Smith Karen Rose - Ten niezwykły, wymarzony.pdf

(862 KB) Pobierz
171826886 UNPDF
KAREN ROSE SMITH
Ten niezwykły, wymarzony
( Just the Man She Needed )
 
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Slade Coleburn prowadził bardzo ostrożnie. Za szybą furgonetki coraz
gęściej padał śnieg, ograniczając widoczność. Nie śniegiem jednak się martwił,
ale brakiem paliwa w baku. Jechał na zapasie, a do Billings miał jeszcze co
najmniej godzinę drogi. Nie dojedzie! A tak liczył na stację benzynową na
ostatnim odcinku drogi przez Montanę.
Po prawej stronie szosy dostrzegł snop światła z wysoko umieszczonego
reflektora, a po chwili dwie wielkie stajnie czy stodoły. Farma! Może odstąpią
mu trochę paliwa? Na częściowo zmytym deszczami szyldzie odczytał nazwę
„Ranczo BZ”. Niewiele myśląc, skręcił na szutrową drogę i po paruset metrach
zatrzymał wóz przed piętrowym budynkiem rancza, równie starym i okazałym
jak stodoły. Wysiadł z szoferki i po kilku schodkach wszedł na frontowy ganek.
Kilka razy nacisnął guzik dzwonka, ale z domu nie dochodził żaden dźwięk.
Zaczął więc energicznie stukać. Po pewnym czasie drzwi uchyliły się na tyle,
na ile pozwalał im łańcuch.
– Dobry wieczór...! – zaczął. – Kończy mi się paliwo, nie ujadę nawet
kilometra. Czy nie mógłbym odkupić paru galonów...? – Cisza. – A jeśli nie, to
prosiłbym o pozwolenie na przespanie się do rana w stodole...
– Nie mam ropy ani benzyny – odpowiedział mu melodyjny kobiecy głos. –
Bardzo mi przykro, ale...
Nie widział twarzy rozmówczyni. Kryła się, pewnie się bała. Może mieszka
tu sama. Ponieważ nic nie powiedziała na temat noclegu, ciągnął dalej:
– Ja wiem, proszę pani, że pani musi być ostrożna, zwłaszcza wieczorem,
niech więc pani weźmie wałek do ciasta i potrzyma mi go nad głową, kiedy
będę pokazywał moje dokumenty...
– Jeśli przyszedł pan z zamiarem obrabowania mnie, to mi pańskie
dokumenty nic nie pomogą.
– Nazywam się Słade Coleburn i mam w kieszeni bardzo przekonywające
dowody...
– A ja jestem Emily Lawrence – usłyszał w odpowiedzi.
Slade uśmiechnął się pod nosem na ten przejaw dobrego wychowania, które
nakazywało przedstawienie się nawet potencjalnemu bandycie, skoro ten
pierwszy podał swoje nazwisko.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza, a potem nagle drzwi otworzyły się
szeroko.
– Niech pan wejdzie – powiedziała kobieta. – Gdyby pan był napastnikiem,
to już dawno wysadziłby pan jednym kopniakiem te spróchniałe deski.
Slade przekroczył próg i w świetle zwisającej z pułapu lampy zobaczył
piękną młodą kobietę z kaskadą kasztanowych włosów opadających na
ramiona. Okrzyk zdumienia zamarł mu na ustach.
171826886.002.png
– Teraz rozumiem pani ostrożność – mruknął. – Alp nie rozumiem, dlaczego
pani te drzwi otworzyła.
Kiedy zdejmował kapelusz, poczuł szarpnięcie za rękaw.
– Mama powiedziała, żebym stał cicho w kącie... – odezwał się dziecięcy
głos.
Slade spojrzał w jego kierunku i zobaczył chłopczyka w wieku siedmiu,
może ośmiu lat. Miał wielkie brązowe oczy, jak matka, i ciemniejsze niż ona
włosy. W rękach trzymał napiętą procę.
– Mama dobrze postąpiła. Myślała o twoim bezpieczeństwie. – Slade ukląkł
obok chłopca.
– Mama upiekła dziś ciasteczka. Chce pan spróbować?
– zapytał chłopiec.
Emily Lawrence trzymała dłoń na wydętym brzuchu jakby w ochronnym
geście. Wzrok przenosiła z syna na Slade’a i z powrotem. Była ubrana w sweter
i nałożoną nań kurtkę. W kuchni panował chłód, a stojący w rogu pice wydawał
się zimny. Slade niemal natychmiast zauważył, że choć kuchnia jest czysta,
wygląda bardzo biednie.
Ponieważ kobieta i chłopiec wpatrywali się w niego, jakby oczekiwali
jakiejś deklaracji, Slade powiedział:
– Mogę narąbać pani drzewa do pieca. I mogę też zapłacić za nocleg.
– Nie będę brać od pana pieniędzy za nocleg w stajni – odparła kobieta i
podeszła do stołu, gdzie stał słój z ciasteczkami.
Mimo iż, jak ocenił Slade, była chyba w dziewiątym miesiącu ciąży,
poruszała się z gracją.
– Mąż wyjechał? – spytał Slade i pożałował pytania, gdyż kobieta mogła
pomyśleć, że pyta w jakimś niecnym celu.
– Jestem wdową – odparła po długim wpatrywaniu się w Slade’a.
Był zaskoczony. Musiała owdowieć niedawno, skoro jest w zaawansowanej
ciąży, pomyślał. Sama prowadzi ranczo?
– Mark, daj mi termos z kredensu! – poleciła synowi, a gdy go podał,
dodała: – Teraz idź na górę, włóż piżamkę i do łóżka. Czas spać!
– Ale, mamo...! – Chłopiec głową wskazał Slade’a.
– Nic się nie martw. – Kobieta roześmiała się. – Ja odprowadzę pana...
– Slade’a. Slade’a Coleburna – szybko przypomniał swoje nazwisko.
– ... pana Coleburna. Już go odprowadzam. Nie będzie się tu działo nic
ciekawego, zapewniam.
Chłopiec westchnął, powiedział „dobranoc” i zniknął.
– Zaparzę panu kawy – powiedziała kobieta.
– Ależ ja nic nie potrzebuję. Nie chcę sprawiać najmniejszego kłopotu!
– Żaden kłopot. Niech pan powie prawdę: kiedy pan ostatni raz jadł?
– Około południa – odparł z ociąganiem Slade.
– No, a teraz dochodzi dziewiąta. Zostało mi kilka plasterków wołowiny.
171826886.003.png
Jeśli pan chce, zrobię panu kanapki, które zabierze pan ze sobą do stajni.
– Serdecznie dziękuję, a jeśli już ma być kawa, to czarna.
Kobieta zaczęła krzątać się po kuchni. Przez ramię rzuciła pytanie:
– Dokąd pan jedzie?
– Chwilowo do Billings...
– W interesach?
Slade odczytał te pytania jako próbę sprawdzenia, czy jednak nie popełniła
błędu, wpuszczając go do domu.
– W dwóch interesach. – Roześmiał się. – Poszukuję kogoś i szukam pracy.
Potrafię robić wiele rzeczy.
– Jeśli to miała być sugestia, żebym pana zatrudniła, to nic z tego. Nie mam
pieniędzy.
– Nie szukam roboty za duże pieniądze, bo wiem, że . tu niełatwo o taką.
Wystarczyłby mi dach nad głową i wikt...
Nie zareagowała, więc uznał, że lepiej nie ciągnąć tematu. Podała mu
termos z kawą i kanapki w folii. Ich palce zetknęły się na ułamek sekundy i
Slade poczuł przyśpieszone bicie serca. Zwariowałeś, skarcił się w myślach.
– Zaraz, zaraz, zapomniałabym! – wykrzyknęła kobieta. – Muszę dać panu
koc albo nawet dwa. Noce są bardzo zimne.
Pobiegła w głąb domu. Nim Slade zdołał ochłonąć i włożyć na głowę
kapelusz, pojawiła się z powrotem Z dwoma wełnianymi kocami.
– Pani nie musi tego wszystkiego dla mnie robić. Właściwie pani nie
powinna była mnie wpuścić. Dlaczego pani to robi? – zapytał, biorąc koc.
Długo czekał, nim zdecydowała się odpowiedzieć:
– Umierałam ze strachu, kiedy usłyszałam, że ktoś podchodzi do domu.
Zaczęłam się modlić. Potem szósty zmysł kazał mi panu pomóc. Ale na wszelki
wypadek znowu się pomodliłam.
Był zaskoczony tą odpowiedzią. Nie tego się spodziewał. Był pod
wrażeniem urody tej kobiety samotnie wychowującej syna i spodziewającej się
drugiego dziecka. I szczerze przyznającej, że nie ma pieniędzy.
– Rano narąbię pani drzewa – obiecał, wychodząc na dwór. – I niech pani
już dziś nie otwiera drzwi żadnemu obcemu. Nigdy nie wiadomo – dodał
żartobliwie.
Uśmiechnęła się i ten uśmiech nie tylko go oczarował, ale w jakiś
niezrozumiały sposób rozstroił i... zniewolił. Nagłe ugięły się pod nim nogi.
Idąc do stodoły rozmyślał nad przedziwnymi zrządzeniami losu. Co się z nim, u
licha, dzieje?
Następnego ranka Emily obudziła się o brzasku dnia i natychmiast
uświadomiła sobie, że coś się wydarzyło, choć jeszcze nie wiedziała co.
Dopiero po kilku sekundach przypomniał się jej obcy mężczyzna. Przystojny
obcy. Wysoki brunet o niebieskich oczach! Poczuła lekkie kopnięcie dziecka.
171826886.004.png
Położyła dłoń na brzuchu i zaczęła się zastanawiać nad minioną nocą. Była
zupełnie inna od poprzednich. No tak, po raz pierwszy od miesięcy przespała
spokojnie siedem godzin bez koszmarów, bez ciągłego budzenia się. Dlaczego
tak dobrze spała? Czy dlatego, że w stodole był mężczyzna, niejaki Slade
Coleburn, którego w ogóle nie znała? Chyba niemożliwe! A jednak...
„Ranczo BZ” należało do jej męża, a przedtem do jego ojca. Kiedy wyszła
za mąż za Pete’a Lawrence’a, zamieszkała z oboma mężczyznami na ranczu.
Bardzo szybko zorientowała się, że Pete ożenił się z nią tylko po to, by mieć
kogoś, kto będzie się nim opiekował. Niby to pracował na ranczu obok ojca, ale
było to raczej udawanie pracy i tylko wtedy, kiedy był do tego zmuszony.
Emily właściwie prosto z ławki szkolnej poszła do ołtarza. Małżeństwo
traktowała z całą powagą i jak najszybciej chciała mieć dzieci, nie tyle z
własnej potrzeby, co z chęci sprawienia radości teściowi, który tak bardzo
pragnął wnuków. Niestety, niezbyt dobrze wybrała ojca dla dzieci.
Tak, to było bardzo nieudane małżeństwo. Ale nie czas na wspomnienia.
Teraz trzeba myśleć o przyszłości już dwojga dzieci... I trzeba przygotowywać
się do porodu. Gdyby nastąpiły jakieś komplikacje albo drugie dziecko okaże
się zbyt wielkim problemem, to kto wie, czy nie będzie musiała sprzedać
rancza.
Szybko się ubrała i przed zejściem na dół zajrzała do Marka. Pochyliła się
nad nim i szepnęła mu do ucha:
– Idę do stajni porozmawiać z panem Coleburnem. Niedługo wrócę.
– Ja chcę spać... ! – mruknął Mark chyba jeszcze przez sen, ale natychmiast
poderwał się, jakby podrzucony sprężyną i spuścił nogi na ziemię. – Ja też chcę
iść do pana Coleburna! – oświadczył.
– Nie, nie! Pośpij jeszcze!
Zostawiła syna i szybko zbiegła ze schodów. Włożyła ciepły płaszcz, który
nie dawał się zapiąć na zbyt wielkim brzuchu, i wyszła na dwór. Było zimno.
Kuląc się, przebiegła podwórze, kierując się do bocznych drzwi stajni, gdzie
powitało ją prychanie koni. Przeszła wzdłuż boksów, obdarzając każde zwierzę
pospieszną pieszczotą. W ostatnim boksie, gdzie miał spać mężczyzna, znalazła
tylko złożone w kostkę koce, natomiast zza stajni dobiegł ją odgłos rąbania
drzewa. Tylnymi drzwiami wyszła na zewnątrz i zobaczyła swego gościa z
zapałem rozłupującego grube polana. Stał do niej tyłem, ale jakby wiedziony
instynktem obrócił się, uśmiechnął i powiedział:
– Dzień dobry.
– Dzień dobry – odparła. – Przecież powiedziałam już panu wczoraj, że nie
chcę żadnej zapłaty za gościnę.
– Słyszałem, słyszałem, ale ja zawsze tak reaguję na czyjeś dobre serce. –
Widząc jej szeroko rozchylony płaszcz na wydatnym brzuchu, dorzucił: – Co
pani wyrabia? Przeziębi pani potomka. Jest przecież chyba z minus osiem.
– A co mam robić? Ktoś musi nakarmić zwierzęta, bez względu na chłód.
171826886.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin