DAVID BRIN
Wysłannik Przyszłości
(Przekład Michał Jakuszewski)
Dla Beniamina Franklina
Przebiegłego geniusza, I Lizystraty, Która próbowała...
Podziękowania
Autor chciałby wyrazić swą wdzięczność tym, którzy tak szczodrze dzielili się z nim swym czasem i mądrością podczas kształtowania się tej książki.
Dean Ing, Dianę i John Brizzolara, Astrid Andersen, Greg Bear, Mark Grygier, Douglas Bolger, Kathleen Retz, Conrad Halling, Pattie Harper, Don Coleman, Sarah Barter i doktor James Arnold - oni wszyscy wsparli mnie pomocnymi uwagami.
Szczególnie chciałbym podziękować Anicie Everson, Danielowi J. Brinowi, Kristie McCue oraz profesorowi Johnowi Lewisowi za ich istotne sugestie.
Wyrazy uznania dla Lou Aronica i Bantam Books za nieocenione wsparcie i zrozumienie, a także dla Shawny McCarthy z Davis Publications za to samo.
Na koniec, dziękuję kobietom, które znalem i które nigdy nie przestawały mnie zdumiewać, gdy ogarniało mnie samozadowolenie i gdy potrzebny był mi wstrząs. Zmuszały mnie wtedy do zastanowienia.
Jest w nich moc, drzemiąca pod powierzchnią. I jest w nich magia.
David Brin kwiecień 1985
WSTĘP
Trzynastoletnie roztopy
Lodowate wichry nie przestawały dąć. Padał brudny śnieg. Prastare morze nie znało jednak pośpiechu.
Ziemia sześć tysięcy razy obróciła się wokół osi od chwili, kiedy rozbłysły płomienie i zginęły miasta. Teraz, gdy szesnaście razy pokonała swą trasę wokół Słońca, zniknęły już obłoki sadzy, które wzbijały się z płonących lasów, zmieniając dzień w noc.
Minęło sześć tysięcy zachodów słońca - jaskrawych, pomarańczowych, przepięknych dzięki zawieszonemu w powietrzu pyłowi - od chwili, gdy bijące w górę, przegrzane leje przebity się do stratosfery, wypełniając ją maleńkimi, zawieszonymi w powietrzu okruchami skały i gleby. Zaciemniona nimi atmosfera przepuszczała mniej światła słonecznego i ochłodziła się.
Nie było już zbyt ważne, jaka była przyczyna - wielki meteoryt, potężny wybuch wulkanu czy wojna atomowa. Równowaga temperatury i ciśnienia załamała się. Rozszalały się potężne wichry.
Na całej północy zaczął padać brudny śnieg. Gdzieniegdzie nie usuwało go nawet lato.
Prawdziwie ważny był jednak tylko ocean, ponadczasowy, wytrwały i oporny na zmiany. Niebo pociemniało i pojaśniało ponownie. Wiatry przynosiły ze sobą brunatnożółte, pełne grzmotów zachody słońca. Miejscami rozrastały się lodowce, a płytsze morza zaczynały opadać.
Lecz werdykt oceanu miał być rozstrzygający i jeszcze nie zapadł.
Ziemia wirowała. Ludzie bronili się jeszcze tu i ówdzie.
A ocean wydawał z siebie tchnienie zimy.
GÓRY KASKADOWE
1
Wśród pyłu i krwi - gdy nozdrza wypełnia ostra woń strachu - człowieka często nawiedzają dziwne skojarzenia. Choć Gordon spędził połowę życia w głuszy - z czego większość zajęła mu walka o przetrwanie - wciąż dziwiło go to, jak zapomniane dawno przeżycia budziły się na nowo w jego umyśle w samym środku walki na śmierć i życie.
Dysząc w suchym jak pieprz gąszczu - czołgając się desperacko, by znaleźć schronienie - doświadczył nagle wspomnienia tak wyrazistego, jak pokryte pyłem kamienie przed jego nosem. Wizja kontrastowała ostro z otaczającą go rzeczywistością: deszczowe popołudnie w ciepłej, bezpiecznej bibliotece uniwersyteckiej dawno temu, zaginiony świat pełen książek, muzyki i beztroskich, filozoficznych dywagacji.
"Słowa na stronicy".
Pełznąc przez mocne, nieustępliwe paprocie, niemal widział litery, czarne na białym tle. Choć nie przypominał sobie nazwiska mało znanego autora, słowa powróciły do niego z absolutną jasnością.
"Pomijając śmierć, nie istnieje nic takiego jak «całkowita» klęska... Żadna katastrofa nie jest tak niszczycielska, by zdeterminowana osoba nie mogła ocalić czegoś z popiołów - ryzykując wszystko, co jej pozostało...
Na świecie nie ma nic groźniejszego niż zdesperowany człowiek".
Gordon żałował, że dawno nieżyjący pisarz nie znajduje się obok niego, narażony na to samo niebezpieczeństwo. Zastanowił się, jakich pokrzepiających frazesów doszukałby się w tej katastrofie.
Podrapany i pokaleczony wskutek desperackiej ucieczki w gąszcz, czołgał się tak cicho, jak tylko mógł. Zastygał w bezruchu i zaciskał powieki, gdy tylko wydawało się, że unoszący się w powietrzu pył może go sprowokować do kichnięcia. Była to powolna, bolesna wędrówka. Nie był nawet pewien, dokąd zmierza.
Kilka minut temu był tak bezpieczny i dobrze zaopatrzony, jak rzadko który samotny wędrowiec. Teraz pozostało mu niewiele więcej niż rozdarta koszula, wypłowiałe dżinsy i mokasyny, które zwykł wkładać, gdy rozbijał obóz. Ponadto ciernie szarpały to wszystko na strzępy.
Po każdym nowym draśnięciu jego ramiona i plecy ogarniał gobelin palącego bólu. W tej okropnej, suchej jak pieprz dżungli nie można jednak było zrobić nic innego, jak czołgać się naprzód i modlić się, by ta kręta trasa nie zaprowadziła go z powrotem w ręce wrogów - ludzi, którzy właściwie już go zabili.
Gdy myślał, że piekielne zielsko nigdy się nie skończy, pojawiła się przed nim otwarta przestrzeń. Gąszcz przecinała wąska rozpadlina. W dole widniało skalne rumowisko. Gordon wygramolił się wreszcie z ciernistych zarośli, przetoczył na plecy i wbił wzrok w zamglone niebo, zadowolony choćby i z tego, że powietrza nie paskudzi już kompostowa woń suchego rozkładu.
"Witajcie w Oregonie - pomyślał z goryczą. A myślałem, że w Idaho było kiepsko".
Uniósł rękę i spróbował otrzeć sobie pył z oczu.
"A może po prostu robię się już za stary na takie rzeczy?"
Ostatecznie przekroczył już trzydziestkę, średnią długość życia wędrowca w postkatastroficznej epoce.
"O Boże, chciałbym wrócić do domu".
Nie miał na myśli Minneapolis. Preria była w dzisiejszych czasach piekłem. Przez ponad dziesięć lat usiłował stamtąd uciec. Nie, dom był dla Gordona czymś więcej niż jakimś konkretnym miejscem.
"Hamburger, gorąca kąpiel, muzyka, merbromina... - zimne piwo..."
Gdy jego ciężki oddech uspokoił się. na pierwszy plan wysunęły się inne dźwięki - aż nazbyt wyraźne odgłosy radosnego plądrowania. Dobiegały z odległości jakichś stu stóp w dół zbocza. Śmiech rozlegał się, gdy zachwyceni rabusie grzebali w jego ekwipunku.
...kilku życzliwych gliniarzy w sąsiedztwie" - dodał Gordon, nie przestając wyliczać powabów dawno minionego świata.
Bandyci zaskoczyli go, kiedy późnym popołudniem popijał herbatę z czarnego bzu przy ognisku. Od pierwszej chwili, gdy zobaczył, jak gnają wzdłuż szlaku wprost na niego, zrozumiał, że tym mężczyznom o zawziętych twarzach równie łatwo będzie go zabić, jak na niego spojrzeć.
Nie czekał, aż zdecydują, którą z tych rzeczy zrobić. Lunął wrzątkiem w twarz pierwszego z brodatych rozbójników, po czym skoczył prosto w pobliskie cierniste krzewy. W ślad za nim huknęły dwa strzały i na tym się skończyło. Zapewne jego zwłoki nie były dla złodziei warte niemożliwej do zastąpienia kuli. I tak już zdobyli jego zapasy.
"A przynajmniej tak sądzą".
Gordon uśmiechnął się gorzko. Nim usiadł ostrożnie. opierając się o skalną grzędę, upewnił się. że nie można go dostrzec z leżącego w dole zbocza. Oczyścił podróżny pas z gałązek i pociągnął z wypełnionej do połowy manierki długi, rozpaczliwie mu potrzebny łyk.
"Dzięki ci, paranojo" - pomyślał. Od czasu wojny zagłady ani razu nie pozwolił, by pas znalazł się dalej niż trzy stopy od jego boku. Była to jedyna rzecz, którą zdążył złapać, nim dał nura w chaszcze.
Gdy wyciągał z kabury rewolwer kalibru trzydzieści osiem, lśnienie ciemnoszarego metalu było widoczne nawet przez cienką warstwę kurzu. Dmuchnął na tępo zakończoną broń i dokładnie sprawdził jej działanie. Cichy trzask zaświadczył delikatnie, lecz dobitnie o mistrzowskim wykonaniu i śmiercionośnej precyzji wywodzących się z innej epoki. Stary świat był biegły nawet w sztuce zabijania.
"Zwłaszcza w sztuce zabijania" - poprawił się w myślach Gordon.
Z leżącego poniżej zbocza dobiegał ochrypły śmiech.
Z reguły podczas wędrówki ładował broń tylko czterema pociskami. Teraz wyciągnął z torby u pasa jeszcze dwa bezcenne naboje i wsadził je do pustych komór leżących poniżej iglicy i za nią. "Bezpieczne obchodzenie się z bronią" nie było już istotną kwestią, zwłaszcza że i tak spodziewał się, iż umrze dziś wieczorem.
"Szesnaście lat pogoni za snem - pomyślał. Najpierw długa, bezowocna walka z upadkiem... potem wysiłki mające na celu przetrwanie trzyletniej zimy... a wreszcie ponad dziesięć lat wędrówek z miejsca na miejsce, wymykania się zarazie i głodowi, walk z przeklętymi holnistami i sforami dzikich psów... pół życia spędzone na odgrywaniu roli wędrownego minstrela z ciemnego wieku, występów w zamian za posiłek, by przeżyć jeszcze jeden dzień, podczas gdy szukałem... jakiegoś miejsca..."
Gordon potrząsnął głową. Znał swe marzenia bardzo dobrze. Były to głupie fantazje, na które nie było miejsca we współczesnym świecie.
"...jakiegoś miejsca, gdzie ktoś wziął na siebie odpowiedzialność..."
Odpędził od siebie tę myśl. Bez względu na to, czego szukał, jego długa pielgrzymka najwyraźniej dobiegła kresu tutaj, w suchych, zimnych górach kraju, który ongiś był wschodnim Oregonem.
Sądząc po dobiegających z dołu dźwiękach, bandyci już się pakowali, gotowi oddalić się ze swymi łupami. Gęste połacie wysuszonych pnączy zasłaniały Gordonowi widok na to, co działo się poniżej, za sosnami ponclerosu. Wkrótce jednak pojawił się krzepki mężczyzna w wypłowiałym, myśliwskim płaszczu w szkocką kratę, oddalający się od jego obozu w kierunku północno-wschodnim, szlakiem opadającym w dół zbocza.
Jego strój potwierdził to. co Gordon niejasno zapamiętał z pierwszych chwil ataku. Na szczęście napastnicy nie nosili maskujących ubiorów z demobilu... znaku holnistowskich surwiwalistów.
"To na pewno tylko zwykli, przeciętni bandyci, niech ich piekło pochłonie".
W takim przypadku istniał cień szansy, że plan przebłyskujący w jego umyśle może coś dać.
Być może.
Pierwszy z bandytów owiązał sobie wokół pasa zdatna na każdą pogodę kurtkę Gordona. W prawej ręce trzymał powtarzalną strzelbę, którą wędrowiec przyniósł ze sobą aż z Montany.
- Chodźcie! - krzyknął brodaty rabuś. - Dość już świętowania. Zgarnijcie to wszystko i w drogę!
"Herszt" - uznał Gordon.
Następny mężczyzna, niższy i odziany w bardziej wyświechtane łachy, pojawił się szybkim krokiem w polu widzenia. Niósł płócienny plecak i sponiewieraną strzelbę.
- Chłopie, co za łup! Trzeba by to uczcić. Jak już zataszczymy wszystko na miejsce, to dasz nam tyle bimbru, ile zechcemy, co, Jaś? - Niższy z rozbójników podskoczył niczym podekscytowany ptak. - Chłopie, Sheba i dziewczyny chyba pękną, kiedy usłyszą o tym małym króliku, którego zagoniliśmy w kępę głogu. Nigdy nie widziałem, żeby coś tak szybko zwiewało!
Zachichotał.
Gordon zmarszczył brwi, usłyszawszy obelgę dodaną do poniesionych szkód. - Niemal wszędzie, gdzie dotarł, wyglądało to tak samo - postkatastroficzna nieczułość, do której nigdy się nie przyzwyczaił, nawet po tych wszystkich latach. Spoglądając jednym okiem zza kępy traw porastających brzeg rozpadliny, zaczerpnął głęboko tchu i krzyknął:
- Nie liczyłbym jeszcze na popijawę, bracie niedźwiedziu!
Adrenalina sprawiła, że jego głos zabrzmiał bardziej piskliwie niż tego chciał. Nie mógł jednak nic na to poradzić.
Rosły mężczyzna padł niezgrabnie na ziemię, usiłując skryć się za najbliższym drzewem. Chudy rabuś gapił się jednak na zbocze.
- Co... Kto tam jest?
Gordon poczuł niewielką ulgę. Zachowanie tych sukinsynów potwierdzało, że nie byli prawdziwymi surwiwalistami. Z pewnością nie holnistami. W przeciwnym razie już by nie żył.
Pozostali bandyci - Gordon naliczył w sumie pięciu - pognali wzdłuż szlaku, dźwigając łupy.
- Padnij! - wrzasnął do nich wódz ze swej kryjówki.
Chudzielec najwyraźniej zdał sobie sprawę, że jest całkiem odsłonięty i pośpiesznie dołączył do swych kompanów skrytych w podszyciu. Byli tam wszyscy oprócz jednego bandyty - faceta o pożółkłej twarzy i upstrzonych siwizną czarnych bokobrodach, w tyrolskim kapeluszu na głowie. Zamiast się ukryć, przesunął się nieco do przodu, przeżuwając sosnową igłę i wpatrując się z uwagą w gąszcz.
- A po co? - zapytał ze spokojem. - Ten biedaczyna miał na sobie niewiele więcej niż bieliznę, kiedy na niego skoczyliśmy. Mamy jego strzelbę. Sprawdźmy, czego chce.
Gordon trzymał głowę nisko, nie mógł jednak nie zwrócić uwagi na leniwy, afektowany, przeciągły ton, jakim mężczyzna przemawiał. Jako jedyny z bandytów był gładko ogolony. Nawet z tej odległości Gordon dostrzegał, że jego ubranie było czystsze i staranniej utrzymane.
Gdy herszt warknął coś pod nosem, zblazowany bandyta wzruszył ramionami i bez pośpiechu skrył się za rozwidloną sosną. Schowany zaledwie odrobinę, zawołał w kierunku wzgórza:
- Jest pan tam, panie króliku? Bardzo żałuję, że nie zaczekał pan, żeby zaprosić nas na herbatę. Pamiętając jednak o tym, jak Jaś i Mały Wally zwykli traktować gości, nie mogę chyba mieć do pana pretensji, że dał pan drapaka.
Gordon nie mógł uwierzyć, że ma ochotę odpowiedzieć temu głąbowi żartem na żart.
- Tak właśnie wtedy sobie pomyślałem! - zawołał. - Dziękuję, że rozumie pan mój brak gościnności. Swoja drogą, z kim mam przyjemność?
Wysoki osobnik uśmiechnął się szeroko.
- Z kim mam... Ach, kształcony! Cóż za radość. Upłynęło tak wiele czasu, odkąd rozmawiałem z inteligentnym człowiekiem - zdjął tyrolski kapelusz i ukłonił się. - Jestem Roger Everett Septien, w swoim czasie makler Giełdy Pacyficznej, a teraz bandyta, który pana obrabował. A co do moich kolegów...
Zarośla zaszeleściły. Septien nastawił uszu. Wreszcie wzruszył ramionami.
- Niestety! - zawołał do Gordona. W normalnej sytuacji skusiłaby mnie okazja do porządnej konwersacji. Jestem pewien, że brakuje jej panu tak samo jak mnie. Tak się jednak niefortunnie składa, że przywódca naszego małego bractwa rzezimieszków nalega, bym się dowiedział, czego pan chce, i zakończył sprawę. Proszę wiec wygłosić swój tekst, panie króliku. Zamieniamy się w słuch.
Gordon potrząsnął głową. Ten gość najwyraźniej uważał się za dowcipnego, choć jego humor był czwartego gatunku, nawet według powojennych standardów.
- Zauważyłem, że pańscy koledzy nie zabrali całego mojego ekwipunku. Czy przypadkowo nie postanowiliście wziąć sobie tylko tyle, ile potrzebujecie, mi zostawić chociaż tyle, bym mógł przeżyć?
Z niżej położonych chaszczy dobiegł cienki chichot. Potem dołączyły do niego inne końskie rżenia. Roger Septien popatrzył w lewo i w prawo, po czym uniósł ręce. Jego przesadne westchnienie zdawało się sugerować, że przynajmniej on docenia ironię zawartą w pytaniu Gordona.
- Niestety - powtórzył. - Przypominam sobie, że wspomniałem o podobnej możliwości mym współbraciom. Na przykład naszym kobietom mogłyby się na coś przydać pańskie aluminiowe tyczki do namiotu i stelaż plecaka, sugerowałem jednak, byśmy zostawili nylonowy śpiwór i sam namiot, które są dla nas bezużyteczne. Hmm, w pewnym sensie to właśnie zrobiliśmy. Niemniej nie sądzę, by poczynione przez Wally'ego... hm, zmiany spotkały się z pańską aprobatą.
W krzakach znów rozległ się piskliwy chichot. Gordon podupadł nieco na duchu.
- A co z moimi butami? Wszyscy wyglądacie na porządnie obutych. Czy zresztą pasowałyby na któregoś z was? Nie moglibyście ich zostawić? I kurtki z rękawicami?
Septien kaszlnął.
- Hmm, tak. To podstawowe pozycje, prawda? Pomijając oczywiście strzelbę, która nie podlega negocjacjom.
Gordon splunął. "No jasne, ty idioto. Tylko niepoprawny gaduła powtarza oczywiste rzeczy".
Ponownie dał się słyszeć stłumiony przez listowie głos herszta bandytów. Raz jeszcze rozległy się chichoty. Z grymasem bólu na twarzy były makler, westchnąwszy, powiedział:
- Mój przywódca pyta, co oferuje pan w zamian. Wiem oczywiście, że nie ma pan nic, muszę jednak zapytać.
Szczerze mówiąc, Gordon miał kilka rzeczy, których mogliby pragnąć: na przykład wbudowany w pas kompas oraz scyzoryk o wielu ostrzach. Jakie jednak miał szansę na zorganizowanie wymiany tak, by wyjść z niej z życiem? Nie trzeba było telepatii, by odgadnąć, że te sukinsyny bawią się ze swą ofiarą.
Przepełnił go okrutny gniew, zwłaszcza z powodu fałszywego współczucia okazywanego przez Septiena. W ciągu lat, które nastąpiły po upadku, spotykał się już z tym połączeniem okrutnej pogardy i uprzejmego zachowania u ludzi ongiś wykształconych. Jego zdaniem takie typki były o wiele gorsze od tych, którzy po prostu przystosowali się do barbarzyńskich czasów.
- Niech pan posłucha! - krzyknął. - Na nic wam te cholerne buty! Nie potrzebujecie też właściwie mojej kurtki, szczoteczki do zębów czy notesu. Ta okolica jest czysta, więc po co wam mój licznik Geigera? Nie jestem aż tak głupi, by wierzyć, że odzyskam strzelbę, ale bez niektórych z tamtych rzeczy zginę, niech was cholera!
Jego przekleństwo poniosło się echem wzdłuż długiego, górskiego zbocza, pozostawiając za sobą pełną napięcia ciszę. Nagle krzaki zaszeleściły i wyprostował się rosły herszt bandytów. Splunął pogardliwie w stronę ukrytej ofiary i strzelił palcami na pozostałych.
Teraz wiem, że nie ma broni - oznajmił. Jego gęste brwi zwęziły się. Wskazał ręką mniej więcej w kierunku Gordona. - Uciekaj, mały króliku. Uciekaj, bo obedrzemy cię ze skóry i zjemy na kolację!
Dźwignął powtarzalną strzelbę Gordona, odwrócił się plecami i oddalił ścieżką, powoli i obojętnie. Pozostali podążyli za nim ze śmiechem.
Roger Septien pożegnał górski stok ironicznym wzruszeniem ramion, po czym zgarnął swoją część łupów i ruszył za kompanami. Zniknęli za zakrętem wąskiej górskiej ścieżki, lecz jeszcze przez wiele minut Gordon słyszał cichnący w oddali dźwięk czyjegoś radosnego pogwizdywania.
"Ty imbecylu!" Choć jego szansę były kiepskie, zmarnował je całkowicie, apelując do ich rozsądku i miłosierdzia. W epoce kłów i pazurów nikt tego nie robił, chyba że był bezsilny. Wahanie bandytów zniknęło natychmiast, gdy jak głupiec poprosił ich o uczciwe traktowanie.
Oczywiście mógłby wystrzelić ze swej trzydziestkiósemki i zmarnować cenną kulę, by dowieść, że nie jest całkowicie niegroźny. W ten sposób zmusiłby ich, by ponownie zaczęli traktować go poważnie...
"Dlaczego więc tego nie zrobiłem? Czy za bardzo się bałem? Zapewne - przyznał. Najprawdopodobniej umrę dziś w nocy z zimna, ale nastąpi to za wiele godzin, wystarczająco dużo, by w tej chwili było to tylko abstrakcyjne zagrożenie, mniej przerażające i bezpośrednie niż pięciu bezlitosnych, uzbrojonych facetów".
Walnął pięścią w otwartą dłoń.
"Och, przestań, Gordon. Możesz zrobić sobie psychoanalizę wieczorem, kiedy będziesz zamarzał na śmierć. Wszystko sprowadza się do tego, że okazałeś się konkursowym durniem i to zapewne oznacza twój koniec".
Podniósł się sztywno i zaczął skradać się ostrożnie w dół zbocza. Choć nie był jeszcze w pełni gotów przyznać się do tego przed sobą samym, czuł narastającą pewność, że istnieje tylko jedno rozwiązanie, tylko jedno mało prawdopodobne, lecz jedynie możliwe wyjście z tej katastrofy.
Gdy tylko wydostał się spośród chaszczy, pokuśtykał do sączącego się strumyka, by obmyć twarz i najgorsze skaleczenia. Odgarnął z oczu przepocone kosmyki brązowych włosów. Zadrapania bolały go jak diabli, lecz żadne z nich nie wyglądało na tyle groźnie, by skłonić go do wydobycia cienkiej tubki cennej jodyny, którą miał w torbie u pasa.
Napełnił na nowo manierkę i zamyślił się.
Oprócz rewolweru i postrzępionych łachów scyzoryka i kompasu, w torbie krył się miniaturowy zestaw wędkarski, który mógł się przydać, jeśli Gordon zdoła pokonać góry i dotrzeć do zlewiska jakiejś porządnej rzeki.
A także, oczywiście, dziesięć zapasowych naboi do jego trzydziestkiósemki, małego błogosławionego reliktu cywilizacji przemysłowej.
Na początku, w czasie zamieszek i wielkiego głodu, wydawało się, że jedyną rzeczą, której zapasy są nieograniczone, jest amunicja. Gdyby tylko Ameryka z przełomu stuleci magazynowała i rozprowadzała żywność choć w połowie tak sprawnie, jak jej obywatele gromadzili stosy nabojów...
Ostre kamienie wbijały się w obolałą, lewą stopę Gordona, gdy pobiegł ostrożnie w kierunku swego niedawnego obozowiska. Było oczywiste, że w tych na wpół podartych mokasynach daleko nie zajdzie. Porozdzierane ubranie nie pomoże mu w mroźne, jesienne noce w górach, podobnie jak jego prośby nie wzruszyły twardych serc bandytów.
Na małej polance, na której rozbił obóz nie dalej niż jakąś godzinę temu, nie było nikogo, lecz spustoszenia, jakie tam zastał, przerosły jego najgorsze obawy.
Namiot zamienił się w stos nylonowych strzępów. Śpiwór stał się małą zaspą rozsypanego gęsiego puchu. Jedyną rzeczą, jaką Gordon znalazł nie uszkodzoną, był smukły łuk, który wystrugał ze ściętego, młodego drzewka, oraz szereg eksperymentalnych cięciw z wnętrzności dzikich zwierząt.
"Pewnie myśleli, że to laska". W szesnaście lat po tym, jak spłonęła ostatnia fabryka, bandyci, którzy na niego napadli, w ogóle nie dostrzegli potencjalnej wartości, jakiej mogły nabrać łuk i cięciwy w chwili, gdy wreszcie skończy się amunicja.
Posłużył się łukiem, by pogrzebać w stosie resztek w poszukiwaniu czegoś więcej, co dałoby się uratować.
"Nie mogę w to uwierzyć. Zabrali mój dziennik! Ten mądrala Septien pewnie nie może się doczekać chwili, gdy zasiądzie, by nad nim ślęczeć podczas śnieżycy, chichocząc nad opisami moich przygód i moją naiwnością, podczas gdy pumy i myszołowy będą obgryzać do czysta moje kości".
Całe jedzenie oczywiście zniknęło. Suszone mięso, torba łupanych ziaren, które dano mu w małej wiosce w Idaho w zamian za kilka piosenek i opowieści, oraz mały zapas cukru lodowatego, który znalazł w mechanicznych wnętrznościach ograbionego automatu sprzedającego.
"Może to i lepiej z tym cukrem" - pomyślał Gordon. wygrzebawszy z piasku podeptaną, zniszczoną szczoteczkę do zębów.
Dlaczego, u diabła, musieli to zrobić?
W późnym okresie trzyletniej zimy - gdy niedobitki jego plutonu milicji usiłowały w imieniu rządu, od którego od miesięcy nikt nie otrzymał żadnych wiadomości, strzec jeszcze silosów z soją w Wayne w stanie Minnesota - pięciu jego towarzyszy zmarło z powodu ostrych zakażeń jamy ustnej. Były to straszliwe, pozbawione chwały zgony. Nikt nie miał pewności, czy odpowiedzialny był jeden z użytych podczas wojny drobnoustrojów czy też zimno, głód i niemal całkowity brak nowoczesnej higieny. Gordon wiedział tylko, że widmo zębów gnijących w czaszce było jego osobistą fobią.
