Burroughs Edgar Rice - Tarzan 9 - Tarzan i zloty lew.pdf

(796 KB) Pobierz
Microsoft Word - Burroughs Edgar Rice - Tarzan 9 - Tarzan i zloty lew
E DGAR R ICE B URROUGHS
P RZYGODY T ARZANA
C ZŁOWIEKA L EŚNEGO
T. IX Z ŁOTY LEW
TŁUMACZYŁ W ŁADYSŁAW K IERST
R OZDZIAŁ I
Z ŁOTY L EW
Sabor, lwica, karmiła swe małe — nastroszoną kulkę, centkowaną jak lampart. Leżała na
słońcu przed jaskinią skalną, służącą jej za legowisko, wyciągnięta na boku z na pół
przymkniętymi oczami. Ale miała się na baczności. Z początku były trzy takie nastroszone
kulki — dwie córki i syn. Sabor i Numa pysznili się nimi; byli dumni i szczęśliwi. Ale mało
było wówczas zwierzyny. Źle odżywiana Sabor nie miała dosyć mleka, by należycie
wykarmić troje tęgich małych, potem przyszły zimne deszcze i maleństwa zachorowały.
Najsilniejsze pozostało przy życiu — dwie córki zmarły. Sabor, chodząc tam i na powrót
obok żałosnych szczątków, szlochała i jęczała. Obwąchiwała je, jak gdyby chciała obudzić je
z długiego snu, nie znającego przebudzenia. Porzuciła wreszcie te wysiłki i całe swe dzikie
serce oddała maleńkiemu samczykowi, który jej pozostał. Dlatego właśnie Sabor miała się
więcej, niż zazwyczaj, na baczności.
Numa, lew, był nieobecny. Przed dwiema nocami upolował zdobycz i przyciągnął ją do
legowiska. Ubiegłej nocy znowu wyszedł na łowy i dotychczas nie powrócił. Sabor, na pół
drzemiąc, myślała o tłustej antylopie, którą jej wspaniały małżonek ciągnie poprzez dżunglę.
A może to Pacco, zebra, najulubieńsza potrawa lwów — soczysta Pacco — Sabor ślinka szła
z ust.
Ach, co to? Cień jakiegoś dźwięku dotarł do jej bystrych uszu. Podniosła głowę,
przechylając ją, to na jedną, to na drugą stronę, jak gdyby nastroszonymi uszami usiłowała
pochwycić najlżejsze powtórzenie tego, co ją zaniepokoiło. Nosem węszyła w powietrzu. Był
leciuchny tylko wietrzyk, ale to, co w nim wyczuła, poruszało się w jej kierunku stamtąd,
skąd dochodził dźwięk. Dźwięk ten wciąż słyszała, z lekka się wzmagający. Dowodziło to, że
coś, co go sprawiało, zbliżało się do niej. W miarę zbliżania odgłosu, wzrastał jej niepokój.
Przewróciła się na brzuch, przerywając malcowi ssanie. Ten zaczął objawiać swe
niezadowolenie miniaturowym warczeniem. Lwica nakazała mu milczenie niskim,
swarliwym warknięciem. Malec stanął u jej boku, spojrzał najpierw na matkę, potem w
kierunku, w którym jej wzrok był zwrócony, i zaczął kręcić główką to w jedną, to w drugą
stronę. Widocznie w dźwięku dosłyszanym było coś niepokojącego, chociaż, jak dotąd, nie
była pewna, czy wróży on coś złego. Mógł to być jej pan, powracający z łowów. Ale to nie
brzmiało jak poruszenia lwa, zwłaszcza lwa, ciągnącego ciężką zdobycz. Spojrzała na swe
małe i żałośnie zaszlochała. Wiecznie była w strachu, że jakieś niebezpieczeństwo mu
zagraża — temu ostatniemu z rodu. Ale ona, Sabor–lwica, była tu, by go bronić.
Wietrzyk przyniósł jej woń tego, co się ku niej zbliżało. Stroskane oblicze matczyne
przeobraziło się natychmiast w maskę dzikiej wściekłości o roziskrzonych oczach i
obnażonych kłach, gdyż woń, przywiana do niej z dżungli, była wonią znienawidzonego
człowieka. Podniosła się, opuściła głowę, nerwowo zamachała ogonem. Małemu nakazała lec
i pozostać na miejscu do swego powrotu i cicho a szybko ruszyła na spotkanie intruza.
Malec usłyszał to samo, co usłyszała matka, a teraz poczuł woń człowieka — nieznaną
woń, która nigdy jeszcze nie dotarła do jego nozdrzy. A jednak poznał od razu, że to woń
wroga i zareagował na nią tak jak lwica, strosząc sierść na swym małym grzbiecie i obnażając
drobne kły. Nie zważając na nakaz matki, pospieszył za nią, kołysząc się na tylnych łapkach,
co stanowiło zabawny kontrast z pełnymi godności ruchami przednich łap. Lwica, zajęta tym,
co ją zaniepokoiło, nie wiedziała, że malec poszedł za nią.
Na jakie sto łokci przed nimi była gęsta dżungla, w której lwy wyżłobiły ścieżkę do swego
legowiska. Dalej znajdowała się mała polanka, przez którą przebiegał dobrze wydeptany trop
leśny. Sabor, dosięgnąwszy polanki, ujrzała na niej przedmiot swej trwogi i nienawiści. A
jeśli człowiek nie polował bynajmniej na nią i jej rodzinę? Jeśli nawet nie przeczuwał ich
obecności? Nic to dziś nie obchodzi Sabor–lwicy. Kiedy indziej dałaby mu przejść spokojnie
o ile by się nadto nie zbliżył, zagrażając małemu, lub gdyby była bezdzietna, usunęłaby się za
jego zbliżeniem. Jedno tylko pozostało jej maleństwo. Jej instynkt macierzyński potrójnie
skupił się na tym jednym z trojga jej pozostałym. Nie czekała, by człowiek zagroził
bezpieczeństwu jej dziecka, lecz ruszyła na jego spotkanie. Łagodna matka stała się
straszliwym narzędziem zniszczenia. Mózgiem jej owładnęła jedyna myśl — zabić!
Ani na chwilę me zawahała się na skraju polanki, ani też nie dała najlżejszego ostrzeżenia.
Na czarnego wojownika, nie mającego pojęcia, że w promieniu dwudziestu mil znajduje się
lew, natarł rozwścieczony kot z szybkością strzały. Wojownik nie polował na lwy. Gdyby
wiedział, że się w pobliżu znajdują, byłby ominął to miejsce. Teraz chętnie by uciekł, gdyby
miał dokąd. Najbliższe drzewo znajdowało się odeń dalej niż lwica. Jedno tylko mu pozostało
do zrobienia. Ciężką swą włócznię cisnął w Sabor, właśnie w chwili gdy się wspięła, by go
pochwycić. Włócznia przeszyła dzikie serce i prawie jednocześnie potężne szczęki zwarły się
na twarzy wojownika. Ciężar lwicy powalił go na ziemię. Chwilę jeszcze drgały muskuły dwu
trupów. Osierocone szczenię zatrzymało się opodal i pytającym spojrzeniem przyglądało się
pierwszej swej wielkiej katastrofie życiowej. Chciało zbliżyć się do matki, ale wrodzony
strach przed wonią ludzką powstrzymał je. Zaczęło szlochać na sposób, którym zazwyczaj
przywoływało matkę. Ale teraz nie przyszła, nie podniosła się nawet, by na nie spojrzeć. Było
zdumione — nie rozumiało, co to ma znaczyć. Szlochało, czując się coraz samotniejszym z
wolna zbliżało się do matki. Zobaczyło, że dziwne stworzenie, które zabiła, nie porusza się.
Po chwili zaczęło się go mniej obawiać. Wreszcie zdobyło się na odwagę, podeszło do matki i
zaczęło ją obwąchiwać. Wciąż szlochało, ale ona mu nic odpowiadała. Zaczynało pojmować,
że stało się coś złego, że jego piękna, wielka matka nie jest taka, jak była, że zaszła w niej
jakaś zmiana. Wciąż jednak trzymało się jej, płacząc, póki nie zasnęło, przytulone do jej
martwego ciała.
Tak znaleźli je Tarzan, Janina, jego żona, i Korak, ich syn, wracając z tajemniczego kraju
Pal–ul–donu. Na odgłos ich kroków lwiątko otworzyło oczy. Podniosło się, położyło po sobie
uszy i zawarczało. Człowiek–małpa uśmiechnął się na ten widok.
— Dzielny diablik — rzekł.
Zbliżył się do lwiątka pewien, że ucieknie. Ale ono jeszcze groźniej zawarczało i uderzyło
go po ręce, gdy się nachylił sięgając po nie.
— Co za dzielne stworzonko! — zawołała Janina. — Biedna sierotka!
— Wyrośnie na wielkiego lwa, a raczej wyrosłoby, gdyby jego matka żyła — rzekł Korak.
— Spójrzcie na jego grzbiet — prosty i mocny, jak włócznia. Szkoda, że musi umrzeć!
— Wcale nie musi umrzeć — rzekł Tarzan.
— Niewiele jest dla mego nadziei; trzeba mu mleka jeszcze przez kilka miesięcy, a któż
mu go dostarczy?
— Ja — odparł Tarzan.
— Zamierzasz go zaadoptować? Tarzan kiwnął głową.
Korak i Janina roześmieli się.
— To będzie piękne — rzekł Korak.
— Lord Greystoke, przybrana matka syna Numy — zaśmiała się Janina.
Tarzan również się uśmiechnął, nie zaprzestał jednak zajmować się lwiątkiem.
Pochyliwszy się nagle, chwycił je za kark i łagodnie je głaszcząc, przemówił do niego
cichym, śpiewnym głosem. Nie wiem, co mu powiedział, ale może lwiątko wiedziało, gdyż
przestało wyrywać się i nie usiłowało więcej drapać i gryźć pieszczącej je ręki. Podniósł je i
przytulił do piersi. Lwiątko nie wyglądało na zatrwożone.
— W jaki sposób to robisz? — zawołała Janina Clayton. Tarzan wzruszył ramionami.
— Ludzie nie lękają się ciebie, bo należą do tego samego, co ty gatunku. Zwierzęta to mój
gatunek, choćbyś nie wiem jak chciała mnie ucywilizować i dlatego zapewne nie boją się
mnie, gdy im daję dowody przyjaźni. Nawet ten mały łotrzyk zdaje się to wiedzieć.
— Nie mogę tego zrozumieć — rzekł Korak. — Sądzę, że jestem chyba obeznany z
afrykańskimi zwierzętami, nie posiadam jednak nad nimi twojej władzy, ani ich tak, jak ty,
nie rozumiem. Dlaczego?
— Jeden jest tylko Tarzan — rzekła lady Greystoke nie bez odcienia dumy w glosie.
— Pamiętaj, że urodziłem się wśród zwierząt i że one mnie wychowały — przypomniał
Tarzan. — Może zresztą mój ojciec był małpą — wiecie, Kala zawsze się przy tym upierała.
— John! Jak można! — zawołała Janina. — Wiesz doskonale, kim byli twoi rodzice.
Tarzan uroczyście spojrzał na syna i przymknął jedno oko.
— Twoja matka nie może się nauczyć doceniania zalet antropoidów. Można by
przypuścić, że nierada jest temu, iż poślubiła jednego z nich.
— Johnie Clayton, nigdy do ciebie nie przemówię, jeśli nie przestaniesz mówić takich
wstrętnych rzeczy. Wstydzę się za ciebie. Dosyć już złego, że jesteś niepoprawnym dzikusem,
po co jeszcze usiłować wmawiać, że jesteś w dodatku małpą.
Długa podróż z Pal–ul–donu miała się ku końcowi. W ciągu tygodnia będą z powrotem w
miejscu, gdzie był niegdyś ich dom. Wątpliwym było, czy zastaną ruiny tego co pozostawili
Niemcy.
Stodoły i zabudowania gospodarskie zostały spalone, wnętrze bungalowu częściowo
zniszczone. Ci spośród Waziri, których nie zamordowali żołnierze kapitana Fritza Schneidera,
posłuchali wezwania i poszli służyć w szeregach angielskich sprawie ludzkości. Tyle Tarzan
wiedział, zanim wyruszył na poszukiwanie Lady Greystoke. Ilu jednak jego wojowniczych
Waziri przeżyło wojnę, co się stało z jego obszernymi posiadłościami — nie wiedział.
Koczownicze szczepy krajowe lub łupieżcze bandy arabskich handlarzy niewolnikami
dokończyły zapewne dzieła zniszczenia, przez Prusaka rozpoczętego. Prawdopodobnie też
dżungla objęła w posiadanie swą własność, grzebiąc pod bujną roślinnością wszelki ślad
krótkotrwałego najścia człowieka na jej odwieczne granice.
Zaadoptowawszy maleńkiego Numę, Tarzan był zmuszony stosować do jego potrzeb swe
pochody i postoje, gdyż szczenię potrzebowało pokarmu, a pokarmem dla niego mogło być
tylko mleko. O lwim mleku nie mogło być mowy, ale na szczęście znajdowali się obecnie w
okolicach względnie dobrze zaludnionych. Dosyć często napotykali wioski, w których Pana
Dżungli znano, szanowano i lękano się. Wieczorem tego dnia, gdy znalazł lwiątko, wszedł
Tarzan do wioski w celu otrzymania mleka dla szczenięcia.
Z początku krajowcy zachowywali się ponuro i obojętnie, z pogardą patrząc na białych,
podróżujących bez orszaku — z pogardą i bez obawy. Bez orszaku, ci biali nie mogli
przynieść im podarków, ani niczego, czym by mogli zapłacić za żywność, której niechybnie
pragną. Bez askarysów nie będą mogli jej żądać, nie będą mogli wydać żadnych rozkazów,
ani też obronić się w razie, gdyby zechciano dać się im we znaki. Ponurzy i obojętni
wydawali się krajowcy; niezwykły jednak strój i uzbrojenie tych białych budziły ich
ciekawość. Widzieli, że byli prawie nadzy, jak oni sami i podobnie uzbrojeni, prócz jednego,
młodego mężczyzny, który miał karabin. Wszyscy troje mieli odzież pal–ul–dońską,
pierwotną i barbarzyńską, dziwną dla prostych czarnych krajowców.
— Gdzie jest wasz wódz? — zapytał Tarzan, wkraczając do wioski, otoczony tłumem
kobiet, dzieci i ujadających psów.
Paru drzemiących wojowników powstało i zbliżyło się do przybysza.
— Wódz śpi — odpowiedział jeden z nich. — Ktoś ty, by go budzić? Czego chcesz?
— Chcę pomówić z waszym wodzem. Przyprowadźcie go!
Wojownik popatrzył na niego ze zdumieniem i wybuchnął głośnym śmiechem.
— Trzeba mu przyprowadzić wodza! — zawołał, zwracając się do swych towarzyszy i
śmiejąc się głośno, uderzył się po udzie i trącił łokciem najbliższego sąsiada.
— Powiedzcie mu — ciągnął dalej człowiek–małpa — że Tarzan chce z nim pomówić.
Natychmiast zmieniła się postawa słuchaczy; cofnęli się i przestali się śmiać. Ten, który
śmiał się najgłośniej, stał się nagle bardzo uroczysty.
— Przynieście maty — zawołał — dla Tarzana i jego towarzyszy, by mieli na czym usiąść,
a ja tymczasem przyprowadzę Umangę, wodza — i pobiegł czym prędzej, jak gdyby rad ze
sposobności zniknięcia z oczu tego mocarza, którego obawiał się, że obraził.
Teraz nic już nie znaczyło, że biali nie mieli orszaku, ani podarków do rozdania.
Wieśniacy współzawodniczyli między sobą w oddawaniu im hołdów. Zanim nadszedł wódz,
wielu już przyniosło jedzenie i ozdoby. Zjawił się wódz, starzec, który był wodzem jeszcze
przed urodzeniem Tarzana. Miał wygląd patriarchalny, zachowanie pełne godności. Powitał
gościa, jak równy równego, nie krył jednak zadowolenia, że Pan Dżungli zaszczycił
odwiedzinami jego wioskę.
Gdy Tarzan przedstawił mu swe życzenie i pokazał lwie szczenię, Umanga zapewnił go, że
przez cały pobyt u nich Tarzana nic zabraknie mleka — ciepłego mleka wprost od własnych
kóz wodza. Podczas rozmowy Tarzan rozglądał się po wiosce, jej mieszkańcach i wszystkich
szczegółach. Oczy jego dostrzegły wielką sukę między niezliczonymi kundysami,
wałęsającymi się po chatach i ulicach. Wymiona jej były nabrzmiałe mlekiem. Tarzan
wyciągnął palec w stronę zwierzęcia.
— Chciałbym ją kupić — rzekł do Umangi.
— Twoją jest, Bwana, bez zapłaty — odparł wódz. — Oszczeniła się przed dwoma
dniami, a zeszłej nocy wykradziono jej szczenięta z nory. Jeśli chcesz, dam ci zamiast niej
znacznie młodsze i tłuściejsze psy, gdyż pewien jestem, że z niej będzie marna potrawa.
— Nie chcę jej zjeść — odrzekł Tarzan. — Chcę ją wziąć ze sobą, by mieć mleko dla
lwiątka. Przyprowadźcie mi ją.
Kilku chłopaków schwytało zwierzę i uwiązawszy mu rzemień na karku, przyciągnęło do
człowieka–małpy.
Podobnie jak lew, pies był z początku wystraszony, gdyż woń Tarmanganiego różniła się
od woni krajowców i warczał i szczekał na swego nowego pana. Ale ten wkrótce pozyskał
zaufanie zwierzęcia, które, głaskane po głowie, ułożyło się u jego nóg.
Inna sprawa była z przybliżeniem do niego lwa. Oboje byli przerażeni sobą nawzajem —
lew mruczał i parskał, pies obnażał kły i warczał. Trzeba było cierpliwości, nieskończonej
cierpliwości — wreszcie próba się udała. Suka nakarmiła lwa, zaś stanowcza, choć łagodna
postawa człowieka–małpy zdobyła mu zaufanie psa, nawykłego więcej do razów niż do
pieszczot.
Tej nocy Tarzan uwiązał sukę w chacie, w której mieszkał, i dwa razy przed nastaniem
dnia przykładał jej do wymion lwiątko. Następnego dnia pożegnali Umangę i jego rodzinę i z
psem na smyczy wyruszyli w kierunku domu. Tarzan niósł Lwiątko przytulone do piersi, albo
w worku na plecach.
Nazwali je Jad–bal–ja, co w języku pitekantropusów z Pal–ul–donu oznacza Złoty Lew, a
to z powodu jego maści. Co dzień więcej oswajało się i coraz bardziej się przyzwyczajało do
swej mlecznej matki. Suce nadali imię Za, co znaczy dziewczyna. Już na drugi dzień odjęli jej
smycz i szła dobrowolnie za nimi przez dżunglę, nigdy też nie próbowała ich opuścić i
najszczęśliwsza była, gdy znajdowała się w pobliżu któregoś z nich.
W miarę zbliżania się do równiny, na której był niegdyś ich dom, wszystkich troje
ogarniać zaczęło podniecenie, choć żadne z nich nie zdradzało słowem tkwiącej w ich sercach
nadziei i obawy. Co zastaną? Co mogą znaleźć innego jak splątaną gęstwę roślinności,
wykarczowaną wówczas gdy człowiek–małpa, przyszedłszy tu ze swą oblubienicą, zaczął
budować dom?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin