Ziemkiewicz Rafał A. - Czerwone dywany, odmierzony krok.rtf

(570 KB) Pobierz
RAFAŁ A

RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ

Czerwone dywany, Odmierzony krok

Źródło bez wody

Mężczyzna, który wczesnym rankiem letniego dnia przechodził obok budki telefonicznej na jednym ze skrzy­żowań biurowej dzielnicy Marsylii, nie wyróżniał się spo­śród przechodniów niczym szczególnym. Luźno skrojona jasna sportowa marynarka, niesiona w ręku czarna walizeczka, a nade wszystko biała skóra i przerzedzone blond włosy nadawały mu wygląd zwykłego urzędnika. Jednego z dziesiątek tysięcy urzędników spieszących o tej porze do pracy.

Widok mijanego telefonu najwyraźniej jednak o czymś mu przypomniał. Cofnął się pół kroku, wymanewrował z nurtu przechodniów i wszedł do budki.

Nie było w tym naprawdę nic szczególnego.

Położył swoją plastikową walizeczkę na półce pod apa­ratem i otworzył ją. Walizeczka nie była walizeczką, lecz przenośnym komputerem. Mężczyzna sięgnął do czołowej płyty automatu, wetknął do czytnika kartę magnetyczną, po czym odsłonił gniazdo modemu. W tym także nie było nic szczególnego.

Teraz mężczyzna sięgnął ponownie do swojej walizeczki, zdejmując pokrywę bocznej ścianki, spod której wydo­był zwinięty kabel. Zanim go jednak rozwinął, nagle zno­wu sobie o czymś przypomniał; popatrzył na mijających go po obu stronach przechodniów z łagodnym, jakby prze­praszającym uśmiechem, po czym sięgnął dłonią do prze­łącznika umieszczonego tuż poniżej aparatu telefoniczne­go. W drzwiach budki szczęknęły cicho rygle, zabezpie­czając je przed nagłym otwarciem. Otaczające mężczyznę tafle szkła zmętniały i zaczęły gwałtownie ciemnieć. Nie minęło piętnaście sekund, a stały się połyskliwe i nie­przejrzyste, jakby zrobione z wyszlifowanego czarnego marmuru.

Nadal nie było to nic szczególnego. Ot, pracownik któ­regoś z biur, czy może urzędów lokalnej administracji, za­pomniał o jakimś drobiazgu - więc łączy się ze swoim do­mowym komputerem albo z biurem, by zabrać notatki z bazy danych. Większość pracodawców zaleca w takim wypadku swoim podwładnym korzystanie z możliwości zamknięcia i wyciemnienia kabiny telefonicznej. Zdarzały się bowiem napady na osoby korzystające z ulicznego te­lefonu do wchodzenia w systemy danych; przyłączony do systemu komputer, po dokonanej identyfikacji, umożli­wiał zuchwałym przestępcom rozmaite hakerskie wyczy­ny na konto swej ofiary. Poza tym, ktoś zawsze mógł zza szyby śledzić poczynania użytkownika systemu i wejść tą metodą w posiadanie poufnych danych.

Krótko mówiąc, mężczyzna w budce telefonicznej w najmniejszym stopniu nie wyróżniał się na z wolna gę­stniejącym od przechodniów pasażu, nie zwracał sobą ni­czyjej uwagi. Przez następne, długie minuty kilkadziesiąt osób minęło zaciemnioną budkę zupełnie obojętnie, za­uważając ją tylko na tyle, by nie rozbić sobie głowy o wzmocniony plastmetaliczną listwą kant.

Pozostający natomiast wewnątrz urzędnik, odczeka­wszy tylko chwilę, aż fluorescent rozjarzy się do stopnia umożliwiającego pracę, zaczął natychmiast zachowywać się w sposób niecodzienny. Zupełnie zignorowawszy odsło­nięte gniazdo modemu sięgnął po słuchawkę, rozkręcił ją i wybebeszył spod mikrofonu pęk kolorowych kabli. Na­stępnie zdjął pokrywę przedniej płyty aparatu z klawisza­mi numerycznymi, podważając jej brzegi wydobytym z kieszeni scyzorykiem, i z plątaniny takich samych kolo­rowych przewodów wydobył połyskującą pomarańczowym plastikiem kostkę, upstrzoną po bokach nierównymi sze­regami mikroskopijnych, złotomiedzianych występów.

Kabel, wyjęty spod pokrywy w bocznej ściance notebooka, nie miał na końcu normalnego, szesnastodżekowego wtyku. Zamiast tego rozgałęział się na trzy przewody - zielony, czerwony i niebieski. Dwa pierwsze kończyły się krótkimi igłami, trzeci metalową klamerką. Znalazła ona swoje miejsce na jednym z wygrzebanych spod mi­krofonu drucików, który wcześniej mężczyzna oczyścił scyzorykiem z izolacji na długości pół centymetra. Obie igły natomiast ulokował w mikroskopijnych gniazdach dyndającej pod wyprutą tarczą telefoniczną kostki, usu­nąwszy z nich wcześniej znajdujące się tam wtyki.

Wszystko razem nie zajęło mu więcej niż minutę. Upo­rawszy się z aparatem telefonicznym, mężczyzna raz jesz­cze sięgnął do odsłoniętej niszy w bocznej ścianie walizki i wydobył z niej jeszcze jeden kabel, na końcu którego znajdował się płaski, biało-złoty talar wielkości monety stufrankowej. Podważył paznokciem białą, plastikową warstwę, zdjął ją i schował do kieszeni. Trzymał teraz w dłoni złotą wtyczkę najeżoną gęstwą mikroskopijnych dżeków. Rozpiąwszy guzik koszuli pod krawatem, wsunął rękę pod materiał, sięgnął do barku i oderwał sobie z obojczyka miękki, cielisty plaster. W nienaturalnie w tym miejscu różowej skórze odsłoniło się ciemne, okrągłe gniazdo, w którym chwilę później znalazła swoje miejsce wtyczka.

Ekran wyłożonego na półce pod telefonem komputera, dotąd ciemny, zamigotał nagle głęboką zielenią, by zaraz nabrać barwy zgniłobrunatnej. Mężczyzna uśmiechnął się i zmrużył oczy. Jakby od tego spojrzenia, ekran nagle roz­świetlił się czystą barwą złota, potem zaprezentował je­den po drugim wszystkie kolory tęczy, a wreszcie zaczął się mienić pawiookimi wzorami. Wtedy mężczyzna przeje­chał dłonią po klawiaturze i nabrawszy głęboko powie­trza, zamknął oczy, unosząc obie dłonie ku górze.

Gdyby ściany ulicznej budki nie zostały pozbawione przejrzystości, mijający ją w całkowitej niewiedzy prze­chodnie mogliby przez kilkanaście sekund obserwować, jak jasnowłosy porusza szybko palcami, niczym rozgrzewający dłonie przed koncertem pianista, i jak na jego skupionej twarzy wykwita w pewnym momencie grymas zadowolenia.

Dokładnie w tej samej chwili, kiedy jasnowłosy się uśmiechnął, mężczyzna siedzący przed terminalem w tyl­nej części żółto-pomarańczowej śmieciarki, zaparkowanej o jakieś siedemdziesiąt metrów dalej, pod wysokim biu­rowcem OLY D'AUNTIER, poruszył się w fotelu i rzucił przez ramię: „Jest!”

Oglądana z zewnątrz, śmieciarka nie różniła się ni­czym od kilkudziesięciu innych, półautomatycznych wo­zów kręcących się - zwłaszcza o tej porze dnia - po całym mieście. Jednak w tylnej części pojazdu nie było urządzeń do segregowania i prasowania odpadów. Ich miejsce zaj­mowało ciasne pomieszczenie zapchane elektroniką. Po­środku, przed szerokim terminalem, siedziało dwóch męż­czyzn. Starszy z siedzących miał przymknięte oczy i opie­rał się wygodnie o zagłówek fotela. Dłonie trzymał na wy­sokości piersi, niczym przystępujący do stołu operacyjne­go chirurg; tylko od czasu do czasu poruszał nieznacznie palcami. W odsłoniętej rozpięciem koszuli bliźnie na oboj­czyku tkwiła mu złota, płaska wtyczka, od której ciągnął się do terminalu cienki, skręcony kabel. To właśnie ten człowiek wyrzucił z siebie przed chwilą zwięzłe: „Jest!”

Młodszy haker był wysokim Mulatem. Jak na razie miał niewiele do roboty. W skład grupy wchodził od nie­dawna i dostał się do niej bardziej ze względu na kolor skóry, niż jakieś szczególne umiejętności. Na wszelki wy­padek nie powierzano mu innych funkcji niż pomocnicze. Dalej, w tylnej części pojazdu, znajdowały się cztery głębokie fotele. Trzy z nich były zajęte, ale o siedzących tam mężczyznach trudno byłoby powiedzieć cokolwiek oprócz tego, że tkwili na swych miejscach nieruchomo, ni­czym kamienne posągi, obwieszone bronią, o twarzach skrytych pod wielkimi lustrzanymi goglami. Tylko gdyby dało się zajrzeć pod te lustrzane gogle, na czarnych i śniadych policzkach można by dostrzec perlący się pot. Dwóch innych mężczyzn, odzianych w ciemne kombi­nezony, czekało w szoferce wozu. Czarnoskóry kierowca wydawał się nie interesować absolutnie niczym, prócz synkopowanego rytmu, który ze znudzoną miną wystuki­wał palcami na kierownicy. Miejsce obok zajmował krępy, śniady trzydziestolatek o smoliście czarnych włosach i takim samym zaroście. Usłyszawszy dobiegające zza prze­pierzenia: „Jest”, uniósł gwałtownym ruchem nogi i okrę­cił się na swym fotelu, przenosząc stopy ponad pokrywą automatyki sterowania. Potem postawił je na skrawku podłogi za pokrywą, podniósł się sprężystym ruchem i uchyliwszy na chwilę wąskie drzwi w przepierzeniu przecisnął się przez nie do tylnego przedziału.

Kierowca zareagował na ten manewr jedynie ledwie zauważalnym sięgnięciem prawą ręką na wysokość kolan, gdzie przestawił wystającą z ukrytej przed wzrokiem postronnego obserwatora tablicy dźwignię do położenia ozmaczonego: „Auto”, po czyni, wciąż ze znudzonym wy­razem twarzy, wrócił do bębnienia paznokciami po kie­rownicy.

Śniady mężczyzna nazywał się Mehmet Azufahan i był oficerem Biura Ochrony Praw Człowieka. Jak dotąd, nig­dy nie narzekał na swą pracę. Zawdzięczał jej zapewnio­ną przyszłość i pozycję wśród establishmentu V Republi­ki. Dla dziewiątego syna algierskiego imigranta było to bardzo wiele.

Poza tym lubił ją. Lubił zwłaszcza chwile, gdy sieci już były zastawione i na horyzoncie pojawiała się zdobycz; te chwile, gdy ożywały ukryte w ciele pompy, tłoczące do żył adrenalinę, gdy wszystkie mięśnie wypełniało powoli uczucie radosnego podniecenia.

Takie chwile jak ta.

Pochylił się nad tkwiącym w systemie mężczyzną i spo­nad jego ramienia śledził uważnie ekran.

- Jean wprowadził im do zabezpieczeń swoją sekwen­cję - wyjaśnił siedzący obok młodszy haker. - Świetnie. Immunologia zerowa. Musimy teraz już tylko jakoś do nich wejść z zewnętrznego obiegu danych.

- Jestem w głównym module - wysapał starszy, nie otwierając oczu.

Przez chwilę panowała absolutna cisza, w której na czerń ekranu sypały się równe rzędy cyfr i liter.

- Są. Terminal 980455QTQ, piętro XIV, lokal 1454. Dzierżawione przez spółkę jawną France-Britt UKC, nu­mer rejestru...

Azufahan przerwał mu gniewnym machnięciem ręki. Na tego typu rzeczy przyjdzie czas potem. Tymczasem sam dostrzegał w otwartym na jednym z ekranów oknie, że system zabezpieczenia antyterrorystycznego biurowca zorientował się, iż jest penetrowany.

Jean, mężczyzna w budce telefonicznej, znał wpraw­dzie zastrzeżone kody, ale ich użycie mijałoby się z celem. Wejście w autonomiczny system komputerowy było po­gwałceniem prywatności obywateli, której gwałcić nie by­ło wolno. Przynajmniej nie tak nachalnie. Dlatego właś­nie ludzie Mehmeta Azufahana włamywali się do sieci biurowca, a przez nią do jego zabezpieczeń, za pośrednic­twem ulicznego telefonu i pozbawionego cech swoistych terminalu. Jeżeli plon akcji okaże się godny przygotowań do niej, informatycy z Surete będą potem zapamiętale grzebać się w pamięci systemu; nie było powodu, by mieli znaleźć cokolwiek, co obciążałoby Mehmeta Azufahana. I co mogłoby zostać wykorzystane przez obrońców na pro­cesie.

Znowu długa, pełna napięcia cisza. Starszy haker za­trzepotał gwałtownie dłońmi. Zanim jego palce zdążyły drgnąć, ten sam impuls nerwowy przemknął z rdzenia przez interfejsy do programu sterującego, spowodował wydanie odpowiednich komend, zgodnie z którymi zadzia­łał program operujący aktualnie, wraz ze znieczulającą sekwencją drugiego hakera, gdzieś w trzewiach systemu antyterrorystycznego biurowca. Zazwyczaj tak pracowali - pierwszy miał za zadanie włamać się do systemu i wpro­wadzić drugiego, ten zaś, lepszy fachowiec, dysponujący wielokrotnie bardziej skomplikowanym sprzętem, obez­władniał na wystarczającą chwilę mechanizmy obronne budynku.

Po ekranie przebiegały nierozpoznawalne dla ludzkiego oka błyski. Trwało milczenie. Trwało.

System miał swoje lata. Niegdyś wystarczył do ukróce­nia fali terroryzmu, która omal nie rzuciła przerażonej Europy na kolana przed Zjednoczycielem Islamu, wielkim Hasadem Al Saled-Dinem. Ale potem był stopniowo rozgryzany i modyfikowany przez ludzi wysługujących się wrogom Republiki Praw Człowieka. Trwało...

Mehmet nie znał się zbyt dobrze na informatyce, tyle tylko, ile musiał. Jego żywiołem były akcje bezpośrednie, a przede wszystkim - osaczanie. Wyłuskiwanie przestęp­ców. Wolał myśleć raczej o swoim wozie bojowym. O chwi­li, gdy poderwie się on w górę.

I ta chwila nadeszła. Starszy haker odetchnął głęboko i otworzył oczy, a potem popatrzył z dumą na Mehmeta. Nagle czas przyśpieszył do wariackiego wręcz tempa. Za­nim jeszcze kapitan zdążył powiedzieć: „Startujemy!”, młodszy z informatyków przystąpił do wprowadzania i zgrywania programu akcji. Trzej ludzie w lustrzanych goglach, smagnięci sygnałem, zdążyli tylko poprawić swe pozycje w gniazdach i uchwyt palców na broni. Półtorej sekundy na przygotowanie do akcji, jedna na jej wykona­nie. Mimo wprowadzonego przez hakera z budki telefoni­cznej wampira, program strażniczy może za moment zo­rientować się i zamienić atakujący budynek wóz domnie­manych terrorystów w pąk ognia. Mehmet wskoczył wy­ćwiczonym ruchem na wolne, czwarte siedzenie. Wszyscy położyli ręce na poręczach foteli. Rozległ się krótki trójtonowy sygnał.

A potem stało się nagle kilka rzeczy naraz. Spod kół zaparkowanej na Rue de Soutie śmieciarki buchnęły kłę­by kurzu i wóz zniknął z wizgiem z oczu przechodniów, by niemal w tym samym momencie pojawić się tuż koło okien na czternastym piętrze srebrnego biurowca. Szyb­ciej, nim ktokolwiek mógł to zobaczyć, plunął w nie, obra­cając się wokół własnej osi, ciemnymi, obłymi kształtami, wstrzeliwując z obu burt do wnętrza członków grupy spe­cjalnej. W huku i trzasku pękającego szkła wpadli do roz­ległego, surowo urządzonego pomieszczenia. Mehmet na końcu. Starszy z hakerów czuwał, by system ochronny budynku nie skontrował ataku, ale samostrzelne działka i generatory pól zaporowych nie zostały wzbudzone. Młodszy pilnował samych członków grupy i sterowania niosących ich kokonów siłowych, gotów w razie potrzeby reagować.-To też okazało się zbędne. W ułamku se­kundy cała czwórka znałazła się w pomieszczeniu, lądu­jąc miękko na nogach, kokony pękły tuż po tym, jak prze­brzmiał huk wstrzelonych przed momentem petard i przy­gasł upiorny błysk oślepiających rac. Szkoleni latami do takiej sytuacji członkowie specgrupy, nie tracąc ani chwili runęli na zszokowanych ludzi wewnątrz pokoju, uniemo­żliwiając nawet pomyślenie o jakiejkolwiek obronie.

Było ich trzech. Trzech mężczyzn, całkowicie zaskoczo­nych, nic nie pojmujących. W mgnieniu oka znaleźli się na ziemi, ogłuszeni i oślepieni, z rękami skutymi kajdan­kami na plecach. Najbliższych kilkanaście sekund miało im teraz zająć domyślanie się, co się właściwie stało.

Dla Mehmeta najważniejszy był facet, który w chwili rozpoczęcia akcji stał przed terminalem zajmującym krót­szą ścianę sali. Na szczęście nie był on połączony z syste­mem bezpośrednio. Sekciarze nie stosowali neurowszczepów i wspomagania hormonalnego umożliwiającego bez­pośrednie operacje komputerowe. Zakaz religijny. Przy akcji przeprowadzonej z przyzwoitą prędkością nie było mowy, by przeciwnik zdążył przeładować pamięć.

A akcja trwała nawet krócej niż regulaminowe pięć se­kund. Mehmet odetchnął głęboko wysysanym błyskawicz­nie z pokoju przez klimatyzatory swędem odpalonych przed chwilą petard. Popisowa robota. Cele obezwładnio­ne, system zneutralizowany, pełne dane zabezpieczone do rozpoznania. Przejechał dłonią po lśniących punktach ponad kieszenią na piersi, wygaszając je. Wprasowane w tkaninę mikroobwody systemu personalnego zasnęły ponownie, niepotrzebne.

Jeszcze chwilę trwała cisza. A potem zaczął się gwar. Zrobili popisową akcję, świetna sprawa, trzeba się naga­dać, wymienić uwagi i gratulacje. Zatrzymani wciąż jesz­cze leżeli półprzytomni, z tępymi twarzami ludzi, którym nagle niebo zwaliło się na głowy. Mehmetowi trudno się było na widok ich min powstrzymać od śmiechu. Skinął na jednego z chłopców, by na wszelki wypadek sprawdził zatrzymanych podręcznym pakietem medycznym. Tylko tego brakowało, żeby mu któryś odkorkował ze strachu.

Poznawał te twarze. Doskonale je poznawał. Popisowa akcja. I skuteczna. Wielu jego kolegów oddałoby za taki połów pół życia.

Obrócił się ku ekranom komputera. W najwyższym wersie jednego z nich dostrzegł nagłówek programu: DEPOSITUM FIDEL PRZYWOŁANIE

Kapitan Mehmet Azufahan uśmiechnął się do schwyta­nych, czując wyraźnie rosnącą w miejsce uprzedniego podniecenia euforię. Pochylił się nad jednym z nich.

- No i co, prawiczku?! - zakrzyknął wesoło wprost w twarz samozwańczego biskupa Marsylii.

*

Mniej więcej w tym samym czasie, gdy biały mężczy­zna z walizeczką znikał za ciemniejącymi szybami budki telefonicznej w pasażu Soutie, Chantal Dacous przyglądał się w zadumie trzymanej na dłoni pastylce. Sprawiał wrażenie, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu i jak­by zupełnie nie wiedział, co to jest.

Naturalnie, wiedział. Pastylki clichette, największe osiągnięcie myśli ludzkiej minionego wieku. Wynalazek epoki. Nareszcie seks bez strachu! Twojemu facetowi wy­starczy jedna mała pigułka - żadnych kłopotów, żadnych niewygód, od dziś to nie twoje zmartwienie! Kup koniecz­nie, koniecznie, koniecznie!

Ta akurat pastylka pochodziła z opakowania z napi­sem: „Extra fraise” i oprócz działania plemnikobójczego nadawała spermie smak oraz aromat świeżych poziomek.

Madeleine lubiła poziomki.

A Chantal udawał przed wszystkimi, że lubi Madelei­ne. W istocie miał jej powyżej uszu. Jej i innych bab, któ­rych musiał dosiadać od czasu do czasu, by podtrzymy­wać reputację kobieciarza - bo pozwalała mu ona jakoś wykręcać się bez utraty twarzy od ofert wysoko postawio­nych gejów.

W głębi duszy - bardzo w głębi - Chantal brzydził się miłością grecką. W głębi duszy był seksistą. To w zasa­dzie nie należało do przestępstw, ale od nietolerancji se­ksualnej, wiadomo, już tylko krok do faszystowskiego rasizmu. Osoba Zwierzchnia marsylskiej prefektury powin­na pozostawać poza podejrzeniami. A Chantal Dacous był bardzo zadowolony ze swojej pozycji i nie chciał jej tracić. Zdecydowanie wolał smakować poziomkami. Zazwy­czaj. Bo tego dnia...

Tego dnia wszystko stało się nagle inne. Niezrozumiałe. Odłożył pastylkę na blat stołu, przy którym jadł śnia­danie. Nie, nie jadł go. Deliberował nad nim.

Wszystko nagle stało się inne. Jakby dopiero co się urodził. Albo jakby obudził się po bardzo, bardzo długim śnie, śnie trwającym od urodzenia. Wokół unosiły się strzępy jakichś dziwacznych, sennych rojeń. Czuł je przez skórę, nie potrafiąc uchwycić niczego oprócz nie dającego się nazwać nastroju. Pozostawały na skraju świadomości. Jak coś, co dostrzegamy kątem oka; wiemy, że coś tam obok jest, ale nie widzimy kształtu ani barwy.

Jakby się obudził i pytał samego siebie, gdzie jest, co robi, skąd się tu wziął. Ale zarazem doskonale przecież wiedział, doskonale pamiętał całe swoje życie, mozolne wdrapywanie się po szczeblach urzędniczej kariery, gro­madzenie punktów, chwytanie okazji.

Chantal Dacous. Osoba Zwierzchnia. Wydział Ochrony Praw Człowieka, departament przestępstw przeciwko to­lerancji religijnej. Siedzi w swojej kuchni, samotny, bo do późnego wieczora tkwił wczoraj przy komputerach nadzo­rując śledztwo... Jedna noc do przodu, bez silenia się na: „Jeszcze mogę”. Mogę. No i co? Nie chce mi się.

Przypomniał sobie o spotkaniu z kardynałem i ta myśl na moment omal nie wyzwoliła czegoś z czających się na granicy myśli sennych majaków. Ale zaraz to przeszło. Sięgnął po wystygłą kawę, machinalnie wyciągając rękę w kierunku pigułki. Chantal Dacous, Osoba Zwierzchnia. Chantal to żeńskie imię. To robota matki. Nazwała go tak, bo nienawidziła mężczyzn. Samców, jak by powie­działa.

Za dziećmi zresztą też nie przepadała. W każdym razie szybko doszła do wniosku, że nie było warto rodzić Chantala tylko po to, by osiągnąć pełniejszą samorealizację.

Nigdy nie tęsknił za matką.

Spotkanie z kardynałem to rutyna. Ważniejsza była sprawa prowadzona przez Azufahana. Tej nocy miał ją przecież finalizować.

Ten Arab jakoś go onieśmielał. Chantal nie potrafił mu niczego odmówić. Pewnie dlatego, że w głębi duszy - bar­dzo, bardzo w głębi - niezbyt lubił Arabów. A to by było jak najgorszą kwalifikacją dla wysokiego rangą funkcjo­nariusza Biura Ochrony Praw Człowieka. Więc faworyzo­wał Azufahana i kilku innych na takiej samej zasadzie, na jakiej matka, podświadomie nienawidząca dziecka, które zepsuło jej linię albo odebrało szansę kariery, obsy­puje je od czasu do czasu nieoczekiwanymi prezentami i pocałunkami.

Tak jak jego matka. Nigdy nie wiedział, czy zaraz wy­buchnie, czy zbierze jej się na czułości. Z dzieciństwa -oprócz dziesiątek różnych internatów i przechowalni, do których go podkukułczała - zapamiętał przede wszystkim ten ciągły strach, bezustanną niepewność...

Z rozbiegania myśli wyrwał go dźwięk włączającego się telewizora. Siódma trzydzieści, wiadomości poranne. Chantal rozejrzał się nieprzytomnie, nagle przypomnia­wszy sobie, że przecież nie ma czasu, by tak siedzieć i po­zwalać myślom toczyć się w niewiadomą stronę. Pomimo głodu zostawił śniadanie nie tknięte - jakby chciał w na­padzie dziwnej złośliwości ukarać siebie samego, nie wia­domo za co.

Łazienka. Miniaturowy huragan rozpędzonych i dopro­wadzonych do optymalnej temperatury kropelek zjonizowanej wody. Łaskotliwe pieszczoty pola aparatu do masa­żu, ujędrniającego skórę i poprawiającego jej ukrwienie. Ciepło osuszających ciało strumieni powietrza, potem chłód napylanej przez kabinę kąpielową cieniutkiej war ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin