Orzeszkowa Eliza - PIEŚŃ PRZERWANA.rtf

(439 KB) Pobierz

ORZESZKOWA ELIZA

PIESŃ PRZERWANA

 

 

Był to jeden z tych domków, które wydają się uśmiechami wsi, albo jej echami, spadłemi pomiędzy ulice i kamienice miejskie. Maleńki, biały, z ganeczkiem na dwóch słupkach, stał w ogrodzie zaniedbanym, któremu właśnie zaniedbanie nadawało pozór gęstwi­ny zielonej i świeżej. Dziedzińca nie miał wcale; od ulicy prze­dzielała go część ogrodu i parkan z desek taki wysoki, źe ani domku z ulicy, ani ulicy z okien doinku zupełnie wiaać nie było. Zdała—kątek cichy i ładny; zblizka—ruderka, której ściany po­wyginane od starości, niedbale pobielone, ukrywały się do połowy w splotach fasoli, wijącej się na tykach. Oprócz fasoli trochę kwia­tów rosło na klombie, pod ganeczkiem, na którym stały dwie ław­ki wązkie i stare.

Wewnątrz domku pokoiki były małe, sufity nizkie, podłogi grube, piece niezgrabne, z zielonych cegieł.

Do jednego z tych pokoików Klara Wygryczówna wbiegła z kuchenki żwawo i nocąc, bo nóciła zawsze, gdy była zadowoloną. Miała na sobie suknię perkalową w różowe i szare paski, fartuch płócienny i rękawy aż do łokci zawinięte.

Rękoma świeżo umytemi, jeszcze zaczerwienionemi od zimnej wody, prędko zdjęła fartuch, zwinęła go i schowała do szuflady starej. komódki, myśląc: „Trzeba go już wyprać! jest bardzo po­plamiony“. Potem odwinęła rękawy i zaczęła do koszyka wkładać kawałki pokrajanego perkalu, nożyczki, naparstek, nici. Obejrzała się po pokoju i ze stojącej w kącie piętrówki wzięła książkę, którą także włożyła do koszyka. Wybiegła jeszcze do kuchenki i, przy­niósłszy niedużą kromkę chleba, wsunęła ją pod perkal, napełnia­jący koszyk. Wtedy już zaśpiewała głośno na nótę walcową:— La^ la, la! la, la, la!—i wybiegła na ganek. Tu zatrzymała się, spojrzała na fasolę i klombik z trochą kwiatów.

Fasola miała już trochę strąków, &le tu i owdzie wychylały się jeszcze z pośród jej ogromnych liści kwiaty czerwone jat

ogień. Jeden z nich Wygryczówna zerwała i wsunęła we włosy. Były to włosy czarne, kręcące się nad czołem, a z tyłu głowy zwinięte tak luźno, że mnóstwo krętych pasemek rozsypywało się po karku i ramionach. Kwiat fasoli wyglądał w nich jak: płomyk.

Dziewczyna nie była doskonale piękną, ale miała świeżość lat dziewiętnastu i wdzięk żywości niezwykłej, odbijającej się w ruchach, w oczach, w uśmiechach. Uśmiechała się i teraz, patrząc na ogród. Czuła się wesołą. Zrobiła już wszystko, co trzeba było zrobić, i miała przed sobą parę godzin swobody # zupeł­nej. Ojciec był w biurze, brat w szkole, siostra w szwalni; objad zgotowany oczekiwał na ich powrót w piecu kuchennym.

Po uprzątnięciu mieszkania i zgotowaniu objadu czuła się trochę głodną. Dlatego wzięła do koszyka kawałek chleba.

Zje go, szyjąc w miejscu bardzo ulubionem, to jest w altanie z bzu koralowego, która znajdowała się w końcu ogrodu, u samych sztachet, otaczających ogród książęcy. Ilekroć mogła przesiedzieć w tej altance godzinę albo dwie sama jedna, z robotą i swemi myślami, wpadała zawsze w humor wesoły.

Ta iskra lubiła samotność. Ta główka młoda miała o czem myśleć. Nigdzie zaś nie czuła się tak samotną, nie myślała tak dobrze, jak w tej altance bzowej. Tam za sztachetami nizkiemi ciągnęła się aleja cienista z drzew bardzo starych, które rozstępowa­ły się naprzeciw altanki, ukazując za trawnikiem rozległym pałac nieduży, ale piękny, z dwiema basztami i trzema szeregami okien wysokich a wązkich.

