Shirley MacLaine - Na krawędzi.pdf

(1529 KB) Pobierz
Shirley MacLaine
Na krawędzi
Drogi Czytelniku
Zawsze odkąd pamiętam działał we mnie impuls do “wyrażania” siebie. Mając
trzy lata chodziłam na lekcje tańca. Jako nastolatka porzuciłam taniec dla śpiewu, co
wydawało się naturalnym i logicznym poszerzeniem autoekspresji. Później, kiedy
dorosłam, ten sam impuls popchnął mnie jeszcze dalej - w stronę aktorstwa - i
doświadczyłam jeszcze wyższej formy ekspresji. Kochałam tę niejasną tajemniczość
bycia kimś innym, analizowanie tła, motywacji i znaczeń, odkrywania moich własnych
myśli i uczuć w odniesieniu do innej osoby.
Następnie odkryłam pisanie - środek, dzięki któremu mogłam subtelniej i
precyzyjniej wyrazić swoje doświadczenia. Pisałam, żeby poznać swoje myśli. Pisałam,
żeby zrozumieć swój zawód, podróże, związki, a naprawdę - swoje życie. Pisanie
zaostrzyło mój i tak już nienasycony apetyt na rozumienie dlaczego i jak wszystkich
rzeczy.
Lubię myśleć o każdej ze swoich książek jako o swego rodzaju mapie, na której
widać gdzie się znajdowałam i dokąd zmierzałam. “Don't Fall off the Mountain”
opowiada o mnie, jako o młodej aktorce uczącej się stawiać pierwsze kroki oraz o tym,
jak zaczynałam przyjmować na siebie ciężar osobistego przeznaczenia. Później, w
wielu podróżach do Afryki, Indii, himalajskiego królestwa Bhutanu i do Japonii -
kraju, skąd pochodzi imię mojej córki Sachi - po raz pierwszy zetknęłam się z
nieznanym - i zostałam przez nie odmieniona. Ten okres mojego życia, nakreślony w
“You Can Get There from Here”, był dla mnie czasem wielkiego rozwoju:
wewnętrznego, intelektualnego i politycznego. W Hollywood “system gwiazd”
dobiegał końca, zapuściłam się więc w ruchome piaski telewizji. Rezultat był
katastrofalny i miał na mnie głęboki wpływ. Skłoniło mnie to do próby własnych sił na
scenie politycznej, podczas wyborów prezydenckich w 1972, kiedy wzięłam udział w
kampanii George'a McGoverna przeciw Richardowi Nixonowi. Z tamtym
doświadczeniem związana jest realizacja pragnienia, które we wczesnych latach
siedemdziesiątych dane było spełnić niewielu ludziom z Zachodu. Przewodniczyłam
pierwszej kobiecej delegacji do Chin, gdzie obserwowałam godne uwagi zjawisko
powstawania całkowicie nowej kultury na gruzach starożytnej, mało znanej
cywilizacji. Doświadczenie dopasowywania się do obcej kultury nieoczekiwanie
postawiło nas w obliczu samych siebie. Nauczyłyśmy się wiele o naszej własnej
ewolucji, a jeszcze więcej o tym, co właściwie kierowana ludzka wola może osiągnąć
wbrew wszelkim przeciwnościom. To wszystko przygotowało mnie do podjęcia na
nowo kariery aktorskiej z jeszcze większym entuzjazmem i szacunkiem dla rzemiosła,
którym zarabiałam na życie oraz do poszukiwania nowych poziomów twórczości,
którymi mogłabym je wzbogacić. Sądzę, że to doświadczenie pomogło mi przyswoić
jeszcze jedną lekcję. Wszystko staje się możliwe, jeśli uwierzysz, że na to zasługujesz.
Zastanawiałam się długo przed publikacją “Na krawędzi”, jest to bowiem zapis
duchowej odysei, która porwała mnie dalej, niż mogłabym kiedykolwiek oczekiwać: w
zdumiewający i ekscytujący świat zjawisk psychicznych, w którym poprzednie
wcielenia, istnienie przewodników duchowych i przyrodzona nieśmiertelność duszy
stały się dla mnie czymś więcej niż tylko pojęciami - stały się realną, prawdziwą
częścią mojego życia. Myślę o tej książce, jako o dzienniku duchowym, otwartym dla
oczu poszukujących jak ja wewnętrznego poznania i jako o świadectwie dla tych,
którzy uczyli mnie i otwierali moje oczy, że przyjęłam ich dary z wdzięcznością i
pokorą.
O “Dancing in the Light” myślę jako o celebracji wszystkich moich ego. Była to
całkowita i pełna satysfakcji realizacja wszystkich obietnic, które złożyłam sobie w
“Na krawędzi”.
Spoglądam w tej książce z przyjemnością, humorem i niejakim zadowoleniem
na swoje doświadczenia jako córki, matki, kochanki, przyjaciółki, poszukiwaczki
przeznaczenia duchowego i głosu wołającego o pokój w świecie. Sądzę, że wyraziłam
w niej wielką, osobistą radość osiągnięcia tego właśnie punktu życiowego oraz
umocnienia własnego poczucia celu. Ale to jeszcze nie koniec historii. Jestem nadal
kobietą w trakcie poszukiwania siebie, istnień, które mogłabym przeżyć oraz
wewnętrznego jądra egzystencji.
Jeśli moje poszukiwanie wewnętrznej prawdy ofiaruję Ci, Czytelniku,
umiejętność patrzenia do wnętrza, będzie to dla mnie nagrodą. Ale pierwszą nagrodą
jest ta podróż poprzez siebie, jedyna jaką warto podjąć. Dzięki temu wszystkiemu
pojęłam jedną, głęboką i pełną znaczenia lekcję: Życie,
Wcielenia I Rzeczywistość są jedynie tam, gdzie je postrzegamy. Życie nie jest
czymś, co nam się przydarza. To my je stwarzamy. Rzeczywistość nie jest czymś
odrębnym od nas. Tworzymy swoją rzeczywistość w każdym momencie. Dla mnie ta
prawda oznacza ostateczną wolność i ostateczną odpowiedzialność.
“Sny człowieka starożytnego i współczesnego zapisano w tym samym języku
co mity, których autorzy toną w mroku dziejów. Wierzę, że ten symboliczny język
jest jedynym, który każdy z nas musi opanować. Jego rozumienie przybliża nas do
jednego z najważniejszych źródeł mądrości. ...Istotnie, sny i mity zawierają ważne
przesiania od nas do siebie samych.”
Erich Fromm:
Zapomniany język
Biegłam wzdłuż plaży po chłodnym, miękkim piasku. Nadciągał przypływ i o
zachodzie powinien dotrzeć do umocnień domów stojących wzdłuż Malibu Road.
Lubiłam biegać tuż przed zachodem słońca, kiedy widok purpurowych chmur
pomagał mi zapomnieć o bólu w nogach. Pewien instruktor powiedział mi kiedyś, że
trzy mile biegu po miękkiej nawierzchni równają się sześciu milom po twardej. A ja
chciałam zachować zdrowie bez względu na ból. Kiedy nie tańczyłam, bieganie
utrzymywało mnie w formie.
Ale jaką to historię usłyszałam poprzedniego dnia - tę o dwóch braciach? Jeden
był maniakiem zdrowia i biegał po bulwarze po pięć mil każdego ranka przez całe
życie - bez względu na to, jak się czuł. Drugi nie zdobył się nigdy na najmniejsze
ćwiczenie. Któregoś dnia zbzikowany na punkcie zdrowia brat biegł wzdłuż jezdni i
właśnie zawracał, żeby zganić swojego leniwego brata, kiedy nagle - bam! Nie
zauważył na czas ciężarówki...
Być może naprawdę nie ma znaczenia to co zrobiliśmy, żeby się zabezpieczyć.
Zawsze i wszędzie znajdzie się jakaś ciężarówka. Chodzi o to, by się nie dać zatrzymać,
nie pozwolić jej zadecydować o własnym życiu.
Przypomniałam sobie pewien obiad z ojcem i matką w Virginii, gdzie się
wychowałam. Miałam wtedy jakieś dwanaście lat. Nagle uderzyła mnie myśl, że bez
względu na to, jak bardzo czułam się szczęśliwa w danej chwili, stale miałam
świadomość kryjącego się za tym wysiłku. “Kłopot” - tak go wtedy nazwałam -
wszystko było naznaczone jakimś szczególnym kłopotem. Tata powiedział mi
wówczas, że - sama o tym nie wiedząc - sformułowałam pewną starożytną, grecką
zasadę. Pitagorejską... tak chyba powiedział. Tata był Kimś w rodzaju filozofa-
amatora, a nawet był bliski uzyskania stopnia naukowego z filozofii na Uniwersytecie
Johna Hopkinsa. Lubił spekulacje na temat filozoficznego znaczenia. Sądzę, że
odziedziczyłam po nim tę cechę. Powiedział wtedy, że moja myśl ma głębokie i
zasadnicze znaczenie i że wyraża ogólną prawdę życiową. Bez względu na to, jak
dobrym coś się nam wydaje, trzeba zawsze pamiętać o równoważnym czynniku
negatywnym. I oczywiście - vice versa, ale Tata dawał się koncentrować na stronie
negatywnej, Co do mnie, uświadomiło mi to na zawsze dwoistość życia. W jednym,
oślepiającym błysku, nad groszkiem konserwowym, poczułam zrozumienie czegoś,
nie wiedząc do końca co właściwie zrozumiałam.
Wiatr wzmagał się, spieniając fale w białe pióropusze co raz dalej od brzegu.
Brodźce kręciły się, zanurzając głowy w przybrzeżnej wodzie w poszukiwaniu
pożywienia przyniesionego przez przypływ. Ich pełni gracji kuzyni, szerokoskrzydłe
pelikany, nurkowały jak kamikaze prosto w ławice ryb na głębszych wodach.
Zastanawiałam się, co bym czuła będąc ptakiem, z głową zaprzątniętą jedynie
lataniem i jedzeniem. Czytałam kiedyś - przyszło mi na myśl - że najmniejszy ptak
mógłby przelecieć tysiące mil przez Pacyfik, swobodny i samotny, niosąc tylko jeden
bagaż, jedyną własność... patyk. Niósłby go w dziobie i w razie zmęczenia opuszczałby
się na fale i żeglował, dopóki by nie był gotów do dalszego lotu. Łowiłby z patyka, jadł
na nim i spał. I komu byłaby potrzebna Queen Mary? Wystarczyłoby pomachać
skrzydłami, ściskając w dziobie swoją tratwę, żeby wybrać się w podróż po świecie.
Co za życie. Zastanawiałam się, czy taki ptak mógłby czuć się samotny. Ale
nawet osamotniony, zdaje się wyczuwać właściwy kierunek w życiu. Ptaki mają
wrodzoną busolę, która prowadzi je dokąd chcą. Jakby dokładnie wiedziały kim są,
jak i po co mają żyć. Czy doznają uczuć? Czy odgradzają się od całego świata, razem z
jedynym innym ptakiem, jak gdyby stawali we dwoje naprzeciw wszystkiemu? Ptaki
są chyba częścią wszystkiego. Przestrzeni, czasu, powietrza. Nie, jak mogłyby pragnąć
odcięcia się od świata, jeśli chcą nad nim latać.
Zaczęłam wspominać pewne doświadczenie. Nazywam to doświadczeniem, a
nie snem - choć zdarzyło się we śnie - ponieważ odczułam to, jako coś bardziej
realnego niż sen. Czułam się zawieszona ponad Ziemią, zanurzając się i płynąc w
prądach powietrza - zupełnie jak ptak. Płynęłam nad polami, górami, strumieniami i
drzewami. Kiedy się tak unosiłam, wierzchołki drzew głaskały łagodnie moje ciało.
Starałam się nie oderwać najmniejszego listka od ich gałązek, ponieważ ja także
czułam się częścią wszystkiego co istnieje. Pragnęłam posuwać się coraz dalej i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin