada, idź tam teraz – polecił. – Ja też przyjdę za chwilę, po lekcji.
W głębokiej ciszy Amaru poszedł ku drzwiom i wysunął się z klasy. Wiedzą coś? –
zachodził w głowę. Mogło chodzić tylko o nieobecność, dwie noce nie spał w domu. Ale
samo to nie było niczym nadzwyczajnym. Nieraz on, Lucio i inni wyprawiali się do odległego
jeziora na ryby lub po owoce opuncji do gorącej doliny Ollyatambo.
Teraz dopiero czuł zmęczenie, wlókł się noga za nogą, z trudem przekraczając gliniaste
pagórki uliczki wiodącej do rynku. Co pewien czas waliły się tu mury jednego z
opuszczonych domów, cegieł nikt nie uprzątał i glina rozpuszczana deszczem zamieniała się
w udeptany kopczyk. Już od dawna żaden wóz tędy nie przejeżdżał. Tylko piesi przemykali
ścieżkami wśród chwastów.
Na zarośniętym rynku pasły się krowy pilnowane przez siedzące na przyzbie kościoła
kobiety. Z ich uniesionych dłoni zwisały wirujące wrzeciona z motkami wełny.
W narożnym domu z drewnianym balkonem okna były otwarte. Z pięterka dochodziły
głosy mężczyzn. Napis wycięty w desce pod godłem państwowym głosił, że tu się mieści
urząd alkada. Amaru wszedł do chłodnej sieni, na popękane klepisko. Schodki ulepione z
gliny, pozbawione poręczy, wiodły na pięterko. Począł się wspinać.
Alkad siedział pod ścianą naprzeciw wejścia, za koślawym stołem o deskach
wygładzonych łokciami. Za nim, w narożniku, tkwiła flaga. Na ścianach wisiały pożółkłe
obwieszczenia oraz ogłoszenia o walkach byków. Alkad miał na głowie sombrero spuszczone
na oczy i cygaro w zębach. Na ławie przed nim siedział ojciec Amaru, stary don Garcilaso i
młody chłop, Sandovia.
Ujrzeli go i zapadło milczenie. Skrzypiała tylko ława. Alkad ruchem brody wskazał mu
miejsce. Amaru przysiadł u jej końca i czekał.
– Wszystko wiemy – powiedział alkad. – Sandovia – ciągnął – był na tym jarmarku,
widział, że stanąłeś do biegu, poznał cię...
– Pewno, że go poznałem – wtrącił Sandovia. – Widziałem go jak teraz, na trzy kroki.
– Mówi, że ścigałeś się i że nawet przybiegłeś pierwszy. Sam wrócił jeszcze wczoraj w
nocy ciężarówką, która jechała przez Tenuco.
– Tak było – rzekł Sandovia – i można było zabrać tego prosiaka, co był na nagrodę. Ale
on zaraz odszedł.
– Zostawiłeś prosiaka? – ożywił się alkad.
– Przecież nie mógł z nim wracać przez góry – odezwał się pojednawczo don Garcilaso.
– No, dobrze – zakończył alkad. – Nie nasza sprawa, chodzi o co innego – zwrócił się do
Amaru. – Czy to prawda, że uczy cię biegać don Garcilaso?
– Prawda – skinął głową Amaru.
– Otóż właśnie! – powiedział alkad. – Zaś twój ojciec dowiedział się o tym i żąda, żebyś
przerwał naukę. Powiada, że don Garcilaso nie ma prawa do tego i kiedy kończą się lekcje,
powinieneś wracać do domu i pomagać w polu.
Do izby wszedł nauczyciel. Przysunął sobie krzesło i usiadł z boku stołu. Był to młody
człowiek z pobliskiego miasteczka. Ukończył kurs nauczycielski w stolicy i niedawno tu
przybył. Nie znał nawet dobrze wszystkich gospodarzy we wsi.
– Tak jest – powiedział nauczyciel. – Nikt, kto nie ma państwowego dyplomu, nie może
nikogo uczyć, nawet sportu.
Don Garcilaso uśmiechnął się i pokiwał głową.
– To mnie nie obchodzi, ma czy nie ma! – rzekł ojciec Amaru. – Ale to strata czasu, a w
domu jest robota. Chłopak ma, widać, dużo siły, ale zamiast pomagać, ciągle gdzieś przepada
i tak to jest. Ja do don Garcilasa nic nie mam. Dotąd nawet nie wiedziałem, co się tam
7
szykuje. Biegał to biegał, młody jest, ale teraz, kiedy Sandovia zobaczył, że on chodzi biegać
na jarmarki, to mi się przestało podobać i chcę, żeby alkad urzędowo powiedział don
Garcilasowi, że ja się nie zgadzam. Widzę, że to już nie zabawa. A po co to chłopcu? Amaru
ma pracować na roli, bieganiem się nie naje. A tu trzeba nie biegać, ale mocno stać na ziemi,
trzeba siły. Urodził się chłopem, będzie orał ziemię i sadził. Po co mu w głowie mieszać.
– Co mówicie na to, don Garcilaso? – spytał alkad.
– A cóż mogę powiedzieć? Amaru nie jest pełnoletni, powinien słuchać ojca. Ale wielka
byłaby szkoda, gdyby nie mógł biegać. Dotąd nie mówiliśmy o tym, ale skoro już się wydało,
to powiem. Amaru ma do tego zdolności, gdyby dalej ćwiczył, mógłby zostać najlepszym
biegaczem, może w całym kraju.
– I co z tego? – powiedział ojciec wzruszając ramionami. – Chłop ma chodzić powoli.
– A co to za ćwiczenia? – spytał nauczyciel. Na kursie w Limie nauczył się gier w piłkę i
wysłuchał kilku godzin wykładów o tym, jak prowadzić lekcje gimnastyki na wsi. – Żeby
uczyć biegania, trzeba wiedzieć jak, w przeciwnym razie można spowodować chorobę!
– No – wtrącił alkad pojednawczo, chcąc złagodzić ostry ton nauczyciela – nie ma chyba
powodu...
– Ja nic nie ukrywam – przerwał mu don Garcilaso i sięgnąwszy w zanadrze, wyjął książkę
oprawną w skórę i położył na stole.
– Co to ma być? – spytał krzywiąc usta nauczyciel.
Alkad podniósł książkę do światła i otworzył z uwagą. Miał szacunek dla słowa
drukowanego, gdyż sam, by uzyskać urząd, musiał przedstawić rozprawkę o swojej wsi
rodzinnej, jej historii, ludności i przyczynach, dla których zaczęła się wyludniać przed
dziesięciu laty.
– Autor, brat Francisco de la Calle, misjonarz – przeczytał alkad – „Rozprawa ciekawa o
tym, jak w państwie Inków przyuczano gońców do szybko biegania”.
– Phi! – parsknął nauczyciel. – Skąd pan wygrzebał tę starzyznę?
– Wygrzebałem – odparł don Garcilaso.
Nauczyciel mieszkał we wsi zbyt krótko, aby znać don Garcilasa i wiedzieć o nim to, co
wiedzieli inni. Co prawda nie było tego wiele. Don Garcilaso zjawił się we wsi w tym czasie,
gdy zaczęła podupadać na skutek wyjałowienia ziemi słabo nawożonej, a także wysychania
łąk, gdy po trzęsieniu ziemi znikły niektóre strumienie. Wielu mieszkańców uciekało z
dobytkiem w inne okolice. Zrobił to też ówczesny nauczyciel i zamknięto szkołę. Don
Garcilaso miał trochę uciułanych pieniędzy. Z własnej woli zaczął uczyć dzieci pisania i
czytania. Nic nie brał za to od gospodarzy i robił to, dopóki nowy rząd nie wydał ustawy o
oświacie i nie otworzył szkoły powtórnie. Don Garcilaso był już stary, ale raz czy dwa razy
do roku wyprawiał się do okolicznych miasteczek i wyszukiwał stare druki i książki, które
zbierał u siebie. Kim był przedtem, nie wiedziano. Mówiono, że kimś znacznym i uczonym.
Prędko przyjęto go we wsi i oswojono się z jego obecnością.
– Jaką wartość – mówił nauczyciel – może to mieć dzisiaj! Żadną! – wskazał palcem
książkę. – To było dobre czterysta lat temu, ale nie dzisiaj, w nowoczesnym świecie.
Don Garcilaso znowu uśmiechnął się pod nosem, zwrócił głowę do swego sąsiada.
– Sandovia – zapytał – widziałeś?
– Widziałem! – potwierdził Sandovia. – Przyszedł pierwszy, przed wszystkimi.
– To o niczym nie świadczy! – rzekł zapalczywie nauczyciel. – I skąd jakiś misjonarz mógł
wiedzieć, jak Inkowie trenowali gońców.
– Bardzo prosto – odrzekł don Garcilaso. – Był jednym z pierwszych sprowadzonych przez
Pizarra po podboju Peru. Przybył do Cuzco zaledwie w rok po zdobyciu stolicy przez
Hiszpanów. Było tam jeszcze wielu Indian, którzy coś znaczyli w dawnym państwie. Nic
dziwnego, że misjonarz spotkał kogoś, kto uczy biegaczy, i spisał jego relację. Niech się pan
też dowie, że Inkowie zaczynali trenować swoich gońców od dziecka i wyrastali z nich silni i
8
zdrowi mężczyźni, którzy potrafili biec wiele godzin dziennie, jeśli trzeba było pokonać duże
odległości. Ale przeważnie obsługiwali stałe linie pocztowe, gdzie biegło się od stacji do
stacji i wtedy, na krótkim odcinku, umieli rozwijać wielką szybkość.
– Don Garcilaso – odezwał się pojednawczo ojciec Amaru – ja nie miałem nic złego na
myśli, chciałem tylko...
– Najlepiej będzie – przerwał don Garcilaso kładąc mu rękę na ramieniu – jak we dwóch
pogadamy o tej sprawie. Chodźmy do...
Rudy1950