"Sukinsyny" -pomyślał, odrzucając szczoteczkę na bok.
Kopnął resztki po raz ostatni. Nie znalazł nic, co kazałoby mu zmienić zdanie.
"Grasz na zwłokę. Jazda. Zrób to".
Ruszył naprzód odrobinę sztywnym krokiem. Wkrótce jednak podążał już ścieżką tak szybko i cicho, jak tylko potrafił, ścigając bandytów przez suchy jak pieprz las.
Ich krzepki herszt zapowiedział, że go zjedzą, jeśli natkną się na niego raz jeszcze. Kanibalizm był tuż po wojnie pospolity i ci górale mogli zasmakować w "długiej świni". Mimo to musiał ich przekonać, że trzeba się liczyć z człowiekiem, który nie ma nic do stracenia.
Po przejściu około pół mili poznał dobrze ich ślady: dwa tropy o miękkich zarysach charakterystycznych dla jeleniej skóry oraz trzy pozostawione przez przedwojenne, wibramowe podeszwy. Posuwali się naprzód bez pośpiechu. Mógłby bez kłopotu po prostu dogonić swych wrogów.
Jego plan nie polegał jednak na tym. Gordon usiłował sobie przypomnieć swą poranną wędrówkę tą samą trasą w przeciwnym kierunku.
"Ta ścieżka schodzi w dół, wijąc się na północ po wschodnim zboczu góry, a potem zawraca z powrotem na południowy wschód, ku leżącej w dole pustynnej dolinie.
Co się jednak zdarzy, jeśli pójdę skrótem nad głównym szlakiem i powędruję zboczem? Może mi się uda ich złapać, gdy będzie jeszcze jasno... kiedy będą nadal triumfować, nie spodziewając się niczego.
Jeśli faktycznie jest tam skrót..."
Dróżka wiła się spokojnie w dół, na północny wschód, ku wydłużającym się cieniom, w kierunku pustyń wschodniego Oregonu oraz Idaho. Musiał przejść poniżej wystawionych przez bandytów posterunków wczoraj albo dziś rano. Śledzili go bez pośpiechu, czekając, aż rozbije obóz. Ich kryjówka z pewnością znajdowała się gdzieś w bok od szlaku.
Nawet utykając, Gordon potrafił poruszać się bezgłośnie i szybko. Była to jedyna przewaga mokasynów nad butami. Wkrótce usłyszał gdzieś w przodzie i w dole niewyraźne odgłosy.
Grupa łupieżców. Mężczyźni śmiali się, sypali żartami. Ich głosy sprawiały mu ból.
Nie w tym nawet rzecz, że śmiali się z niego. Nieczułe okrucieństwo było częścią obecnego życia, a jeśli Gordon nie potrafił się z tym pogodzić, to przynajmniej rozumiał, że jest dwudziestowiecznym reliktem w dzisiejszym bestialskim świecie.
Te dźwięki przypomniały mu jednak inny śmiech i żarty ludzi, którzy kiedyś dzielili z nim niebezpieczeństwo.
"Drew Simms - piegowaty słuchacz kursu wstępnego medycyny, wiecznie gamoniowato uśmiechnięty, morderczo skuteczny gracz w szachy i pokera. Holniści załatwili go, gdy zdobyli Wayne i spalili silosy...
Tiny Kielre - dwukrotnie uratował mi życie. Gdy leżał na łożu śmierci, trawiony wojenną świnką, chciał tylko. bym czytał mu bajki..."
Był też porucznik Van, pół-Wietnamczyk, dowódca ich plutonu. Dopiero gdy było już za późno, Gordon dowiedział się, że obcinał własne racje żywnościowe, by oddać je swym ludziom. Na koniec poprosił, aby pochowano go spowitego w amerykańską flagę.
Tak długo już był samotny. Tęsknił za towarzystwem takich mężczyzn niemal równie mocno, jak za przyjaźnią kobiet.
Obserwując chaszcze po lewej stronie szlaku, dotarł do polany, która zdawała się zapowiadać pochyłą skarpę - być może skrót - wiodącą na północ po stromym stoku góry. Suche jak pieprz krzewy trzaskały, gdy zboczył ze ścieżki i zaczął sam sobie torować drogę. Miał wrażenie, że pamięta znakomite miejsce na zasadzkę: serpentynę biegnącą pod wysoką, kamienną bramą w kształcie podkowy. Snajper mógłby ukryć się tuż nad tą skalną wyniosłością i grzać z bliska do każdego, kto wędrował ścieżką.
"Jeśli tylko zdołam dotrzeć tam przed nimi..."
Mógł przyszpilić ich z zaskoczenia i zmusić do negocjacji. Fakt, że nie miał nic do stracenia, stwarzał mu pewne możliwości. Każdy zdrowy na umyśle bandyta wolałby ocalić życie, by następnego dnia obrabować kogoś innego. Musiał wierzyć, że zechcą się rozstać z butami, kurtką i częścią żywności, by nie ryzykować utraty jednego czy dwóch spośród siebie.
Miał nadzieję, że nie będzie zmuszony nikogo zabić.
"Och, dorośnij wreszcie!" Jego najgorszym wrogiem w ciągu najbliższych kilku godzin będą archaiczne skrupuły. "Choć ten jeden raz bądź bezlitosny".
Głosy dobiegające ze szlaku ucichły, gdy szedł na przełaj stokiem góry. Kilkakrotnie musiał omijać wyszczerbione żleby bądź połacie szorstkich, brzydkich, kolczastych krzewów. Skupił się na jak najszybszym dotarciu do swej skalnej zasadzki.
"Czy zaszedłem już wystarczająco daleko?"
Maszerował nieustępliwie naprzód. Według jego niedoskonałej pamięci zakręt, o który mu chodziło, znajdował się za długim łukiem szlaku wiodącym na północ po wschodnim stoku góry.
Wąska ścieżyna, wydeptana przez zwierzęta, pozwoliła mu przemknąć przez sosnowy gąszcz. Gordon zatrzymywał się często, by spojrzeć na kompas. Stanął przed dylematem. By mieć szansę na doścignięcie swych wrogów, musiał trzymać się wyżej od nich. Jeśli jednak będzie biegł zbyt wysoko, może nieświadomie minąć swój cel.
A zmierzch był już niedaleko.
Stadko dzikich indyków rozpierzchło się, gdy wpadł na małą polankę. Rzecz jasna, zmniejszona gęstość zaludnienia miała zapewne coś wspólnego z powrotem dzikich zwierząt, był to jednak tylko jeszcze jeden znak świadczący o tym, że dotarł do krainy bogatszej w wodę niż wysuszone tereny Idaho. Łuk mógł któregoś dnia okazać się użyteczny, o ile Gordon pożyje wystarczająco długo, by nauczyć się z niego strzelać.
Skręcił w dół zbocza. Zaczynał się niepokoić. Z pewnością główny szlak był już daleko pod nim, o ile do tego czasu nie zmienił kilkakrotnie kierunku. Możliwe, że zapędził się zbytnio na północ.
Wreszcie zdał sobie sprawę, że wydeptana przez zwierzynę ścieżka skręca nieubłaganie na zachód. Wydawało się też, że znowu zaczyna prowadzić w górę, ku czemuś, co wyglądało na następną górską przełęcz, spowitą w późnopopołudniową mgłę.
Zatrzymał się na chwilę, by odzyskać dech w piersiach oraz określić swe położenie. Być może był to kolejny wąwóz wiodący przez zimne, na wpół wyschłe Góry Kaskadowe aż do doliny Willamette, a potem do Oceanu Spokojnego. Nie miał już mapy, wiedział jednak, że co najwyżej parę tygodni marszu w tamtym kierunku powinno doprowadzić go do wody, schronienia, strumieni pełnych ryb, zwierzyny, a może nawet...
Może nawet jakichś ludzi starających się przywrócić w świecie trochę porządku. Blask słońca podświetlający skraj wysokich chmur przypominał świetlistą aureolę. Przywodził na myśl niemal zapomnianą łunę miejskich świateł, obietnicę, która gnała go wciąż naprzód ze środkowego zachodu, każąc mu szukać. Marzenie, które - choć wiedział, że jest czcze - po prostu nie chciało go opuścić.
Gordon potrząsnął głową. W górach na pewno czekał go śnieg, pumy i głód. Nie mógł zrezygnować ze swego planu, jeśli chciał żyć.
Choć z determinacją próbował skręcić w dół, wąskie. wydeptane przez zwierzynę ścieżki wciąż wiodły go na północny zachód. Zakręt z pewnością był już za nim. Gęste, suche podszycie zmusiło go jednak do zagłębienia się w nowy wąwóz.
Mało brakowało, by sfrustrowany Gordon nie usłyszał dźwięku. Nagle jednak zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać.
Czy to były głosy?
Tuż przed nim, wśród lasu, otwierał się wiodący w górę stromy parów. Gordon pędził w jego stronę, dopóki nie dostrzegł zarysów góry a także innych szczytów łańcucha, spowitych gęstą mgłą. Wysoko na zachodnich zboczach nabierała ona koloru bursztynu, tam zaś. gdzie nie docierały już promienie słońca, ciemniejącego fioletu.
...
gosiadabrowska