Ciemno-popielata ściana pałacu, jego okna i balkony wysuwa­ły się z naa krzewów, rozrzuconych po trawniku wspaniale i ta­jemniczo.

Tajemniczość pochodziła z milczenia, panującego zawsze w pa­łacu i dokoła niego. Okna tam były wiecznie zamknięte, ogród wiecznie pusty. Czasem na drogach i trawnikach pracowali ogrod­nicy, ale nikt nigdy po nich się nie przechadzał. Meopodal altan­ki znajdowała się w sztachetach bramka, także wiecznie zamknięta.. Miejsce to, utrzymywane starannie, było jednak opuszczone.

Klara wiedziała ze słyszenia, że właściciel pałacu, książę Oskar, nie mieszkał tu nigdy. Me obchodziło jej bynajmniej, czy pałac miał, albo nie miał mieszkańców. Lubiła patrzeć i patrząc doświadczać uczucia piękna, ktorego miała w sobie instynkty silne.

Teraz, siedząc na wązkiej ławeczce, z jednym krzakiem bzu koralowego za sobą, a drugim przed sobą, jeszcze nie patrzała na pałac, ani cieszyła się jego pięknością. Szyła pilnie. Przed nią, na stole malutkim, z jedną nóżką, wkopaną w ziemię, stał koszyk z kawałkami perkalu i wyglądającą z pomiędzy nich książką. fTa czytanie i na zachwycanie się jeszcze pora nie przyszła. Robota była pilną. Kupiła niedawno perkalu na sześć koszul dla małego brata; szyła zaledwie czwartą. Kiedy wszystkie uszyje, przyjdzie kolej na reparowanie bielizny ojca, a potem będzie musiała uszyć dla siebie nową suknię, bo te dwie, które posiada, już się kończą.

Niestety! wolałaby, aby inaczej było; ale już się kończy i trzeba zrobić nową. Ńajtańsza nawet coś kosztuje^ a gdy w któ­rym miesiącu zdarzy się sprawunek podobny, musi dobrze nałamać £iowy, aby pensyi ojcowskiej na inne rzeczy nie zabrakło. Dotąd jakoś nie zabrakło nigdy, ale ojciec nie zawsze ma wszystko, czego mu potrzeba. Eo potrzebowałby ze swojem słabem zdrowiem jedze­nia pożywniejszego, zwłaszcza owoców...

Myśl o jedzeniu przypomniała jej kawałek chleba, wzięty z domu. Wyjęła go z koszyka, ugryzła trochę i, położywszy na stole, szyła dalej.

W tej samej chwili aleją, która z trzech stron obejmowała duży ogród sąsiedni, szedł od strony pałacu mężczyzna dość wysoki i .bardzo zgrabny, w ubraniu domowem z materyału kosztownego i skrojonym wykwintnie, w małym kajpeluszu filcowym na ciemno- płowych włosach. Z pod kapelusza widać było owal twarzy deli­katny i blady, policzki gładko wygolone i wąsik złotawy, ocieniają­cy wargi cienkie, mające wyraz trochę ironiczny, trochę znudzony. Mógł mieć lat trzydzieści kilka; ruchy były młodzieńcze, zgrabne, trochę niedbałe.

Szedł zrazu ze spuszczoną głową; potem ją podniósł i, przy­patrując się drzewom, podziwiał ich wspaniałość. Stały one nie­ruchomo w powietrzu cichem i w złocie słońca już prawie jesien­nego, gdzieniegdzie przeświecając liściem zżółkłym lub zarumienio­nym. Xiedyniekiedy zeschłe liście z małym trzaskiem kruszyły się pod stopami idącego, który, coraz zwalniając kroku, wodził wzro­kiem po awóch zielonych ścianach alei, od szczytów, natykanych złotem i czerwienią, do pni grubych, okrytych porostami, jak szma­tami koronek zielonawych.

Myślał, źe wcale uroczym kącikiem jest ten ogród, choć nie­duży i znajdujący się w mieście niedużem. Ale może dlatego właśnie jest uroczy, że napełnia go cisza taka, jakiej prawie nie­podobna znaleźć w miastach wielkich i nawet w rezydencyach wiejskich, ale wielkich.

Długo żyć w takiej ciszy mógłby tylko Kameduła; ale na czas jakiś może być ona bardzo przyjemną. Wydziela się z niej coś kojącego i zarazem obudzającego marzenia niewyraźne. Chciało­by się w tej ciszy i śród tych drzew starych widzieć idyllę. Czy tylko widzieć? Może także brać udział w sielance naiwnei, jat baśń o pasterzach zakochanych, tajemniczej, jak gniazda, ukryte w zielonych gęstwinach.

Me są to zapewne marzenia bardzo mądre, ale w tem miej­scu rodzą się w wyobraźni same przez się, niby sny nikłe, po któ­rych zostaje przez kilka godzin trochę tęsknoty na dnie serca. A cóż zresztą na świecie jest mądre?

Gwar i ścisk ludzki każdy bez wyjątku ciecze -takąż ilością głupstwa, jak mądrości; a nawet jest to proporcya ustanowiona zbyt optymistycznie. Owszem, w gwarach i sciskach ludzkich mądrość do głupstwa znajduje się w stosunku szozupłego odsetka. I prawda <lo fałszu także.                           

Ta cisza i te drzewa nie kłamią przed nikim, ani przed same- mi sobą. A proszę mi pokazać wśród ludzi takie cudo, któreby nie znało udawania, obłudy, pochlebstwa, zalotności! Mężczyźni są po­chlebcami, kobiety zalotnicami, a nieraz spotkać można oba te pię­kne przymioty, połączone w osobnikach płci każdej. Przyjaźń męż­czyzny i mifośc kobiety — żart natury, ukazujący ludziom idea­ły dlatego, aby przez całe życie byli dziećmi, goniącemi motyle.

Ale nie każdy pozwoli aż do końca wyprowadzać siebie w pole. Są tacy, którym doświadczenie nawet niezbyt długie udziela prze­konania, że z motyla pochwyconego wkrótce pozostaje na dłoni trupek dość obrzydliwy. Takim miło jest odetchnąć niekiedy ciszą i samo­tnością, z których wydziela się zapach idylli, — będącej blagą poe­tów. Bo w rzeczywistości idylla miewa ręce czerwone, a w sercu pociąg magnetyczny do kieszeni pasterza zakochanego.

Tu, zdała od ludzi, korzystnie byłoby czytać Rochefoucauld’a* Co za pendzel ciemny i wierny prawdzie życia—ciemnej! Trzeba ko­niecznie przyjść do. tej alei z B,ochefoucauld*em i, pod drzewem u- siadłszy... Czy są tu jakie ławki?

Dla zobaczenia, czy w alei starej i cienistej jest jakie miejsce, w którem mógłby usiąść z Rochefbucauld’em, podniósł głowę i sta­nął jak wryty. O kilka kroków przed sobą, tuż za szlachetami zobaczył dziewczynę w sukni perkalowej w różowe i szare paski, na wązkiej ławeczce, pod krzakiem bzowym, szyjącą pośpiesznie. Kwiat fasoli gorzał jak płomyk w jej czarnych wiosach; czarne kę­dziorki wiły się po karku scłiylonym nad, robotą i po białej szla- rze, obejmującej szyję u brzegu stanika. Średniego wzrostu, wątła i zgrabna, z cerą bladawą i ponsowemi usty, miała pozór delika­tny i zarazem bardzo świeży.

Szybkość, z jaką szyła, nie przeszkadzała jej sięgać kiedy- niekiedy po kromkę chleba, leżącą na stoliczku zbitym z dwu desek grubych i od starości popękanych. Odgryzała kawałek i przeżu­wając go szyła znowu. Chleb był ciemny, zęby, które się w nim zatapiały, białe i równe jak perły. Dwie, trzy minuty szycia i zno­wu ręka, błyskając naparstkiem, wyciąga się po kromkę, coraz mniej­szą. Zato roboty już wykonanej przybywa. Zszywanie dwu ka­wałków perkalu zbliża się do końca. Jeszcze jeden kęs chleba i je­szcze ściegów kilkanaście, jeszcze jeden i jeszcze kilkanaście, aż białe ząbki, zamiast chleba, przecinają nitkę zaprawioną; dziewczy­na wy prosto wy wa kibić, z przechyloną nieco głową przypatruje się robocie wykonanej i snadź uznaje, że robota jest dobrze wyko­naną, że chleb był smaczny, że pogoda piękna, bo z ust jej wybie­ga wesoła nota walca: — La, la, la! la, la, la!

Młodzieniec postąpił kilka kroków i wyszedł z za drzew, przez których gałęzie aość długo przypatrywał się dziewczynie. Suche liście zaszeleściły mu pod stopami.

Ona szybko obróciła twarz, okrytą wyrazem zadziwienia. W oczach jej ze źrenicą złotawą i błyszczącą było nieco przestra­chu. Odkąd przychodzi tu, więc od lat trzech przeszło, pier­

wszy raz widzi kogoś, przechadzającego się po tym ogrodzie. AI0 przestrach trwał krótko.

Powierzchowność człowieka, spostrzeżonego niespodzianie, spra­wia wrażenie miłe. Był też widocznie grzeczny, bo, 6potkawszy się oczyma z jej spojrzeniem, podniósł nad głową kapelusz, co od­słoniło czoło pięknie wykrojone i mające pomiędzy brwiami zmar­szczkę pionową. Ta zmarszczka, wobec młodości postawy i twa­rzy, od pierwszego wejrzenia rzucała się w oczy, zarówno jak po­dłużny kształt i białość ręki, podnoszącej kapelusz.

Przez kilka sekund zdawał się wahać, czy namyślać; potem szybko przystąpił do sztachet i z kapeluszem, ciągle podniesionym nieco, bardzo grzecznie wymówił:

              Czy mogę zapytać panią, kto mieszka w tym ładnym domku?

Oczyma wskazywał białą ruderkę, topiącą się w splotach

fasoli.

Ona, zmieszana trochę, odpowiedziała:

              My tam mieszkamy...

Zaraz jednak poprawiła się.

              Ojciec mój, Teofil Wygrycz, ja i rodzeństwo moje...

Układ jej i sposób mówienia świadczyły, że była nawykłą do

uprzejmego obchodzenia się z ludźmi i że, zmieszana zrazu, prędko odzyskiwała śmiałość.

              Miłe ustronie,—zauważył.

              O, bardzo!—potwierdziła z oczami pełnemi zachwytu;—tak zielono tu jest i spokojnie...

              Gniazdo zaciszne, — dodał i zaraz zapytał jeszcze:—Któż to zasadził przy domku te piękne rośliny, które ocieniają go w sposób tak malowniczy?

Uradowana pochwałą, odpowiedziała z żywym blaskiem oczu:

              Nie prawdaż, że ślicznie fasola wyrosła nam w tym roku? Sadzimy ją z siostrą każdej wiosny; ale nigdy jeszcze nie była tak wysoka i gęsta.

              Jest istotnie wysoka i gęsta na podziw, Na klombie też widzę kwiatki. Czy teikże są przez panią zasiane lub zasadzone?

              Trochę lewkonii i rezedy... tylko trochę, ja i siostra moja nie mamy czasu uprawiać więcej.

              Siostrzyczka pewnie starsza?

              Owszem, młodsza ode mnie o lat cztery.

              Więc ma lat?

              Piętnaście.

Umilkli; ona, znowu zmieszana, spuściła twarz nad robotą i szyć zaczęła; on, ojparty o sztachety, patrzał na nią i nie odoho- dził. Zmieszanie, które ją ogarnęło, pochodziło właśnie ze sposobu, w jaki patrzał na nią.

Zdjął był przed chwilą kapelusz; oczy jego w oprawie po­dłużnej, duże, bardzo szafirowe, miały pod czołem, przekreślonem zmarszczką głęboką, uśmiech żartobliwy. W tym uśmiechu oczu, *w postawie, w sposobie mówienia, trochę powolnym i rozdzielają­

cym sylaby wyrazów, nie było wcale niegrzeczności, ale z całej osoby nieznajomego uderzała pewność siebie i wytworność, które ją mieszały. Przytem wiedziała, że młoda panna nie powinna wdawać się w długie rozmowy z ludźmi nieznajomymi, ale paliła ją popro- stu ciekawość: kto to taki? Skąd i jakim sposobem znalazł się w tem miejscu, zazwyczaj bezludnem? Myślała: jakby to się zapy­tać? — ale żadna forma zapytania nie przychodziła jej do głowy* Szyła tedy, a przez głowę jej mknęły myśli: Może odejdzie sobie? Może ja powinnam wstać i odejść? Ale byłoby to niegrzecznie. Pocóż mam uciekać? Jestem przecież w swojej altance. Niech on sobie idzie, skąd przyszedł! Któż to taki? Kto to być może? Przy­stojny... głos szczególnie ma bardzo miły...

On, pomilczawszy ldlka minut, głosem istotnie bardzo miłym, mającym w sobie coś z miękkości aksamitu, przemówił znowu:

              Co to pani robi?

Nie podnosząc głowy ani oczu, odpowiedziała:

              Szyję koszulę dla brata...

Nie widziała uśmiechu, który przemknął po ustach nieznajo­mego.

              Braciszek dorosły?

              O nie, o dziesięć lat młodszy odo mnie...

              Więc pani jest najstarszą z rodzeństwa?

              Tak.

              Ale ja w jednem powiedzeniu pani spostrzegłem pewne opuszczenie... pewien brak... Mówiła pani: mój ojciec, ja i rodzeń­stwo moje... A mama?

Po kilku minutach milczenia odpowiedziała zcicha:

              Od czterech już lat nie mamy matki... umarła...

              I pani zastępuje ją rodzeństwu...

Wciąż szyjąc ż giową pochyloną, cicho odpowiedziała:

              Staram się o to... pragnę bardzo... o ile podobna...

Z ust i z oczu nieznajomego zniknął uśmiech żartobliwy, ra­mię jego silniej oparło się o sztachety, po chwili też przemówił:

              Widzę książkę w koszyczku... pani lubi lekturę?

              Tak, bardzo lubię czytać...

              Cóż to jest... ta książka?

Wyciągnął rękę nad sztachetami, ona, nie zaraz i z wahaniem, jednak podała mu przedmiot żądany.

Coż on sobie myśli, doprawdy? Stoi i stoi! Rozmawia i roz­mawia. I nie mówi, kim jest! To niegrzecznie, choć z drugiej stro­ny... jest bardzo grzecznym!

Książka miała okładkę grubą i zniszczoną, cała zresztą była zniszczona, czytana zapewne po wiele razy i przez wiele osób. Nie­znajomy otworzył ją, zaczął przewracać kartki i zatrzymał wzrok na wierszach, przy których znajdował się znak zrobiony ołówkiem;

              Czy to pani podkreśliła te wiersze?

              Tak,—cichutko odpowiedziała.

              Tak się pani podobają?...

v Półgłosem zaczął czytać wiersze podkreślone:

              ...Przenoś moją duszę utęsknioną              v

Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,

Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych,

Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem...

Jakkolwiek półgłosem tylko, czytał jednak pięknie. Dziew­czyna doświadczyła wrażenia szczególnego. Nigdy w życiu nie słyszała poezyi czytanej głośno, a ten głos był taki aksamitny, przejęty pieszczotą z czemś jeszcze na dnie, jakby z trochą smutku...

On głos ten swói zawiesił na chwilę i pomyślał:—Jednak da­leko znalazłem się od llochefoucaurda... w stronie zupełnie prze­ciwnej... I czytał dalej:

              ...Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,

Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała.

A wszystko przepasane, jakby wstęgą, miedzą

Zieloną...              _

Jej, nie wiedzieć skąd i dlaczego, łzy zaczęły cisnąc się do oczu. Bywało z nią tak zawsze, ilekroć słuchała muzyki, co zda- ^ rżało się niezmiernie rzadko. Zawstydziła się ogromnie, a obok wstydu uczuła trochę gniewu.

Cóż znowu? Nietylko rozmawia z nią, ale nawet czyta so­bie głośno jej książkę, jakby od stu lat byli z sobą znajomymi, a na­zwiska swego nawet nie powiedział!

Zebrała się na śmiałość i, ręce z robotą na kolanach składa­jąc, z poważnym, nawet surowym wyrazem twarzy, zapytała:

              Pan daleko stąd mieszka?

Czuła sama, że wymówiła to pytanie głośniej, niż...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin