Dickens Karol - Z GŁĘBIN MORZA - TŁ. LAM JAN.rtf

(648 KB) Pobierz

DICKENS KAROL

Z GŁĘBIN MORZ

TŁ. JAN LAM

 

ROZDZIAŁ I.

Wieś.

              A, to szczególue- miejsce, doprawdy, i piękne, jakiego w życiu nie widziałem — rzekł kapitan Jor- gan, patrząc w górę.

I musiał kapitan niepospolicie zadzierać głowę do góry, ażeby zobaczyć miejsce, o którem mówił, bo byłaio wieś zbudowana na stromej, prostopadłej prawie pochyłości wysokiej skały nadmorskiej. Nie było tam widać ani drogi, nie było widać wozu, nie było wi­dać kawałka równego gruntu. Od brzegu morza ku szczytowi skały, wznosiły się dwa nieregularne rzędy białych domów, splątane z sobą gdzieniegdzie, które wyglądały niby kombinacja drabin i rusztowań. Wła­ziło się niejako do wsi i wyłaziło się z niej po sto­pniach kamiennych, mających około sześciu stóp sze­rokości. Juki, oddawna zarzucone w całej Anglji, jako przybory dziecinnego jej wieku, tutaj były w po- wszechnem używaniu, i długie karawany obładowa­nych niemi koni i osłów wspinały się powoli w górę po stopniach, dźwigając ładunki ryb, węgla i innych towarów, wyładowanych na dole z całej floty łodzi wiejskich i z kilku małych statków żaglowych. Ka­rawany te, wspinając się w górę lub równie mozolnie schodząc na dół, nikły czasem w kłębach dymu wy­chodzących z kominów i pojawiały się potem wyżej lub niżej, jak gdyby nagle wyrastały z kominów lub z piwnic. W całej wsi nie było dwóch domów podo­bnych do siebie wielkością, kształtem, dachem, okna-

Z Głębi Morza,.              1

mi lub drzwiami. Po kamiennych stopniach z muzy­kalnym szmerem spływał strumień wody, czystej i jasnej, a z dźwiękiem tym mięszało się stąpanie ju­cznych zwierząt, wołanie rybaków, ich żon i dzieci. Na dole, u grobli służącej do lądowania, trzeszcza­ły windy i kabestany, i szeleściai.y żagle, a grobla i brzeg morza w koło pokryte były sieciami rybackie- mi. Czerwono-brunatne skały, bujno porośnięte drze­wami do samego szczytu swojego, odbijały się pię­knie w modrej fali, w pogodny dzień listopadowy, pod jasnem niebem północnego Devonu. Wieś tak by­ła zasypana liściem jesiennym, od dołu do góry, że wyglądała jak ptasie gniazdo, i w istocie mnóstwo rozmaitego ptactwa zapełniało gałęzie drzew, pluskało się w wodzie lub rozsiadało się na jej brzegu.

Dla tego to kapitan Jorgan, siedząc na grobli, i kołysząc się z zadowoleniem, uderzył się dłonią po nodze, jak to zwykli czynić niektórzy ludzie na znak ukontentowania, i rzekł:

              A, to dziwnie oryginalne miejsce, i ładne, jakiego w życiu nie widziałem!

Kapitan Jorgan nie był jeszcze we wsi, przybył bowiem na groblę boczną drożyną, w celu obejrzenia „miejsca“ z poziomu własnego swojego żywiołu. Wi­dział on w życiu wiele rzeczy i miejsc różnych, i o- bejmował wszystkie wrodzonym sprytem i potężną pa­mięcią. Kapitan Jorgan był Amerykaninem z rodu, Nowo-Anglikiem, ale był obywatelem świata, j jedno­czył w sobie najlepsze przymioty najlepszych krajów pod słońcem.

Siedzieć gdziekolwiek, w swoim niebieskim surdu­cie z długiemi połami i w niebieskich pantalonach, a nie rozmawiać z każdem stworzeniem znajdującem się „na odległość głosu“ w jego pobliżu, było dla kapita­na Jorgan czystem niepodobieństwem. Dla tego też rozpoczął natychmiast rozmowę z rybakami, wypytu­jąc ich o szczegóły ich rzemiosła, o przypływ i od­

pływ morza, o prądy, i o zalew tam, hen, w tamtej stronie, i o punkta wytyczne, których należało się trzymać zawijając do przystani, i o inne subtelności marynarskie. Między tymi, którzy odpowiadali na je­go pytania, podobał mu się szczególnie jeden, młody rybak, mający lat dwadzieścia dwa albo trzy, odziany po żeglarsku, z ogorzałą twarzą, ciemnym, kędzierza­wym włosem i jasnemi oczyma, patrzącemi otwarcie, prostodusznie i spokojnie z pod szerokiego marynar­skiego kapelusza. Powierzchowność jego ujęła ka­pitana.

              Założyłbym się o tysiąc dolarów — rzekł ka­pitan sam do siebie — że twój ojciec był uczciwym człowiekiem.

              Czy jesteś żonatym ? — zapytał go głośno po niejakiej rozmowie.

              Nie jeszcze.

              Będziesz nim wkrótce?

              Mam nadzieję.

Bystry wzrok kapitana śledził najlżejszego ruchu jasnych oczu rybaka, i najmniejszego drgnięcia jego kapelusza. Naraz, kapitan uderzył się dłoniami po obydwu nogach, i rzekł sam do siebie:

              A to doskonałe, wyborne! Wszak to jego na­rzeczona zagląda tam przez mur!

W istocie, bardzo ładne dziewczę patrzało z za muru, okalającego małą tarasę ozdobioną winogradem i fuksjami, na której stał wiejski domek. Dziewczęciu temu wyczytać można było z oczu, że rybak, o któ­rym mowa, był dla niej wcale nie obojętnym stafa- żem w tym krajobrazie pełnym słońca, powietrza i otuchy.

Kapitan Jorgan zgiął się najpierw we dwoje, wynurzając serdecznym wybuchem śmiechu radość, jaką czuł na widok szczęścia dwojga młodych ludzi, a potem wyprostował się i chciał zacząć rozmowę o innym jakim przedmiocie, gdy na stopniach prowa­

dzących od wsi pojawiło się indywiduum , na które zawołał:

              Tom Pettifer Ho!

Tom Pettifer Ho odpowiedział żywo i szybko zbiegł po schodach.

              Boisz się, jak widzę, w listopadzie, w Anglji, uderzenia słońca, Tomaszu, że wdziałeś twój kapelusz podzwrotnikowy, wylany smołą zewnątrz a wewnątrz wyklejony papierem?

              Ostrożność nigdy nie zawadzi, sir, odpowie­dział Tom.

              Ostrożność! powtórzył kapitan śmiejąc się. Ty chroniłbyś się podobnoś tym twoim kapeluszem od słońca wśród lodów bieguna północnego! No, cze­góż dowiedziałeś się na poczcie .''

              Ono samo jest pocztą, sir.

              Oo jest pocztą ?

              Nazwisko, sir. Nazwisko trzyma pocztę.

              Zbieg okoliczności! zauważył kapitan. — Szczęśliwy traf! Pokaż mi drogę. Do widzenia, ko­ledzy, na teraz ; zaglądnę tu do was popołudniu, nim odjadę.

Pożegnanie to tyczyło się wszystkich rybaków w szczególności zaś owego jednego; to też wszyscy odpowiedzieli grzecznie, a osobliwie ten jeden.

              To marynarz! rzekł jeden do drugiego, spo­glądając za kapitanem. Był on nim w istocie, i tak wybitną była w nim cecha żeglarza, że chociaż strój jego nie miał w sobie nic morskiego, z wyjątkiem koloru, ale był sobie zwykłym strojem lądowym, nie­co przydługim w rękawach, a przykrótkim w panta- lonach, i źle przylegającym na wszystkie strony, u dołu kończącym się parą butów a la Wellington , a u góry takim wysokim i sztywnym kapeluszem , ja- kiegoby żaden śmiertelnik nie mógł był używać na morzu przy jakimkolwiek wietrze — pomimo to, jeden rzut oka na jego rozumną twarz, ogorzałą od wiatru,

i na jego silną, brunatną dłoń wystarczał, aby odga­dnąć jego rzemiosło. Master Pettifer przeciwnie, figu­ra pod pewnym względem niezgrabnie wyelegantowa- na, z krzaczystemi bokobrodami, w ściśle marynar­skim żakiecie, takichże trzewikach i innych przybo- rach, obok kapitana Jorgan tak mało patrzył na ma­rynarza, jak na sławny potwór morski.

Kapitan i towarzysz jego drapali się w górę, przez wieś, która miała tak dziwne manowce i za­kręty, że naraz np. dom szewca stawał w poprzek na samym środku drogi, a raczej schodów, i zdawało się, że potrzeba będzie przejść na wskroś, przez dom i przez szanownego majstra,, zajętego pracą między dwoma maleńkiemi okienkami, z jednem okiem mi- kroskopicznie niejako badającem geologiczną formację tej części hrabstwa Devonshire, podczas gdy drugie teleskopicznie bujało w dali po otwartem morzu. Po­dróżni nasi zatrzymali się nakoniec przed ładniutkim domkiem, na którego zewnętrznej ścianie czytać mo­żna było po jednej stronie napis, że tu mieszka pani üaybrook, utrzymująca handel sukna, a po drugiej stronie „Poczta.“ Przed domkiem płynął i skakał po kamieniach strumień, przez który prowadził mały mostek.

              Tak, to jest nazwisko, o które chodzi, rzekł kapitan. Możesz wejść za mną, jeżeli chcesz, Tom.

Kapitan otworzył drzwi i wszedł do małego skle­piku, mającego około sześciu stóp wysokości i mnó­stwa pułapów i innych wypukłości u sufitu. Oprócz okna wychodzącego na ulicę, tj. na schody, było dru­gie, złożone tylko z jednej szyby, w przeciwległym kąeie, a przez to drugie otwierał się widok na morze.

              Jak się pani miewasz ? rzekł kapitan. Bardzo mię cieszy, że panią widzę. Przybywam z daleka w tym celu.

              Czy tak, sir? W takim razie cieszy mię tak­że bardzo, widzieć pana, jakkolwiek pana nie znam.

6

Osobą, która odpowiedziała w ten sposób, była nie młoda już kobieta, wyglądająca przyjemnie i schludnie, niewielkiego wzrostu i dobrej tuszy, o cie­mnych, żywych oczach. Stała ona wśród swojego go­spodarstwa, i przypatrywała się kapitanowi z cieka­wym uśmiechem.

              Ach, pan jesteś marynarzem! dodała natych­miast , składając dłonie — w takim razie witam pa­na serdecznie!

              Dziękuję pani. Nie pojmuję, jakim sposobem ta sól morska wyłazi ze mnie, ale zdaje mi się, że każdy spostrzega ją natychmiast na moim kapeluszu i na kołnierzu. Tak, pani, jestem żeglarzem.

              I tamten pan także, rzekła pani Raybrook.

              To jest, moja pani — odpowiedział kapitan, spoglądając na swego towarzysza — zgadłaś pani o tyle, że bywa on na morzu, i o tyle jest maryna­rzem. Jest to mój szafarz, Tom Pęttifer; poświęcał on się z kolei wszystkim zawodom i handlom, jakie tylko są na świecie. Swojego czasu, byłby zakupił od pani wszystkie jej krzesła i stoły, gdyby były na sprzedaż, ale teraz jest szafarzem. Ja, nazywam się Jorgan, jestem właścicielem okrętów, i prowadzę sta­tki moje i mojego wspólnika, od lat dwudziestu pię­ciu. Nazywają mię zwykle kapitanem, ale jestem nim tyle, co pani.

              Może pan zechce wejść do pokoju, i usiąść?

              Właśnie to chciałem proponować pani. Proszę naprzód.

Co rzekłszy, kapitan polecił swojemu szafarzowi, ażeby uważał na sklep i wszedł za panią Raybroko do pokoiku ozdobionego mnóstwem kwiatów w wa- zonkach, i służącego jednocześnie za pokój bawialny i za biuro urzędu pocztowego wioski Steepways.

■— Otóż pani, rzekł kapitan, mało to panią ob­chodzić będzie, zkąd jestem rodem, chyba.... Ale w tej chwili, ktoś wszedł do pokoju, a kapitan spo-

strzegłszy go, zgiął się znowu we dwoje, klasnął dło- niami po nogach i zawołał:

              A to szczególna! Otóż i on znowu! Jak~się masz ?

Był to ten sam rybak, który tak się podobał ka­pitanowi na dole, nad morzem. Na domiar, przyby­wał ze swoją narzeczoną, którą kapitan odkrył był, gdy zaglądała przez mur. Piękniejszej z pewnością nie oświecało słońce, jakkolwiek pilnie świeciło tego dnia. Gdy stanęła przed kapitanem, z różowemi u- steczkami rozwartemi nieco w skutek zdziwienia, z ciemnemi oczyma, dla tej samej przyczyny, szerzej niż zwykle otwartemi, i z oddechem nieco przyspie­szonym, może w skutek drapania się w górę, a może w skutek pewnych tajemniczych szamotań się za drzwiami, podczas których kapitan uważał, że twarz jej chwilowo zaćmioną była szerokiemi kresami kape­lusza marynarskiego — gdy tak stanęła, była do tego stopnia czarującą, że kapitan poczuł się do moralnego obowiązku zgiąć się jeszcze raz w dwoje, i jeszcze raz plasnąć dłoniami po udach. Ubrana była skromnie, u łona miała jakiś kwiatek jesienny, na głowie, za­miast kapelusza lub czepka, małą chusteczkę ułożoną w sposób używany w niektórych okolicach Anglji i Włoch. Jest to z pewnością najdawniejsza moda ubie­rania głowy, zaprowadzona bezpośrednio po zarzuce­niu figowych liści.

              W moim kraju, zawołał kapitan, podając dziewczęciu krzesło tak zręcznie, że tuż obok niej musiał potem usiąść młody rybak — w moim kraju, powiedzianoby o piękności z Devonshire, że jest ona „pierwszej sorty!“ Otóż, mój młodzieńcze, ciągnął da­lej, przedstawiwszy się rybakowi — mówiłem właśnie twojej matce (do której jesteś bardzo podobnym) że mało na tem zależy, zkąd jestem rodem, chyba o tyle, że urodziłem się w kraju zapytań, w kraju, gdzie małe dzieci natychmiast po urodzeniu odzywają się

do matek: „Ne-u? Ile masz lat? I jakie mi dasz imię?“ To jest faktem. — Tu kapitan znowu uderzył się po nodze. — Owoż, to skonstatowawszy, pozwól, że się ciebie zapytam, czy nazywasz się Alfred?

              Tak, panie, odrzekł rybak.

              Nie jestem czarownikiem, mówił dalej kapi­tan, i nie myśl, że nim jestem, bo cię wkrótce wy- ■ prowadzę z błędu. Nie myśl także, że chociaż pocho­dzę z kraju owych cudownych dzieci, lubię pytać się dla pytania. Ktoś z twojej rodziny był na morzu?

              Mój brat starszy, Hugon, odparł młody czło­wiek. Powiedział to głosem zmienionym i cichszym, i spoglądnął na matkę, która mimowoli podniosła ręce

i wpatrzyła się z niewymownem wzruszeniem w ob- % cego gościa.

              Nie, na miłość Boga, nie myślcie nic podo­bnego — rzekł kapitan uroczyście. Nie przynoszę dobrych wiadomości o nim!

Nastąpiło milczenie, a matka obróciła się do ko­minka i zasłoniła sobie oczy rękami. Młody rybak wskazał na okno, a kapitan, idąc za jego wzrokiem, ujrzał młodą wdowę siedzącą opodal przy drugiem oknie, zajętą szyciem, z małem dzieckiem spiącem u jej łona. Milczenie trwało, póki kapitan nie zapytał Alfreda:

              Jak dawno to się* wydarzyło?

              Wyjechał on na ostatnią swoją podróż, będzie temu więcej niż trzy lata.

              Okręt rozbił się, czy tak, i wszystko utonęło ?

              Tak.

              No, rzekł kapitan po chwili — oto ja siedzę tutaj, a ten sam koniec może i mnie czeka. ON trzy­ma morza w wydrążeniu Swojej dłoni. Każdy z nas musi zawadzić gdzieś i dać nurka. Pociechą naszą jest, żeśmy spełnili powinność. Założę się, że twój brat spełnił swoją!

              Spełnił! odparł młody rybak. Jeżeli był kie­dy człowiek, wiernie pełniący- swoje obowiązki, był nim mój brat. Nie był on wcale człowiekiem nader bystrego umysłu, ale był wiernym, uczciwym i do­brym. Byliśmy synami niezamożnego wcale kupca w tycli stronach, ale ojciec nasz strzegł dobrego swoje­go imienia, jak gdyby był królem.

              Piękna to rzecz, zważywszy zwłaszcza zwy­kłe usposobienie ludzi tego zawodu. Ale, przerwałem ci twoją mowę.

              Brat mój wiedział, ' że ojciec zostawił nam dobre imię, ażebyśmy je przechowali nieskalanem.

              Nie mógł wam zostawić lepszego legatu. Ale przerywam ci znowu.

              Nie, bo nie mam nic więcej do powiedzenia. Wiemy, że Hugon strzegł swojego dobrego imienia w życiu i w śmierci. A teraz , dostało się ono znowu w moją opiekę. I oto wszystko.

              Doskonale powiedziano ! Doskonale, młodzień­cze. Co się tyczy sposobu, w jaki twój brat zginął, dodał kapitan na stronie, być może, że mam niejakie wiadomości o tem, chociaż nie jestem tego pewnym. Czy nie moglibyśmy pomówić sam na sam z sobą?

Młody rybak wstał, ale w tej samej chwili by­stry wzrok kapitana odkrył, że dziewczyna zwróciła się była do okna, aby powitać wdowę skinieniem rę­ki, a ta w odpowiedzi podniosła w górę robotę, którą się zajmowała, z łagodnym uśmiechem.

              Co też ona szyje ?

              Co szyje Małgorzata, Kasiu ? zapytał młody człowiek, zawieruszywszy gdzieś jedno ramię — nie­wiadomo gdzie.

Kasia zarumieniła się tylko zamiast odpowiedzi,, a kapitan, gnąc się znowu w dwoje i uderzając się po nogach, powiedział:

              W moim kraju, nazwanoby to ślubną suknią Fakt! Nazwanoby to tak, zapewniam was.

Ale zdaje się, że widok ten i w innem świetle przedstawił się kapitanowi, bo uśmiech jego zniknął i dodał łagodnie:

              I jak to pięknie, moi drodzy, widzieć ją, bie­dną młodą osobę, z tą sierotą na kolanach, zajmują­cą się waszym domem i waszem szczęściem. Oby wasz związek pomyślniejszym był niż jej, i oby dla niej także był pociechą. I oby boskie słońce widziało was wszystkich razem, szczęśliwymi, gdy ja już prze­stanę orać ten wielki słony obszar, nigdy nie zasie­wany!

Kasia odpowiedziała bardzo serdecznie: Dziękuję panu, szczerze dziękuję! I z uprzejmą minką, posłała mu całusa, w którym przypadł oczywiście udział tak­że i młodemu rybakowi, w chwili gdy otwierał drzwi, prowadząc kapitana do swojego pokoju.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin