Morrell David - Piąta profesja.rtf

(1551 KB) Pobierz
Morrell David

Morrell David

Piąta Profesja

Pezełożył: Robert Sadowski

 

“KB”

 

Sarie - córce i przyjacielowi

 


- Nie rozumiem - powiedziała Alicja. - To okropnie zagmatwane.

- Są to skutki życia na wspak - powiedziała łagodnie Królowa. - Wszystkim się od tego początkowo kręci w głowie...

- Życia na wspak! - powtórzyła Alicja z ogromnym zdumieniem. - Nigdy nie słyszałam o czymś takim.

- ...ale to ma jedną wielką zaletę: pamięć działa w obie strony.

- Jestem pewna, że moja działa tylko w jedną stronę - zauważyła Alicja. - Nie jestem w stanie zapamiętać rzeczy, które się jeszcze nie wydarzyły.

- To bardzo nędzny rodzaj pamięci, taki, który działa tylko w przeszłość - zauważyła Królowa.

 

Lewis Carroll, „O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra”

 

Ścieżka obrońcy to świadoma zgoda na śmierć.

 

Miyamoto Musashi, siedemnastowieczny samuraj


 

Prolog

 

Śluby wierności


Piąta profesja

 

Z początkami profesji Dzikusa nie wiąże się żadne wydarzenie historyczne. Pierwszych wykonawców fachu, któremu się poświęcił, spowija mgła mitu. Na początku byli łowcy, potem rolnicy, kiedy zaś wymiana zaczęła przynosić zyski, pojawiły się prostytutki i politycy. Pozostawiając na boku kwestię kolejności, takie właśnie były pierwsze cztery ludzkie zajęcia.

Jeżeli jednak pojawia się jakiś zysk, powinien on być chroniony - i to było powodem powstania zawodu Dzikusa: piątej profesji. Choć same jej narodziny nie zostały udokumentowane, niechaj dwa poniższe przykłady zilustrują jej chwalebne tradycje.


 

Drużynnicy

 

Gdy w czterysta lat po Chrystusie Anglosasi najechali Brytanię, przynieśli ze sobą germański kodeks absolutnej lojalności wobec wodza swego plemienia. Kodeks ten w skrajnych wypadkach nakazywał członkowi drużyny wodza, zwanej comitatus, bronić go aż do śmierci pod groźbą utraty honoru. Jednym z najbardziej wyrazistych przykładów tak całkowitego oddania swemu panu jest wydarzenie, jakie miało miejsce w 991 roku u brzegów rzeki Blackwater w pobliżu miasteczka Maldon w Essex.

Po złupieniu portów na wschodnim wybrzeżu Brytanii grupa skandynawskich piratów rozłożyła się obozem na wyspie, którą podczas odpływu łączyła ze stałym lądem wąska grobla. Na tę to groblę przywiódł swoich wiernych drużynników Birhtnoth, miejscowy książę anglosaski, i odciął wikingom przejście, ale wrogowie stanęli do walki. Błysnęły miecze i krew zbroczyła groblę. Gdy bitwa przybrała na sile, jeden z giermków Birhtnotha stchórzył i uciekł. Inni, sądząc że to sam Birhtnoth się wycofuje, również uciekli. Na miejscu pozostał jedynie Birhtnoth w otoczeniu straży przybocznej.

Trafiony oszczepem, zdołał go wyrwać i przeszyć mieczem napastnika, gdy jednak topór wikinga odrąbał jego zbrojne ramię, nie mógł się już bronić i został posiekany na kawałki. Choć jednak Birhtnoth już nie dowodził nimi, jego wierni drużynnicy wciąż trwali na stanowisku. Broniąc jego ciała i mszcząc jego śmierć, uderzali z tym większym męstwem.

Drużynnicy ginęli śmiercią okrutną, ale radośnie, gdyż nie sprzeciwiali się kodeksowi lojalności.

Ówczesny anglosaski dokument, opisujący tę heroiczną klęskę, kończy się takimi słowy:

Godryk często rzucał włócznią, miotając mordercze drzewce ku wikingom. Dzielnie następował wraz ze swoimi braćmi, rąbiąc i kładąc trupem wrogów, póki nie padł w bitwie. To nie był ten Godryk, który uciekł z poła walki.

Owych dwóch Godryków reprezentowało zasadniczy konflikt w profesji Dzikusa. Drużynnik był powołany do ochrony wodza, w jakim jednak momencie, gdy sprawa wyglądała na przegraną, a wódz był martwy, powinien zacząć chronić samego siebie? Ilekroć Dzikus zaczynał rozważać ten problem moralny, przypominał sobie Akirę i zdarzenie z całkiem odmiennego kręgu kulturowego, które dobrze ilustrowało skrajności w dziejach owej piątej, najszlachetniejszej profesji.


 

Czterdziestu siedmiu roninów

 

W Japonii podobną funkcję pełnili samurajowie. Owi powołani do ochrony wojownicy doszli do znaczenia w dwunastym wieku po Chrystusie, gdy prowincjonalni władcy, tak zwani daimyo, zaczęli odczuwać gwałtowną potrzebę posiadania lojalnych gwardii przybocznych w celu kontrolowania swoich włości. Z upływem czasu jeden z wojskowych przywódców, zwany shogunem, rozciągnął swoją władzę nad pozostałymi daimyo, niemniej jednak ich samurajowie czuli się związani przede wszystkim ze swoimi bezpośrednimi panami. Na tle tej skomplikowanej siatki zależności zdarzył się w 1701 roku incydent, który stał się zaczątkiem jednej z najsłynniejszych legend japońskich.

Trzej daimyo zostali wezwani na dwór shoguna w Edo (obecnie Tokio) z nakazem złożenia ślubów wierności. Ponieważ niewiele wiedzieli o dworskich manierach, dwóch z nich zwróciło się o pomoc do eksperta w dziedzinie etykiety, a ten, zjednany darami, odwdzięczył im się poradą.

Trzeci z nich jednak, pan Asano, był zbyt prostolinijny, aby stosować wobec nauczyciela etykiety, pana Kiry, takie metody. Kira poczuł się urażony i ośmieszył Asano w obecności shoguna. Poniżony Asano nie miał innego wyboru - aby uratować swój honor, wydobył miecz i ranił Kirę.

Obnażenie miecza w obecności shoguna było ciężkim przestępstwem, shogun nakazał więc, by Asano odpokutował je przez wydobycie własnych wnętrzności. Daimyo usłuchał, jego śmierć jednak nie rozwiązała problemu. Samurajowie Asano byli posłuszni rygorystycznemu prawu giri, co w wolnym tłumaczeniu oznacza „brzemię obowiązku”, które nakazywało pomścić śmierć ich pana przez zabicie tego, kto zapoczątkował ciąg zniewag - pana Kiry.

Tak silny był nakaz prawa giri, iż shogun nie miał wątpliwości, że nastąpi dalszy przelew krwi, aby więc przerwać pasmo zbrodni, wysłał swych wojowników z nakazem oblężenia zamku Asano i zmuszenia jego samurajów do złożenia broni. W tej sytuacji kapitan samurajów pana Asano, Oishi Yoshio, zwołał swoich ludzi na naradę. Jedni głosowali za oporem przeciwko wojskom shoguna, inni proponowali popełnienie rytualnego samobójstwa wzorem ich pana, Oishi wyczuł jednak, że większość uważała, iż ich powinność wygasła wraz ze śmiercią władcy. Jako test zaproponował im podział majątku Asano. Wielu niegodnych wojowników chętnie skorzystało z tej możliwości, Oishi wypłacił im ich udział i zezwolił na odejście. Z ponad trzystu samurajów ostało się jedynie czterdziestu siedmiu i z nimi Oishi zawarł pakt, przypieczętowany krwią z naciętych i złączonych rąk.

Tych czterdziestu siedmiu poddało się wojsku shoguna i oświadczyło, że wyrzekają się wszelkich zobowiązań wobec prawa giri i swego zmarłego pana. Pozornie zgodzili się oni zostać roninami, czyli wędrownymi, bezpańskimi samurajami, i każdy z nich wyruszył swoją własną drogą. Shogun był jednak podejrzliwy, wysłał więc za nimi szpiegów, aby się upewnić, że nie będzie pomsty. Żeby ich zwieść, każdy z roninów świadomie postarał się stoczyć jak najniżej. Jedni zaczęli udawać pijaków, inni zajęli się stręczycielstwem. Jeden z nich sprzedał swoją żonę do domu publicznego, inny zabił swego teścia, jeszcze inny postarał się, aby jego siostra została kochanką znienawidzonego pana Kiry. Bezkarnie opluwani, pozwalając rdzewieć swoim mieczom, wydawali się rzeczywiście nurzać w hańbie, po dwóch latach zatem szpiedzy shoguna nabrali przekonania, że zemsta nie będzie kontynuowana, i shogun odwołał nadzór nad roninami.

W 1703 roku czterdziestu siedmiu roninów spotkało się ponownie i zaatakowało zamek Kiry. W wybuchu długo powstrzymywanej wściekłości wyrżnęli niczego nie podejrzewające straże swego wroga, wyśledzili i pozbawili głowy człowieka, którego tak nienawidzili, a następnie obmyli tę głowę i udali się na pielgrzymkę do grobu Asano, gdzie złożyli to trofeum na mogile nareszcie pomszczonego pana.

Na tym jednak łańcuch powinności jeszcze się nie kończył. Wypełniając nakaz giri, roninowie sprzeniewierzyli się rozkazowi shoguna, aby przerwać wendetę. Jeden kodeks honorowy kłócił się z drugim. Pozostało tylko jedno możliwe rozwiązanie. Shogun wydał wyrok, a roninowie go wypełnili. Triumfalnie przebijali swe brzuchy mieczami, prowadząc ostrze od lewej do prawej, a potem ku górze, zgodnie ze szlachetnym rytuałem samobójstwa, zwanym seppuku. Groby czterdziestu siedmiu roninów są czczone po dziś dzień jako narodowy pomnik Japonii.

Drużynnicy i czterdziestu siedmiu roninów, Dzikus i Akira, kodeksy i powinności, honor i lojalność, ochrona, a jeżeli okoliczności zmuszą, zemsta, nawet za cenę życia - oto piąta i najszlachetniejsza profesja.

 

I.

Powrót zmarłego

 

Labirynt

 

1.

Posłuszny regułom swojego zawodu, Dzikus skierował windę  o piętro niżej, niż potrzebował. Aby winda dotarła na najwyższe piętro, trzeba było wsunąć w szczelinę na płycie kontrolnej kartę z kodem komputerowym. Dzikus otrzymał taką kartę, ale wolał jej nie używać. Z zasady nie znosił wind. Stwarzane przez nie ograniczenie było niebezpieczne. Nigdy nie wiedział, co go może spotkać, gdy drzwi się rozsuną. Co prawda tym razem nie spodziewał się trudności, gdyby jednak zrobił jedno odstępstwo od swych zwykłych metod postępowania, za nim poszłyby inne, i wtedy w razie prawdziwych kłopotów nie byłby w stanie zareagować właściwie.

Tego ciepłego wrześniowego popołudnia w Atenach dręczyła go poza tym ciekawość, jakie środki bezpieczeństwa podjęła osoba, z którą umówił się na spotkanie. Chociaż przywykł do kontaktów z ludźmi bogatymi i wpływowymi, większość z nich stanowili politycy lub biznesmeni, nie co dzień jednak zdarzało mu się spotkać kogoś, kto nie tylko miał związki z tymi dwoma dziedzinami, ale był ponadto żywą legendą kina.

Kiedy winda stanęła i drzwi otworzyły się z lekkim stuknięciem, Dzikus usunął się w bok. Wyjrzał na zewnątrz i ocenił sytuację, ale ponieważ nie zobaczył nikogo, rozluźnił się i pomaszerował ku drzwiom, na których napis po grecku wskazywał wyjście pożarowe. Zgodnie z tą informacją klamka nie stawiała oporu.

Ostrożnie przekroczył próg i znalazł się na klatce schodowej. Gumowe podeszwy jego butów głuszyły odgłos kroków na betonowym podeście. Skierował się ku drzwiom po prawej stronie i ujął ich gałkę, ale nie zdołał jej obrócić. Dobrze - drzwi były zaryglowane, tak jak należało. Bez wątpienia przycisk po drugiej stronie otwierał dostęp do tych schodów w razie nagłej potrzeby, ale z tej strony nieproszony gość miał zamkniętą drogę na górę. Dzikus wsunął w dziurkę od klucza dwa cienkie metalowe paski - jeden z nich miał posłużyć za dźwignię, drugim zaś manipulował tak, aby uwolnić zapadki rygla. Już po siedmiu sekundach otworzył drzwi, zaniepokojony, że zamek okazał się tak prosty, powinno mu to bowiem zabrać przynajmniej dwa razy tyle czasu.

Wślizgnął się przez drzwi, delikatnie zamknął je za sobą i czujnie zbadał prowadzące ku górze schody. Nie było żadnych ukrytych kamer, poza tym mętne światło dawało mu ochronny cień, gdy wspinał się ku podestowi i dalej, po następnym odcinku schodów. Nie widział żadnego strażnika, a kiedy pchnął drzwi u szczytu schodów, zmarszczył brwi - drzwi nie były zamknięte. Co gorsza, kiedy je otworzył, również nie ujrzał straży.

Niemal bezgłośnie posuwał się wzdłuż miękko wyścielonego korytarza. Zerknąwszy na drzwi skierował się w stronę malejących numerów, by trafić do tego, który mu podano. Tuż przed skrzyżowaniem korytarzy w nozdrza uderzył go zapach tytoniowego dymu. Po prawej stronie miał windę, zwrócił się więc w lewo i wtedy ich zobaczył.

Naprzeciw drzwi w drugim końcu korytarza stało trzech mężczyzn. Pierwszy z nich trzymał ręce w kieszeniach, drugi zaciągał się papierosem, a trzeci sączył kawę z filiżanki.

Amatorszczyzna, pomyślał Dzikus, nigdy nie należy mieć zajętych rąk. Kiedy strażnicy go spostrzegli, pospiesznie przybrali pozę gotowości. Zbudowani byli jak piłkarze, garnitury oblepiały więc ciasno ich bycze karki i klatki piersiowe. Dla kogoś, kto nie był fachowcem, mogli wyglądać onieśmielająco, ich rozmiary jednak nie pozwalały im zniknąć w tłumie, a nadmiernie rozrośnięte mięśnie sprawiały, że nie byliby w stanie zareagować szybko w sytuacji kryzysowej.

Dzikus rozluźnił mięśnie twarzy, starając się nadać jej niegroźny wygląd, a choć ponad metr osiemdziesiąt wysoki, przygarbił tak swą żylastą sylwetkę, że wydawał się znacznie niższy. Idąc korytarzem udawał, że strażnicy wywarli na nim duże wrażenie, wyprężyli więc plecy w aroganckim poczuciu triumfu.

Zrobili całe przedstawienie z kontroli jego dokumentów, zwykłych falsyfikatów z nazwiskiem używanym tylko w tym miesiącu. Obszukali go też, ale nie użyli ręcznego wykrywacza metali i dlatego nie znaleźli małego noża, ukrytego za klapą marynarki.

- Tak, czekają na pana - powiedział pierwszy. - Dlaczego nie skorzystał pan z windy?

- Karta komputerowa nie zadziałała - odpowiedział Dzikus, zwracając ją. - Musiałem wysiąść piętro niżej i wejść po schodach.

- Ale drzwi na klatkę schodową są zamknięte - odezwał się drugi.

- Ktoś z hotelu musiał je zostawić otwarte.

- Ktokolwiek zapomniał je zamknąć, jego dupa już zimna - dorzucił trzeci.

- Rozumiem, co pan ma na myśli. Ja też nie znoszę niedbalstwa. Pokiwali głowami, zerkając po sobie, rozluźnili ramiona i odprowadzili go do apartamentu.

Nie tak, pomyślał Dzikus, zasadą jest, aby nigdy nie opuszczać posterunku.

2.

Salon w apartamencie był duży i umeblowany ze smakiem,  Dzikus przede wszystkim jednak zwrócił niechętną uwagę na ścianę na wprost drzwi. Zwisające tam ciężkie zasłony były rozsunięte, ukazując ogromne, sięgające od podłogi do sufitu okno ze wspaniałym widokiem na Partenon na Akropolu. Ateny zazwyczaj spowijał smog, teraz jednak wiatr oczyścił powietrze sprawiając, że kolumnada ruin lśniła w popołudniowym słońcu.

Dzikus pozwolił sobie jednak na zachwyt tym widokiem dopiero wtedy, gdy zajął pozycję w głębi pokoju, nie znosił bowiem wielkich okien z rozsuniętymi zasłonami - ewentualnemu wrogowi dawały one niepotrzebną przewagę, otwierając łatwy dostęp teleskopom, mikrofalowym mikrofonom kierunkowym i, co najważniejsze, kulom snajperów.

Potencjalnego klienta, który go wezwał na to spotkanie, jeszcze nie było, otaksował więc wzrokiem drzwi w ścianie po lewej stronie. Mogła to być garderoba, łazienka albo sypialnia. Jego uwagę zwrócił przyciszony kobiecy głos, dobiegający zza drzwi w ścianie po prawej - te drzwi z pewnością prowadziły do sypialni. Ponieważ nie słyszał odpowiedzi, domyślił się, że kobieta rozmawiała przez telefon. W jej głosie brzmiało ponaglenie, jak gdyby od dłuższego czasu nie mogła skończyć tej rozmowy.

Z dobrze wytrenowaną cierpliwością Dzikus powędrował wzrokiem dalej w prawą stronę, ku ścianie, w której znajdowały się drzwi wejściowe. Rozpoznał na niej dwa płótna Moneta i trzy van Gogha.

Jego krzepcy strażnicy stracili wszelkie zainteresowanie swoją pracą, gdy spostrzegli, że ich chlebodawca jest nieobecny. Żadnej widowni, żadnych pochwał za dobre spełnianie obowiązków. Dwaj z nich, pełni rozczarowania, poszurali nogami, poprawili krawaty i powrócili na swoje miejsca w hallu, z pewnością po to, aby dalej pić kawę i palić papierosy. Trzeci zamknął drzwi i oparł się o nie ze skrzyżowanymi ramionami, starając się wyglądać na zapracowanego.

Kiedy zaszumiał klimatyzator, Dzikus odwrócił się od obrazów w kierunku szklanej gabloty z kolekcją chińskich waz.

Pozostały na posterunku goryl wyprostował się.

Drzwi po prawej otworzyły się i z sypialni wyszła kobieta-legenda.

3.

Jej wiek oficjalna biografia określała na czterdzieści pięć lat,  niemniej, co było zdumiewające, wyglądała tak samo jak w swoim ostatnim filmie nakręconym dziesięć lat temu - wysoka, szczupła, nieco kanciasta. Jej oczy były głęboko błękitne, a twarz miała zarys wykwintnego owalu, którego zmysłową linię obramowywały sięgające do ramion, zbielałe od słońca włosy. Skórę miała gładką i opaloną. Istne marzenie fotografa.

Dziesięć lat temu, podczas konferencji prasowej z okazji przyznania jej przez Akademię Filmową nagrody dla najlepszej aktorki, zaskoczyła cały świat, ogłaszając rezygnację z zawodu. Jej małżeństwo w miesiąc później z absolutnym władcą niewielkich, lecz zasobnych wyspiarskich włości, sąsiadujących z Riwierą Francuską, było nie mniej zdumiewające. Kiedy mąż zapadł na zdrowiu, sama objęła prowadzenie jego interesów, podwajając wpływy z turystyki i kasyn gry, które stanowiły źródło dobrobytu wyspy.

Rządziła tak, jak grała, w stylu, który krytycy filmowi nazwali „ogniem i lodem” - z zaangażowaniem, ale kontrolowanym, z pasją, ale i z odpowiedzialnością. W scenach miłosnych zawsze odgrywała rolę dominującą. Film, w którym uwodziła genialnego złodzieja klejnotów, przewrotnie odrzucając jego względy, stał się klasycznym przykładem obrazowania napięć uczuciowych. Wiedziała, czego chciała, ale brała to tylko wtedy, gdy własne zachcianki nie narażały jej na ryzyko, i wydawała się czerpać przyjemność z dawania więcej niż wzięła, z łaskawego podarowania złodziejowi niezapomnianej nocy.

Podobnie i wyspiarscy poddani musieli zabiegać o jej względy. Reagowała na te zabiegi, ale zawsze z dystansu, z wyjątkiem chwil, kiedy niespodziewanie ujawniała swą wspaniałomyślność dla chorych, bezdomnych lub osieroconych. Wyglądało na to, że współczucie traktowała jako objaw słabości, ogień, który zagrażał rozpuszczeniem jej lodowatej samokontroli. Jeżeli jednak było to korzystne ze względów politycznych, emocje były dopuszczalne, a nawet demonstrowane w nadmiarze, jeśli tylko nie narażało to jej na niebezpieczeństwo, a zaskarbiało miłość poddanych.

Podchodząc do Dzikusa uśmiechnęła się promiennie - okruch kina w codziennym życiu. Ze swej strony Dzikus podziwiał, jak zręcznie zaaranżowała swoje entree. Wiedział, że doskonale zdawała sobie sprawę, jakie to wywierało wrażenie.

Miała na sobie czarne sandały ręcznej roboty, plisowane spodnie koloru czerwonego wina, jedwabną bluzkę, błękitną jak jajeczka rudzika (górne trzy guziki były odpięte, odsłaniając opaleniznę u nasady piersi, a kolor z pewnością dobrała w ten sposób, by podkreślał lazur jej oczu), zegarek marki Cartier oraz diamentowy wisiorek z takimiż kolczykami, których blask jeszcze bardziej uwydatniał kolor jej oczu i spłowiałych włosów.

Przystanęła na chwilę przed Dzikusem, a potem zwróciła się do stojącego pod drzwiami strażnika, odprawiając go:

- Dziękuję panu.

Krzepki facet wycofał się, zły, że nie mógł przysłuchiwać się rozmowie.

- Przepraszam, że kazałam panu czekać - powiedziała, podchodząc bliżej i pozwalając Dzikusowi wdychać delikatny zapach jej perfum. Miała lekko ochrypły głos i silny uścisk ręki.

- Pięć minut...? Nie ma za co przepraszać. - Dzikus wzruszył ramionami. - W moim zawodzie przywykłem czekać znacznie dłużej. A poza tym miałem czas, aby podziwiać pani kolekcję. - Wskazał ręką szklaną gablotę z wazami. - Bo przypuszczam, że to pani własna kolekcja. Wątpię, aby jakikolwiek hotel, nawet „Georges Roi II”, powierzał swoim klientom bezcenne dzieła sztuki.

- Zabieram je zawsze ze sobą w podróż, żeby czuć się bliżej domu. Czy pan też lubi chińską ceramikę?

- Czy lubię? Tak, chociaż zupełnie się na niej nie znam. W każdym razie uwielbiam piękno, Wasza Wysokość, włączając - jeśli pani wybaczy ten komplement - panią. Spotkanie z panią jest dla mnie zaszczytem.

- Jako władczynią czy jako byłą osobistością filmu?

- Byłą aktorką. Skinęła głową i mrugnęła.

- Jest pan bardzo miły. Chyba czułby się pan lepiej, gdybyśmy dali spokój formalnościom. Proszę nazywać mnie moim poprzednim nazwiskiem, Joyce Stone.

Dzikus powtórzył jej pełne wdzięku skinienie.

- Tak, panno Stone.

- Ma pan zielone oczy.

- To nie jest zbyt widoczne - odrzekł Dzikus.


- Wręcz przeciwnie. Bardzo widoczne. Kolor kameleona. Pańskie oczy dopasowują się do ubrania - szara marynarka, niebieska koszula... Pobieżny obserwator określiłby pańskie oczy jako...

- Szaroniebieskie, a nie zielone. Jest pani spostrzegawcza.

- A pan zna się na złudzeniach optycznych. Umie się pan przystosować.

- To użyteczne w mojej pracy. - Dzikus obrócił się ku obrazom. - Wspaniałe. Jeżeli się nie mylę, „Cyprysy” van Gogha zostały niedawno zakupione na aukcji u Sotheby’ego. Nieznany nabywca zapłacił ładną sumkę.

- Pamięta pan, ile?

- Piętnaście milionów dolarów.

- Teraz zna pan już tajemniczego kupca.

- Panno Stone, to dla mnie uprzywilejowana informacja. Już jutro wypadłbym z interesu, gdybym nie zachował tajemnicy. Pani słowa to dla mnie jak spowiedź dla księdza.

- Spowiedź? Mam nadzieję, że to nie znaczy, iż nie mogę panu zaproponować czegoś do picia?

- Dopóki nie pracuję dla pani.

- Ale ja przypuszczałam, że po to właśnie pan przyszedł.

- Przyszedłem po to, żeby porozmawiać o pani problemach - powiedział Dzikus. - Nie zostałem jeszcze zaangażowany.

- Z pańskimi świadectwami? Już się zdecydowałam wynająć pana.

- Pani wybaczy, panno Stone, ale przyjąłem pani zaproszenie, by sprawdzić, czy ja chcę, żeby pani mnie wynajęła.

Joyce Stone przyglądała mu się badawczo.

- No, no. - Nie spuszczała z niego uporczywego spojrzenia. - Ludzie zazwyczaj chętnie dla mnie pracują.

- Nie chciałem pani obrazić.

- Oczywiście. - Ruszyła w stronę kanapy.

- Jeśli pani pozwoli, panno Stone... Uniosła brwi.

- Wolałbym, żeby usiadła pani tam, na tamtym krześle. Ta kanapa stoi zbyt blisko okna.

- Okna...?

- Albo niech mi pani pozwoli zaciągnąć zasłony.

- Ach tak, teraz pojmuję. - Wydawała się rozbawiona. - Ponieważ lubię światło słoneczne, usiądę tam, gdzie pan proponuje. Niech mi pan powie, czy zawsze jest pan taki opiekuńczy wobec osób, dla których jeszcze nie zdecydował się pan pracować?

- Siła przyzwyczajenia.

- Intrygujące przyzwyczajenie, panie... Obawiam się, że zapomniałam pańskie nazwisko.

Dzikus powątpiewał w to. Wyglądała na osobę, która pamięta wszystko.

- To nieważne. Nazwisko, które pani podano, nie jest moje. Normalnie używam pseudonimu.

- To jak mam pana przedstawiać?

- Nie będzie pani tego robić. Jeżeli dojdziemy do porozumienia, proszę nigdy nie zwracać na mnie uwagi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin