Reymont Władysław Stanisław - O zmierzchu.pdf

(62 KB) Pobierz
9737356 UNPDF
Władysław Stanisław Reymont
O zmierzchu
Sokół leżał umierający.
Wiele, wiele dni już tak przeleżał.
Zachorował, więc go rzucono jak niepotrzebny kawał
ścierwa.
Dobrzy ludzie nie kazali go dobijać, pomimo iż skórę miał
bardzo piękną.
Dobrzy ludzie pozwolili mu zdychać zwolna, w samotności i
zapomnieniu.
Dobrzy ludzie tylko czasem go kopali, aby mu przypomnieć,
że kona za długo.
A poza tym nikt się nim już nie zajmował.
Czasami odwiedzały go psy myśliwskie, z którymi kiedyś
gonił "par force".
Ale psy mają dusze spodlone życiem z ludźmi, więc na
każdy głos panów uciekały od niego - pozostawał tylko
dłużej Łapa, stary i ślepy wyżeł, towarzysz najdawniejszy,
ale ten drzemał pod żłobem, bo go nudził ten chory koń i
przestraszały jego ogromne oczy pływające we łzach, oczy
żebrzące o ratunek, oczy przesmutne.
Sokół pozostawał sam.
1
 
Odwiedzały go tylko dnie; przychodziły różowo-złote,
upojone żarem, rozśpiewane weselem i lizały ciepłymi
językami promieni jego bok zraniony; przychodziły i szare,
smutne, o zielonych twarzach, po których deszcz spływał;
przychodziły srogie, o bolesnych, zimnych, uwitych z
wichrów i chmur głowach; przychodziły smutne, rozjątrzone i
napełniały stajnię płaczem - a każdy długo patrzał w jego
oczy - a każdy odchodził cicho, jakby z trwogą.
Sokół bał się nocy.
Czerwcowych nocy, krótkich, a tak dusznych, tak okropnie
cichych, tak pełnych strasznych niepokojów tajemnic i trwogi
- czerwcowych nocy.
W takie noce wiedział, że umiera, szalał ze strachu, zrywał
się z łańcuchów, rozbijał kopytami ściany, chciał uciekać,
uciekać.
Pewnego dnia po południu zerwał się na nogi, długo patrzył
w smugi słońca, które się lały przez szpary ścian, i zaczął
rżeć długo, żałośnie...
Żaden głos mu nie odpowiedział w tej ciężkiej i sennej ciszy
upalnego dnia.
Jaskółki przelatywały ze świergotem,, szczebiotały po
gniazdach, uwieszały się ścian, to jak strzały pierzaste
przecinały złote roje much brzęczących w świetlistych
pasach.
A od łąk dalekich, dalekich - drgał ostry, bolesny brzęk kos.
A od pól, od morza zbóż, od morza kwiatów płynęły
słoneczne chrzęsty.
2
 
Tylko tutaj, dokoła niego, leżało bezmierne, przerażające
milczenie.
Zadrżał, bo jakiś głuchy, oddalony tętent rozległ się w głębi,
zbliżał się coraz bardziej i coraz straszniej huczał w pustej
stajni!
Ciemna, ohydna trwoga wgryzła mu się w serce, rzucił się
oszalały, zerwał łańcuch i wybiegł na dziedziniec. Oślepiło
go słońce, a ból dziki rozrywał mu pazurami wnętrzności, że
stał długo ze spuszczoną głową nieprzytomny. Aże ochłonął
nieco i zwolna, zwolna budziły się w nim jakieś
przypomnienia, jakieś niejasne zarysy pól, łąk i lasów;
wstawała w nim niezmożona tęsknota ucieczki, tęsknota
przestrzeni, tęsknota życia.
Kierowany tym głuchym instynktem, zaczął szukać wyjścia.
Obszedł czworobok podwórza, z trzech stron otoczony
budynkami - ale wyjścia nie było, powracał znowu, szukał
niestrudzenie, aż trafił na drewniane sztachety, poza którymi
stał dwór.
Patrzył na wielkie trawniki, w których spały psy, na olbrzymie
bukiety róż kwitnących w pośrodku, na dwór błyszczący w
słońcu oknami... I rżał cicho, prosząc... żałośnie.
Cierpiał coraz srożej, niepokój nim władnął, strach nim
rzucał, ból go szarpał.
Więc choć słaniał się na nogach, chociaż każdy ruch
sprawiał mu nieopisaną mękę, chociaż krew ciekła
strumieniami z podrażnionej rany, szukał znowu wyjścia i
znowu stawał, kładł głowę między sztachety i krwawymi
oczami patrzał na dwór.
3
 
Jednego słowa dobrego, jednej pieszczoty ludzkiej łaknął, a
byłby położył się i skonał.
Pusto było dokoła, cicho i sennie.
Zaczął rozpaczliwie gryźć drzewo, szarpać zębami bramę,
łamać sobą, wyrywać, aż się otworzyła, że przeszedł i
poszedł prosto do ganku.
Nikt nie usłyszał jego rżeń żałosnych, stał długo, patrzał na
przysłonięte okna, próbował wejść na schody, obchodził
dwór ze wszystkich stron.
A potem jakby nagle zapomniał o wszystkim zobaczywszy
wolną przestrzeń przed sobą, roztocze zbóż i pól.
Potykał się, słaniał, a szedł niezmordowanie,
zahipnotyzowany ogromem przestrzeni.
Wiosna śpiewała wszystkimi rytmami potęgi.
Wyrosłe zboża falowały płowymi kłosami, szumiały jak
morze po żwirach wybrzeży i jak morze kołysały się w
monotonnym rytmie. Skowronki wisiały w czystym powietrzu
i dzwoniły srebrnymi hymnami. Zapachy gryk, koniczyn,
zbóż - tęczowymi falami kołysały się nad ziemią. A niżej, tuż
przy ziemi, w trawach, kwiatach, w puszczach żytnich
śpiewał swój hymn wesela ocean stworzeń wszelkich. Wiatr
miękki, ciepły, pieszczotliwy tarzał się po ziemi, otwierał
kwiaty, pławił się w wodach, kołysał na młodych pękach
wierzb, przewalał się w tumanach pyłów kwiatowych, huczał
wesoło po lasach i dorzucał swój słodki, fletowy głos do
ogólnej harmonii.
Przyroda śpiewała wszystkimi głosami ogromną,
przepotężną pieśń wesela, upojenia, życia.
4
 
A od łąk tylko dochodziły zgrzytliwe, ostre, bolesne brzęki
kos.
Sokół zadrżał, przebudził go z upojenia ból, straszny, dziki
ból, aż mu sierść się zjeżyła, a oczy pokryły białawą mgłą
męki; dyszał ciężko, lizał trawy, chłodził nozdrza rozpalone
gorączką, pić mu się chciało, a pchał go naprzód ten sam
strach cieńmy, ta sama niezmożona tęsknota ucieczki.
Szedł przez zboża, tylko coraz ciężej, coraz wolniej, coraz
senniej - potykał się o zagony, trawy oplątywały mu nogi i
ciągnęły, krzaki zagradzały przejścia, ziemia zapadała się
pod nim, czasem zboża zasłaniały świat.
Jego biedna, ślepa dusza zapadała coraz głębiej w noc
pełną grozy i strachu.
Nic już nie poznawał, wszystko go przerażało, szedł jak w
tumanie, oślepły, nieprzytomny, oszalały trwogą.
Kuropatwa, która wiodła młode, wyrwała mu się spod nóg z
takim krzykiem, że uskoczył w bok i potem długo patrzył po
zbożach i ruszyć się nie śmiał.
To zające trwożyły go śmiertelnie, że uciekał oślepły ze
strachu.
To wrony przebiegały cichym lotem nad zbożami, ale gdy go
spostrzegły, usiadły na gruszy i krakały długo i złowrogo.
A on drżał cały, jego aksamitną białą skórę przebiegały
śmiertelne dreszcze.
Wydostał się wreszcie na łąki i śmiertelnie zmęczony upadł
pod ścianą żyta, wyciągnął nogi, głowę przytulił do traw i
wpatrzony w pustynię nieba jęczał żałośnie, jęczał litości.
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin