DLACZEGO PIŁSUDSKI OPÓŹNIŁ UDERZENIE Z NAD WIEPRZA?SPRAWA ODWROTU NA CZĘSTOCHOWĘ
Uwaga wstępna. Piłsudski rozpoczął swój pochód znad Wieprza o jeden, czy też o kilka dni później, niż tego żądał Rozwadowski. Wskutek tego armie jego nie wzięły udziału w bitwie warszawskiej, która została rozegrana samotnie — i zwycięsko — przez same tylko armie 1-szą (dowodzoną przez generała Latinika) i 5-tą (dowodzoną przez generała Sikorskiego), to znaczy przez front północny, na którego czele stał generał Józef Haller, mając do pomocy jako szefa sztabu pułkownika, późniejszego generała, Włodzimierza Zagórskiego.
Marsz Piłsudskiego znad Wieprza odegrał pomimo tego ogromną rolę w wojnie polsko-bolszewickiej. Był on operacją strategiczną, która zadała grupie armii bolszewickich, dowodzonych przez późniejszego marszałka Tuchaczewskiego cios śmiertelny. Bez tego marszu, bitwa warszawska byłaby tylko wielką, zwycięską polską bitwą, największym od czasów odsieczy wiedeńskiej Sobieskiego zwycięstwem w polskiej historii, ale nie byłaby jeszcze ani wygraniem, ani końcem polsko-rosyjskiej wojny. Marsz Piłsudskiego sprawił, że bitwa warszawska zamieniła się w zwycięstwo, które przyniosło rozstrzygnięcie w wojnie. Późniejsze operacje, łącznie z bitwą nadniemieńską 23-28 września 1920 roku, to już były tylko wydarzenia, porządkujące nowowytworzoną sytuację oraz likwidujące istniejące spiętrzenie dwóch przeciwstawnych sobie armii.
Marsz ten był jednak tylko operacją strategiczną, a więc przesunięciem sił na strategicznej szachownicy, ale nie był bitwą, ani udziałem w bitwie. Oczywiście, nie odbył się bez wystrzału, ani bez rozlewu krwi. Ale boje, które mu towarzyszyły, to były już tylko starcia o skali mało co większej niż potyczka.
Marsz grupy uderzeniowej znad Wieprza zajmuje w polskiej historii wielkie miejsce nie jako bitwa, ale jako świetne posunięcie strategiczne, będące przejawem polskiego strategicznego geniuszu. Jego znaczenie polega nie tyle na sposobie wykonania, co na fakcie, że posunięcie to zostało obmyślone, przygotowane i ostatecznie rzeczywiście doprowadzone do skutku. Grupa armii Tuchaczewskiego wdała się w bitwę o Warszawę. Bitwę tę przegrała i cofnęła się do nowego przegrupowania. A tu okazało się, że z flanki zagraża jej silna masa świeżego polskiego wojska, w tajemnicy skoncentrowana i zagradzająca jej drogę odwrotu. Byłoby to dla wojsk Tuchaczewskiego jeszcze większą katastrofą, gdyby masa ta weszła do akcji nieco wcześniej i jeszcze w czasie bitwy warszawskiej uderzyła w bolszewicką flankę. Cała grupa armii Tuchaczewskiego zapewne uległaby wtedy likwidacji. Ale nawet i ruszając naprzód już po bitwie, masa ta odegrała rolę olbrzymią.
Operacja znad Wieprza jest więc wielkim wydarzeniem strategicznym i jest zasługą tego, czy tych co ją obmyślili i doprowadzili do skutku. Jej znaczenie jest strategiczne, a nie bitewne. Jej wielkość jest wielkością tych, co ją zaplanowali przy sztabowym biurku, a nie tyle tych co ją wykonali w polu. Jakkolwiek wykonana, gorzej lub lepiej, byłaby zawsze swoją rolę spełniła. Największą zasługą i największym osiągnięciem wykonania była szybkość marszu. Ci, co tę operację w sposób bezstronny opisują, to właśnie przede wszystkim podnoszą: że wodzowie tej operacji, a przede wszystkim Piłsudski, potrafili masę Żołnierską, uczestniczącą w tej operacji, skłonić do szybkiego marszu
Nie można jednak ukrywać, że jeśli idzie o całość wykonania, operacja ta poprowadzona była źle. Można ją było wykonać nieskończenie lepiej. To złe wykonanie sprawiło, że przyniosła ona osiągnięcie jedynie częściowe. Plan tych, co tę operację obmyślili, został częściowo zmarnowany. Operacja udała się — ale nie tak dobrze, jak to było możliwe.
Złe wykonanie tej operacji polega na tym, że została ona wykonana za późno. Wskutek tego uderzenie polskie skierowało się nie we flankę toczącego bitwę nieprzyjaciela, ale w próżnię.
Całkiem inaczej wyglądały działania 5-tej armii generała Sikorskiego. Na tamtym froncie, „zwrot zaczepny zamierzony (był) na 15 sierpnia, t.j. po zebraniu wszystkich oddziałów”. Ale „położenie pod Warszawą wywołuje rozkaz dowódcy frontu przejścia do natarcia już rankiem 14 sierpnia”. (Cytuję książkę Pomorskiego, patrz niżej, str. 101). I Sikorski przyspieszył operację i ruszył do natarcia już 14 sierpnia.
Piłsudski jednak ruszył znad Wieprza dopiero 16 sierpnia. A początkowo chciał nawet uczynić to dopiero 17 sierpnia.
Że uderzył w próżnię — wynika to najwyraźniej z tego, co sam napisał.
J.G.
PIŁSUDSKI O POCHODZIE ZNAD WIEPRZA
„Dnia 16 rozpoczynałem atak, o ile w ogóle atakiem nazwać to można. Lekki i bardzo łatwy bój prowadziła przy wejściu 21 dywizja. (...) Główną zagadką, którą chciałem sobie rozstrzygnąć, była tajemnica tak zwanej mozyrskiej grupy. Właściwie nie było jej wcale, oprócz 57 dywizji; lecz taki wynik rozumowań przeczył najzupełniej dotychczasowym, przez miesiąc cały wykuwanym z dnia na dzień wrażeniom, jakie posiadałem. Przecież była to jakaś apokaliptyczna bestia, przed którą cofały się przez miesiąc liczne dywizje. Wydawało mi się, że śnię. Jako wynik, do którego doszedłem, był pogląd, że czeka mnie gdzieś jakaś zasadzka”. (Józef Piłsudski „Rok 1920”, wydanie londyńskie 1941, M.I. Kolin, Publishers Ltd., str. 126 wydania londyńskiego, str. 198 wydania trzeciego, warszawskiego).
„Dzień 17 sierpnia nie przyniósł mi żadnego wyjaśnienia tych zagadek. Szukałem go teraz na prawym skrzydle. Spędziłem znowu dzień cały w samochodzie, szukając śladów tajemnicy i choć pozoru zasadzek. Dobrze po południu zastałem w Łukowie dowódcę 21 dywizji wraz z jego sztabem, festynującego wesoło po tak wspaniałym marszu. Gdy dowódcy brygad i niektórych pułków mnie otoczyli przy stole, wszyscy w jeden głos stwierdzili, że właściwie nieprzyjaciela nie ma”. (Ibid., wyd. lond. str. 127, wyd. III 199).
„Gdym pod wieczór wracał ku zachodowi po pięknej szosie od Łukowa w stronę Garwolina i minąłem okolice Żelechowa, gdzie spotkałem tyły 16 dywizji, idące na Kałuszyn, wydawało mi się, że jestem gdzieś we śnie, w świecie zaczarowanej bajki. Nie rozumiałem właściwie, gdzie jest sen, a gdzie prawda”. (Ibid., wyd. lond. str. 127, wyd. III. 200).
„Pod tymi wrażeniami przyjechałem do Garwolina. Pamiętam, jak dziś tę chwilę, gdy pijąc herbatę obok przygotowanego do snu łóżka, zerwałem się na równe nogi, gdym wreszcie usłyszał odgłos życia, odgłos realności, głuchy grzmot armat, gdzieś z północy. Więc nieprzyjaciel jest! Więc nie jest on jakąś ułudą! (...) Jeszcze ułożywszy się do snu, raz po raz głowę z poduszki unosiłem, by sprawdzić swoje wrażenie. Głuchy glos armat, miarowo, zwolna wstrząsał powietrzem mówiąc mi o boju, prowadzonym bez nerwów, spokojnie, ze spokojnie odbijanym taktem. Gdzieś koło Kołbieli, czy trochę dalej, biła się w nocy moja 14-ta dywizja. Obliczyłem sobie szybko, że nawet, jeśli bój nie będzie miał chwilowego powodzenia i może 14-ta dywizja się cofnie, odciąży jednak swym bojem zagrożoną Warszawę, a ja nazajutrz zdążę podciągnąć do miejsca boju 2-gą legionową z Dęblina i sąsiednią 16-tą dywizję od wschodu.
Dn. 18-go, gdym rano zerwał się ze snu, armaty już nie grały; była zupełna cisza. Zdecydowałem się zaraz pojechać, sprawdzić sytuację. Nigdy nie zapomnę dziwnego wrażenia, gdym bez żadnych przeszkód przyjechał do Kołbieli i zastał w dworku na szosie tylko tyły 14-tej dywizji i wiadomość o tym, że dywizja ta bój w nocy toczyła i ruszyła pośpiesznym marszem już do Mińska” (Ibid. wyd. lond. str. 127-128, wyd. III str. 200-201)
Przytaczając powyższe fragmenty książki Piłsudskiego blisko pół wieku temu, zaopatrzyłem je w następujący komentarz:
„Oryginalny to naprawdę widok - tego wodza, w ciągu paru dni szukającego napróżno nieprzyjaciela i spodziewającego się zasadzki - a gdy wreszcie huk armat powiadamia go, że nieprzyjaciel się odnalazł, nie próbującego nawet sprawdzić natychmiast, jak się sytuacja przedstawia, lecz kładącego się spokojnie do łóżka! Gdyby nie to, że «nieprzyjaciela nie było» - nawet operacja znad Wieprza mogła się była przy takim dowódcy skończyć katastrofą. Cóż tu mówić o całokształcie bitwy na całym froncie! - Po prostu, trzeba stwierdzić, że tym całokształtem bitwy Piłsudski nie kierował”. (Jędrzej Giertych „Tragizm losów Polski”, Pelplin 1936, str. 512.)
Powyższą moją wypowiedź z różnych stron potem krytykowano, podnosząc, że przecież wódz nie potrzebuje wnikać w każdy szczegół działań podległych sobie oddziałów i może ufać swoim podkomendnym dowódcom, że zrobią w danej chwili co do nich należy, a więc że może odpoczywać, w chwili gdy bitwa się toczy. Odpowiadając na te krytyki po tylu latach, podtrzymuję to, co wtedy napisałem i stwierdzam, że moje zdziwienie zachowaniem się Piłsudskiego jako wodza, było uzasadnione.
Oczywiście, gdy toczą się operacje, trwające kilka dni, wódz musi mieć możność odpoczynku; tak samo, jak muszą ją mieć i żołnierze walczących oddziałów. Ale odpoczynek ten, dla nabrania sił, musi być umieszczony w rozporządzalnym czasie w ten sposób, by wykonywaniu obowiązków i zadań nie przeszkadzał. A im wyższe w hierarchii stanowisko dowódcy i wodza, tym mniej jest na taki wypoczynek czasu i tym większa musi być gotowość do przerwania tego wypoczynku w każdej chwili, gdy sytuacja bitewna się zmienia i gdy trzeba pobierać jakieś decyzje. Jest to zasada napoleońska, że trzeba, „marcher aux canons”, trzeba maszerować w kierunku huku armat. Bo może się okazać, że trzeba tym co walczą przyjść z pomocą.
Prawdziwy wódz, słysząc huk armat po okresie ciszy, przerywa sen i idzie lub jedzie, dowiedzieć się co się dzieje, po to, by upewnić się, czy nie powinien czegoś przedsięwziąć. A już tymbardziej, do snu się nie kładzie i nie zadowala się podnoszeniem raz po raz głowy znad poduszki. Odpoczynek musi do odpowiedniejszej chwili odłożyć.
Co w zacytowanym wyżej urywku jest zadziwiające, to słowa o tym, że Warszawa jest zagrożona i że trzeba ją odciążyć, licząc się przy tym z możliwością nowego cofnięcia się. A jest to wieczór 17 sierpnia, gdy nieprzyjaciel był już od prawie dwóch dni od Warszawy odrzucony.
Piłsudski spóźnił się ze swoim marszem i w bitwie warszawskiej udziału nie brał. Dlaczego to zrobił? Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, warto zapoznać się z innymi fragmentami jego książki.
„W tej męce trwożliwej nie mogłem sobie najwięcej dać rady z nonsensami założenia dla bitwy, nonsensem pasywności dla „gros” moich sił, zebranych w Warszawie. Kontratak, zdaniem moim, z Warszawy i Modlina prowadzony być nie mógł. Wszędzie uderza on frontalnie naprzeciwnika, na jego główne siły, w całości, jak mi się zdawało, ściągane ku Warszawie, a dotąd ani wojska, ani dowódcy nasi rady ze zwycięskim nieprzyjacielem dać sobie nie mogli. A oprócz tego nad całą Warszawą wisiała zmora mędrkowania bezsilności i rozumowania tchórzów. (...) Warszawę skazywałem z góry na pasywną rolę, na wytrzymanie nacisku, który szedł na nią. Lecz wtedy z pasywną rolą wiązać nie chciałem ogromnej większości sił swoich. Gdy znowu myślałem o zmniejszeniu obsady pasywnej, to bać się zaczynałem o to, czy Warszawa wytrzyma i czy sam fakt wymarszu jakiejś części wojska, już do niej wciągniętej, nie wywoła zmniejszenia słabych sił moralnych i braku zaufania do możliwości obrony. (...) Pamiętałem dobrze, że większość sił moich, zebranych w Warszawie, przychodziła do stolicy po długim szeregu porażek, po długich i nieustannych niepowodzeniach. Zmniejszenie ich sił liczbowo, wyrzucenie z niej jednostek, które już tam były, wydawało mi się niebezpieczeństwem. Czy więc dziesięć dywizji, prawie połowę sił polskich, skazywać na pasywność? Oto pytanie, które sobie stawiałem. Przerzucałem bez końca zamierzoną obsadę Warszawy i Modlina. Dzięki nadzwyczajnej energii, którą dla Warszawy rozwinął gen. Sosnkowski, od razu rzucała się w oczy ogromna, dotąd nieznana u nas na wojnie, obsada artylerii. Zbliżała się ona znacznie do tego ideału, który wykreśliło «doświadczenie wojny światowej». Artyleria więc rozwinąć mogła i rozpętać istny huragan ognia, nie ten, którym mnie tak często karmiono w raportach. Więc znowu wydawało mi się możliwym, zgodnie z sensem wojny, sensem taktyki, zastąpić choć część żywych sił piechoty, zdatnej do ruchu, wzmożoną potęgą ognia artylerii. Ile razy robiłem próby przekonania siebie o konieczności nienakazywania tak oczywistego dla mnie nonsensu, tyle razy cofałem się przed decyzją, zgnieciony odpowiedzialnością za państwo i jego stolicę. Nie mogłem się zdobyć ani na zaufanie do sił moralnych wojska i mieszkańców stolicy, ani na pewność dowódców jednych i drugich. Ten nonsens założenia męczył mnie tak niezmiernie, że doprawdy niekiedy wydawało mi się, że ze wszystkich kątów coś chichocze i kpi ze mnie, gdy nonsens i wyraźną głupotę biorę za podstawę mojej rachuby, czy mojej decyzji” (Ibid., wyd. londyńskie, str. 115-116. Podkreślenia moje - J.G.)
Z wywodu powyższego wynika, że Piłsudski liczył się z możliwością, że „Warszawa nie wytrzyma”, to znaczy że będzie przez nieprzyjaciela zdobyta. Obawa ta skłaniała go nie do tego, by siły przeznaczone na obronę Warszawy wzmocnić i przez to niebezpieczeństwo klęski odsunąć, ale do tego, by jak najmniej sił w Warszawie umieścić. Dlaczego? Widocznie dlatego, by się w Warszawie nie zmarnowały i by nadawały się do użytku także i po klęsce. Szykowanie się do obrony Warszawy a więc umacnianie tej obrony, uważał za „nonsens” i „głupotę”. Ale jeśli to było nonsensem, to w takim razie co było rozwiązaniem racjonalnym? Trudno się oprzeć wrażeniu, że istotą takiego rozumowania było: machnąć ręką na Warszawę i szukać takich działań, które się bez obrony Warszawy obejdą. Poczucie odpowiedzialności za stolicę „przygniata go” i jakoś nie może się zdobyć na decyzję owego machnięcia na Warszawę ręką.
„Wszelkie próby dawały nicość siły - nonsens założenia, bezrozum bezsilności lub nadmiar ryzyka, przed którym logika się cofała. Wszystko wyglądało mi w czarnych kolorach i beznadziejnie. (...) z chwilą, gdy większość wojska zebrana być musiała w ciasnym rozkładzie w Warszawie i okolicach, musiało tam być postawione jednolite dowodzenie, a ilość wojska już zebranego dawała konieczność podziału na dwie armie. Kontratak, bez względu, z jakich ilości sił by się składał, ...
piotrzachu69