Antal Szerb - Legenda Pendragonów.rtf

(829 KB) Pobierz
ANTAL SZERB

 

 

 

 

ANTAL SZERB

 

 

 

LEGENDA

PENDRAGONÓW

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: A PENDRAGON-LEGENDA

PRZEKŁAD: ELLA MARIA SPERLINGOWA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZYTELNIK • WARSZAWA • 1971

 

 

 

My way is to begin with the beginning, mam zwyczaj zaczynać od początku — rzekł lord Byron — i sądzę, że warto to przyjąć jako zasadę dobrego wychowania wykwintnych Anglików.

W rezultacie każda moja historia także zaczyna się od początku; od tego, że urodziłem się w Budapeszcie i wkrótce potem nazwano mnie tak, jak i dziś się nazywam: János Bátky. Wówczas nie wiedziałem jeszcze o tym.

Nie wchodząc w szczegóły, przemilczę opis tego, co rozegrało się pomiędzy moim przyjściem na świat i zawarciem znajomości z earlem of Gwynedd, a więc dzieje trzydziestu dwóch lat — w tym wojna światowa. Bo i po co tak się rozpisywać o sobie? Nie ja jestem bohaterem tej niezwykłej historii, lecz on: earl of Gwynedd.

Oto przebieg zawarcia naszej znajomości: pod koniec sezonu, z początkiem lata, dostąpiłem zaszczytu być gościem lady Malmsbury-Croft. Owa dama żywiła do mnie głęboką życzliwość jeszcze z czasów, kiedy byłem sekretarzem naukowym Donalda Campbella. Może dla wyjaśnienia wypada dodać, iż moje zajęcie zawodowe polega na tym, że jestem każdora-zowo do dyspozycji sędziwych Anglików, którzy mają ambicję wykonywać jakąś pracę naukową. Nie tylko to zajęcie stanowiło źródło moich dochodów. Odziedziczyłem po matce niewielką, lecz dostateczną sumę, pozwalającą mi na skromne życie w tym kraju, który sobie upodobam. Od wielu lat Anglia jest moją przybraną ojczyzną. Lubię wykwint angielskiego krajobrazu.

Owego wieczoru pani domu wzięła mnie pod rękę i powiosłowała ze mną do milcząco uśmiechającego się w głębi fotela, rosłego, siwowłosego pana o głowie niezwykłej piękności.

Drogi earl — podjęła pani domu — ten pan to János Bátky, który zajmuje się owadojadami w średniowiecznej Anglii albo starożytnymi młocarniami, bodaj że włoskimi w tej chwili nie przypominam sobie dokładnie. Ale w każdym razie czymś, co pana zapewne bardzo zainteresuje.

Powiedziawszy to pozostawiła nas samych. Przez dłuższą chwilę uśmiechaliśmy się do siebie życzliwie. Twarz earla była niezwykle pociągająca. Takie głowy, lecz uwieńczone laurami, zdobią okładki starych książek. W dzisiejszych czasach takie głowy się nie rodzą.

Właściwie byłem mocno zażenowany, gdyż odniosłem wrażenie, że niedokładne relacje szlachetnej lady stawiają mnie w niejako śmiesznej sytuacji.

Proszę mi wybaczyć — rzekł wreszcie earl — że pozwolę sobie na pytanie: co właściwie miała na myśli nasza miła pani domu, mówiąc o pańskich zainteresowaniach?

Milordzie, najsmutniejsze jest to, że lady w pewnym stopniu miała rację. Jestem doktorem filozofii, a więc znawcą nauk zbędnych, i zajmuję się wszystkim, co normalnemu człowiekowi nie przychodzi nawet na myśl.

Usiłowałem samokrytycznym dowcipkowaniem uniknąć rozmowy na poważniejszy temat, na przykład: czym się zajmuję? Wiedziałem, że Anglicy mają za złe, gdy ktoś zdradza zainteresowania intelektualne.

Earl jednak uśmiechnął się jakoś dziwnie.

Proszę pana, ze mną może pan mówić serio. Nie jestem Anglikiem. Urodziłem się w Walii, a to, powiedzmy, w pięćdziesięciu procentach upodabnia mnie do człowieka z konty-nentu. Anglik nigdy nie zadałby panu pytania: czym się pan zajmuje? To nie wypada. Mnie stać na to. Dla własnej ambicji intelektualnej domagam się odpowiedzi na pytanie.

Miał tak rozumną twarz, że wyznałem mu prawdę.

Obecnie zajmuję się angielskimi mistykami z XVII wieku.

Doprawdy? — zawołał earl. — Wobec tego lady Malmsbury-Croft trafiła zadziwia-jąco. Jak zwykle. Jeśli posadzi dwóch panów obok siebie w mniemaniu, że są rodakami i razem studiowali w Eton, to można przyjąć za pewnik, że jeden z nich jest Niemcem, drugi zaś Japończykiem, ale obaj specjalizowali się w znaczkach liberyjskich.

A więc milord także zajmuje się tą tematyką?

Zajmować się — to może zbyt mocne słowo na naszej wyspie. Wy pracujecie nad czymś, a my mamy tylko hobby. Ja się tak zajmuję angielskimi mistykami jak emerytowany generał, który studiuje historię rodziny. Mistycyzm stanowi niejako nieodłączny atrybut mojej rodziny. Ale doktorze..mistycyzm to bardzo szerokie pojęcie. Czy pana interesuje to jako objaw religijny?

Nie, stosunek mój do religii jest dość obojętny. Z mistycyzmu interesuje mnie to, co się powszechnie uważa za mistyczne: maniakalne poszukiwanie rzeczy nadprzyrodzonych i operacje, przy pomocy których przodkowie nasi usiłowali zapanować nad przyrodą. A więc alchemia, sekret homunkulusów, leków uniwersalnych, oddziaływanie minerałów i amule-tów... filozofia przyrody Fludda, który za pomocą barometru udowadnia istnienie Boga.

Fludd? — earl odrzucił do tyłu głowę. — Absolutnym błędem byłoby zaliczyć Fludda do kupy obłąkańców. Fludd, drogi doktorze, napisał mnóstwo nonsensów, gdyż usiło-wał wytłumaczyć rzeczy wówczas niewytłumaczalne. W zasadzie jednak o wiele więcej po-siadał wiedzy podstawowej niżeli dzisiejsi naukowcy, którzy, nawiasem mówiąc, już przestali się śmiać z jego teorii. Nie znam pańskiego zdania, ale według mnie obecnie wiele wiemy o poszczególnych zjawiskach przyrody: wówczas zaś ludzie o wiele więcej wiadomości mieli o całokształcie zagadnień. O wielkich zależnościach, których się nie da ważyć na wadze i krajać jak szynkę na plasterki.

Oczy jego stały się bardziej ożywione, niż to dozwolone w zdyscyplinowanej Anglii. Widocznie poruszony temat go fascynował.

Po chwili uśmiechnął się z zażenowaniem i dorzucił lekkim tonem:

Tak. Fludd jest moim konikiem.

Wtem podeszła młoda, powabna pani i plotła oczywiste bzdury przez czas dłuższy. Earl rycersko podjął rozmowę. Siedziałem jak na rozżarzonych węglach. Z całego serca pragnąłem kontynuować dyskusję. Nic na świecie nie interesowało mnie bardziej niż uczuciowy stosu-nek człowieka do abstrakcji. Fascynował mnie problem, dlaczego takiego earla entuzjazmuje osoba dawno zmarłego i słusznie zapomnianego lekarza i znachora Roberta Fludda?

Lecz lady Malmsbury-Croft ponownie roztoczyła nade mną swoje opiekuńcze skrzydła: tym razem trafiła gorzej. Podprowadziła mnie do bardzo wykwintnej, o muzealnej prezencji damy, która zasypała mnie pytaniami na temat ochrony zwierząt w Rumunii. Na próżno oponowałem, iż nie wyznaję się w stosunkach rumuńskich. Widocznie chciała mi sprawić przyjemność i opowiadała, jakie potworne obserwacje poczyniła podczas ostatniej podróży po Armenii. Okazało się, że niezliczone psy nie mają nawet właścicieli i żywią się odpadkami, które znajdują na śmietnikach.

Na szczęście jeden z moich przyjaciół, Fred Walker, podszedł do mnie w towarzystwie starannie uczesanego młodego człowieka. Młodzieńca usadowił obok wykwintnej damy, mnie poderwał z fotela i zabrał ze sobą.

Starsza pani nie spostrzegła zmiany.

Kto to jest ten earl? — spytałem Freda.

Nie znasz go? Przecież to jedyny interesujący człowiek w tym towarzystwie! To Owen Pendragon, earl of Gwynedd. Ciekawy wariat. Wymarzony typ dla ciebie.

Chętnie usłyszałbym jego historię.

All right. Earl przed laty chciał poślubić swoją przyjaciółkę, która... nie cieszyła się nienaganną opinią... Podobno karierę swoją rozpoczęła na ulicach Dublina, spacerując od latarni do latarni. Kiedy cała śmietanka była już dostatecznie oburzona, dama ta rozmyśliła się: porzuciła earla i wydała się za starego miliardera Roscoe, który był najlepszym przyja-cielem ojca earla.

Najzabawniejsze w tej historii — ciągnął Fred — że earl w gruncie rzeczy jest do przesady ekskluzywnym arystokratą. Mówią o nim, że za czasów studenckich w Oksfordzie był członkiem korporacji tak dalece ekskluzywnej, że w całym Oksfordzie znalazło się zale-dwie trzech studentów godnych członkostwa. Później dwaj opuścili Oksford i earl pozostał sam w korporacji. Namyślał się przez dwa łata, kogo by wziąć na wiceprezesa, ale nie znalazł nikogo. W końcu sam także opuścił Oksford: korporacja przestała istnieć. Zgodnie z podo-bnymi zasadami noga jego nigdy nie postała w Izbie Lordów.

Przykro mi, że nie widzę nic niezwykłego w tej historii. Słyszałem już od ciebie o wiele ciekawsze. Wspaniała głowa earla pozwala spodziewać się po nim bardziej bujnej fan-tazji. To chyba nic nadzwyczajnego, gdy arystokrata poślubi kobietę niskiego pochodzenia... Jego wykwint starczy dla dwojga.

Masz rację, Janos. Toteż nie a propos tego mówiłem, że earl to dziwak. Każdy potwierdzi ci jego dziwactwo. Ale krążące o nim historie są tak bzdurne i bezsensowne, że nie mam nawet ochoty ich powtarzać.

Ależ opowiedz mi o tych właśnie bzdurach!

Well... na przykład, jak ci się podoba, że earl kazał się pogrzebać niczym fakir, po czym po dwóch latach, a może po dwóch tygodniach — już nie pamiętam — kiedy go odkopano, okazało się, że jest zdrów jak rydz. A w czasie wojny, nie zważając na gazy trujące, spacerował beztrosko bez maski i nic mu się nie stało. Ma sławę lekarza-cudotwórcy. Najbardziej niewiarygodna jest historia, że on wyleczył duke'a of Warwick, kiedy lekarze uznali go za zmarłego już całą dobę. Podobno w Walii w swoim zamku ma bogato wyposażo-ne laboratorium, gdzie przeprowadza różne doświadczenia na zwierzętach. Stworzył nawet jakiś nowy gatunek potwora, który żyje wyłącznie w ciemności. Nie opublikował tego jednak, bo gardzi demokracją naukową. Ale to wszystko bzdura. Wiem o nim tyle, że w towarzystwie jest bardzo miły i nikt nie spostrzega w nim nic szczególnego. Co prawda rzadko kiedy się pokazuje... Całymi miesiącami nawet nosa nie wysadza ze swego zamku.

Tu Fred Walker przechylił się do mnie i szepnął mi do ucha:

— Kompletny wariat.

I odszedł.

W ciągu wieczora udało mi się znowu zetknąć z earlem. Odniosłem wrażenie, że on także darzy mnie sympatią. W rozmowie zauważył, że oczy moje przypominają mu pewnego lekarza z XVII wieku, którego portret znajduje się w jego zamku: nazywał się Beniamin Avravanel. Został zamordowany.

Nie relacjonuję naszej długiej rozmowy, tym bardziej że prawie tylko ja mówiłem, earl ograniczył się do zadawania pytań. Toteż nie rozwiązałem nurtującego mnie problemu, co właściwie earl sądzi o Fluddzie. Rozmowa mimo to nie była bezskuteczna. Zapewne wzbu-dziłem sympatię earla, gdyż pożegnał mnie słowami:

W posiadaniu mojej familii znajduje się kilka starych książek o tematyce, którą pan się zajmuje. Jeśliby pan miał ochotę, chętnie zobaczę pana w moim wiejskim domku w Walii. Na kilka tygodni... aż przewertuje pan książki.

Szczerze ucieszył mnie ten zaszczyt, ale ponieważ jestem człowiekiem trudnym do tego rodzaju wypraw, nie wziąłbym propozycji na serio, gdybym po kilku dniach nie otrzymał listownego zaproszenia z ustaloną datą. Tak się zaczęło....

 

*

 

Wspomniałem o zaproszeniu mojemu znajomemu Cecilowi B. Howardowi, pracowni-kowi British Museum, zajmującemu się podobnymi jak ja studiami. Kiedy Howard usłyszał, jaki zaszczyt mnie spotkał, zbladł.

— Bátky, pan się w czepku urodził! Tylko obcokrajowcy mają takie szczęście w tym kraju. O bibliotece Pendragonów krążą legendy!!! Ale od osiemdziesięciu pięciu lat, odkąd Williams Sackville sporządził tam katalog, żaden fachowiec nie miał do niej wstępu.

Pendragonowie od wieków słyną z nieuprzejmości. Jeśli pan opracuje ten materiał, to będzie pan pierwszym autorytetem naukowym w historii mistyki i okultyzmu XVII wieku.

Boże — westchnął załamany — zapewne napisze pan biografię Asapha Pendragona i... otrzyma pan depesze gratulacyjne ze Stanów Zjednoczonych i z Niemiec... rocznie pięciu doktoryzujących się kandydatów będzie się udawać z pielgrzymką do pana po radę... Nawet francuskie pisma fachowe będą wspominać o panu w kilku wierszach... Ale pomijając to wszystko, to niebagatelna sprawa móc być gościem w Llanvygan, w najpiękniejszym, najbar-dziej ekskluzywnym pałacu Walii.

Pozwoliłem koledze pogrążać się w zawiści, wszakże zawiść kolegów to jedyna docze-sna nagroda naukowca. Nie wyznałem mu, że przypuszczalnie nic nie będę opracowywał. Że jak zwykle zbiorę materiał do wielkiego dzieła, ale kiedy wszystko będzie już starannie zgro-madzone, zamknę go w swoim biurku i zacznę zajmować się zupełnie czymś innym. Earlowi of Gwynedd natomiast zdradziłem odrazę do wszelkich opracowań, co spotkało się z jego aprobatą. Wydaje mi się, że temu właśnie zawdzięczam zaproszenie. Earl miał pewność, że na skutek moich studiów nie zrodzi się żadne dzieło.

O tym także nie wspominałem koledze w obawie, że z wyżyn naukowca gardziłby mną, iż żywy earl of Gwynedd o wiele bardziej pobudził moją fantazję niż zmarły Robert Fludd. Twarz earla of Gwynedd, jego postać, osobowość, opowiadanie Freda wprawiły w ruch moją wyobraźnię. Czułem w nim historię, która silniej na mnie oddziaływała niż najwspanialsza książka. Moja intuicja podszeptywała mi: oto ostatni egzemplarz, rzadki okaz z gatunku ma-gnatów-szperaczy sekretów i alchemików. Ostatni potomek Rudolfa II na zamku w Pradze... Człowiek, do którego w 1933 roku bardziej przemawia Fludd niż Einstein...

Jak już wspominałem, bardzo mnie ucieszyło zaproszenie i czekając na wyznaczony termin — co mógłby uczynić w mojej sytuacji taki poszukiwacz intelektualnych przygód? — zabrałem się do przestudiowania sagi rodzinnej. W „Dictionary of National Biography znalazłem bogaty materiał: opracowanie notatek zajęłoby co najmniej miesiąc, gdyby prowa-dzić je sumiennie.

Pendragonowie wykazują w swoim drzewie genealogicznym pochodzenie w prostej linii od Llewelyna Wielkiego panującego księcia Gwynedd, chociaż, jak spostrzegłem, to nie jest sprawa całkiem jasna. Według rodowodów są oni potomkami owego Llewelyna ap Gruffydd, którego król Edward kazał ściąć i który na swoim płowym wierzchowcu pierwszy od czasu Jánosa Aranya * wkroczył do wyobraźni węgierskiej młodzieży. Ci walijscy bardo-wie, których w balladzie opiewał Arany, ze wstrząsającym śpiewem na ustach szli do pło-miennego grobu, czcili ród Pendragonów i dlatego ponieśli karę. Lecz są to czasy mroczne. Średniowieczni Pendragonowie ze swoim półdzikim ludem pasterskim wśród wysokich gór i ich walki przeciwko Anglikom mają w sobie coś z bezowocnych zmagań Indian...

 

*

 

Spokojne studia, które pochłaniały mnie bez reszty, zakłócił niezwykły incydent.

Pewnego wieczoru w hallu hotelowym paliłem fajkę w towarzystwie Freda Walkera, gdy wezwano mnie do telefonu.

Halo, czy to János Bátky? — zapytał męski głos.

Tak.

Co pan teraz robi?

Rozmawiam przez telefon. Ale kto mówi?

To nieważne. Czy pan rozmawia z kabiny?

 

* János Arany (1817—1882) — jeden z największych poetów węgierskich XIX w., mistrz realizmu w liryce i epice.

Tak...

Panie Bátky.....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin