GUSTAW DANIŁOWSKI
NOWELE
Paltocik
Pani Katarzyna P., znana w ściślejszych kołach pod szanownym pseudonimem Janiny, zapłaciła z westchnieniem dwie szóstki za brakującą marką, zbliżyła sią do lampki i rozpieczątowała zaadresowaną bladym, wodnistym atramentem kopertą. Data była z przed kilku tygodni — nagłówek: Kołpaszowo, Narymskij kraj. „Kochana Kasiu! Piszą do ciebie, żeby cią zapytać, jak ci sią powodzi w owym Krakowie; jak sią mają bąki i czy jesteś już w zajęciu. Ja tu czytałem w jednej gazecie, co ją przysłali z Irkucka, że te stany mają być skasowane i ci, co dostali za granicą, bądą mogli wrócić. Jeżeli to prawda, to machaj -nazad: w Warszawie łatwiej ci sią będzie prze- kołatać, póki co. Może cią aawet przyjmą na „Labor", bo tak Malować kwiaty, jak ty, nie każda potrafi. U nas tu śnieg zwalił i mróz siarczysty, a żeśmy się wydarli z ubrania, siedzimy pod piecem i turbujemy sią, co dalej będzie. Podobao za te ostatnie nieporządki mają nam „zbawić kormowoje", to też radzimy, jak mamy sobie postąpić I Przybył nam do kompanii jeden z naszych, pamiętasz, ten, zezowaty z Łodzi. Rad jestem, bo swój, a reszta, choć niezłe chłopy, ale straszne esdeki i dogryzały mi od socjal-patryjotów, a ja choć mocnym w ręku, ale ciężki na gębę. Teraz nam we dwuch łatwiej. Przy* tym ten z Łodzi gada, że nasi teraz górą i sami jedni robią ruch, a inni opuścili uszy i poszli całkiem do luftu. Swoją drogą, choć się kłócimy, „trzymamy sztamę", jako żeby była solidarność.
„Jużem teraz dokumentnie obliczył, że wystarczyłoby 40 blatów.., Gdyby można gdzie wytrzasnąć tó już wie$z co... A chciałbym. Pięć lat — to nie w kij dmuchał... Cni mi się okrutnie i do swoich i do ciebie, babo moja, też. Ucałuj daieciaki, odpisz, a Jasiowi powiedz, że, jak ci się będzie sprzeciwiał, to mu sprawię wały".
Jan^
— Czterdzieści rubli — zastanowiła się Janina — • z górą 100 koron. Bagatela 1 — i, jakby pragnąc obliczyć swe fundusze, pociągnęła ókiem po izbie, a właściwie sklepionej piwnicy z małym od ulicy podłużnym okienkiem, wzniesionym o parę cali nad chodnikiem. Prawie połowę ?uteryny zajmował komin i dymiąca parą bal ja resztę przestrzeni — podparte paką łóżko i dwa zydle, na których leżąca deska do prasowania zastępowała stół. Łaehy trzeba
MłE NISZCZYĆ KSIĄŻEK było wieszać w sionce, od których prowadziły schodki aa górę, zaopatrzone w drzwi z kwadratową szybką. Za tę stancję oraz prawo używania góry, niezbędnej przy jej zajęciu, Janina płaciła dwa guldeny tygodniowo, drżąc przed każdym terminem, gdyż gospodarz tej kamienicy, składającej się z samych przybn- dówek, nie znał pardonu i momentalnie wyrzucał niewypłacalną hołotę.
— Czterdzieści rubli! — powtórzyła, ścinając w ironiczny, gorzki uśmiech wargi, i zamyśliła się o tych czasach, gdy wraz z mężem zarabiała niemal tyle tygodniowo, ona przy malowaniu emaljowanych naczyń na Laborze, on jako ślusarz przy filtrach. Mieszkali wtedy w dwuch przyzwoitych pokojach z kuchnią, miała dywanową otomanę, przy oknach firanki, trzymała do dzieci „szturmaka", nosiła porządną bieliznę i najmowała babę do prania. A teraz...
Poruszyły się w niej wszystkie zgryzoty, przeżyte cierpienia, zawrzał głucho bezsilny gniew. Zanurzyła zawinięte po łokieć ręce w balję i niemal z wściekłością zaczęła trzeć szmaty, wdychając smrodliwą parę, gryzące wyziewy mydlin, chlorku i sody, które wyjadały z jej czarnych, 'płonących gorączkowym ogniem oczu ostre, jak szpilki, łzy.
Umiała znieść mężnie i z godnością wszystkie perypetie niedoli, tym cięższe, że urodziła jej się w celi Julcia, ale tu emigracyjna nędza zżerała ją, jak rdza. Widok więdnących w piwnicy dzieci zatruwał
rozpaczą; tysiączne dotkliwe upokorzenia buntowały do podstaw, hardą duszą, wprowadzając ją w stan i gorączkowej szarpaniny i ustawicznej niemal irytacji.
Czuła, że robi sią zła, opryskliwa, rozdrażniona, ordynarnie wymyśla, szturcha o byle co flzieci, najwięcej zaś obrywa niegdyś oczko w głowie, a dziś ''i najwięcej pokrzywdzony Jaś.
Julce bowiem, leżącej w powijakach na łóżku, 3 wystarcza do szczęścia sucha pielucha, butelka ze smoczkiem, papka bułki w szmatce. Dwuletni Staś, jak siadł od tygodnia na kuferku i uwiązał do porę- ' r czy łóżka tasiemkę, cały dzień, cmokając i przytupując nóżkami, do Warszawy jedzie i, gdyby dostał jeszcze bat, byłby zupełnie zadowolony ze swej sy- . tuacji.
Co innego Jaś. Sześcioletni chłopak już myśli i pamięta: pamięta spacery do Łazienek, picie wody przy okrąglaku z miętowym piernikiem, pamiętaj sprężynowego bąka, pajaca, bijącego w talerze, jarzącą się choinkę, baszłyk, ciepłą jesionkę, zabawę w śnieżki i ślizgawkę po rynsztoku, której właśnie nadeszła pora. Korzystać jednak z tej uciechy nie może. Ma czapkę włóczkową, wcale niezłe buty, ale' brak mu palta: w lustrynowej zaś kurtce, jedynym ubraniu, zabytku lepszej przeszłości, matka go nie wypuszcza, w obawie choroby, Ictóraby się stała ostatecznym zarżnięciem całej rodziny.
To też Jaś nudzi się śmiertelnie, tłucze się po
izbie, jak uwiązany ptak i wiecznie coś zmajstruje: pluł póty na lampę, patrząc, jak szkiełko syczy, aż pękło; otworzył drzwiczki od komina i spalił podłogę, skaleczył się nożem, o mały włos nie oblał wrzątkiem Stasia; w najniestosowniejszej chwili nawija się matce pod rękę, plącze się pod nogami i zbiera guzy.
Jedyna jego bezpieczna rozrywka polega na" przypatrywaniu się przez okienko nogom snujących się przechodniów: oto mignęły kalosze, zawinięte spodnie, koniec laski — pan przeszedł. Wionęła sukienka i drobne nóżki — panienka. Grube buty — robotnik. Czasem zajrzy piesek, ppwącha szybkę i dalej poleci: czasem się dłużej zatrzyma, pokręci ogonem, podniesie tylną łapę i załatwi interes, z czego Jaś się mocno cieszy. Najsilniejszych jednak wzruszeń doznaje, gdy zoczy zbite obcasy przyjaciela Kubusia, z którym, gdy było. cieplej, poczubił się na podwórku — podwórku jakby stworzonym ku zabawie, pełnym zakamarków, galeryjek, daszków, schodków i jaskiń śmiecia, obfitych w skarby, gdzie można wygrzebać i gwóźdź, i blaszkę, i butelkę, a czasem nawet kawałek podkowy.
Wszystko to jest obecnie, dla braku palta, absolutnie niedostępne. Co gorsza, jedyny wygląd na świat, okienko, robi się matowe i Jaś ledwie rozróżnia przesuwające się cienie. Nieraz nocą zamarza całkowicie, stroi w liście, siatki, żyłki, i dopiero pod
^'iłlŚiwftwhS'y{ i ^łti^MifS-^K jłSJf??
wieczór, gdy nieco w środku od ta je, po żółciejącym malutkim krążku Jaś poznaje, że skończył się dzień, noc się zbliża, że nastąpiły na świecie przemiany, niedostzegalne niemal w ich stale mrocznej piwnicy. Ten brak światła zbrzydził mu nader przyjemną rozrywką — puszczanie baniek z mydła; próbował ale kule, grające tak ślićznie w słońcu kolorami tęczy i barwnemi odbiciami przedmiotów, tu wychodziły szare, mętne, podobne do pęcherzy, nie chciały latać, a gdy je sadzał Stasiowi na głowę, robiły klapę i brudną wodą spływały bratu za kołnierz. Staś się rozbeczał, matka się zgniewała i odebrała spodek.
Jaś czuje, że mu jest żle; izba ciasna, ani rusz się rozpędzić, niema gdzie podskoczyć, kozła fiknąć; przeklęta balja nietylko kradnie mu' przestrzeń, ale przez intrygujący go mocno swój czop staje sfi; przyczyną strasznej katastrofy — zalania całej suteryny i formalnego „na gółkę" skórobicia... ,
Czego się dotknie, wszystko jest zakazane: i że-' lazko do prasowania, i deska, i smoczek Julci, z któ- regoby można zrobić niezłą strzykawkę.
To też Jaś się buntuje i kiedyś, gdy matka zabroniła mu kręcić wyżymaczkę, nabzdyczył się i oburk- nął hardo:
— Więc cóż ja mam robić?
— Zdychaj I — zabrzmiała dziko i gwałtownie odpowiedź.
Pani Janina pochyliła się nad balją i Jaś widział,
jak nagle zwisła jej głowa i zaczęły się wstrząsać łopatki. Potym złapała kubeł, wyleciała po wodę, bawiła dość długo i wróciła z wypiekami na twarzy, a co ważniejsze, z metalową trąbką za kilka halerzy.
Radość była wielka, ale niedługa. Trąbka szybko zachrypła, potym wyleciał blaszany języczek, ktoś ją rozdeptał i matka, wymiatając szczątki, zrobiła Jasiowi ostrą uwagę, że nic uszanować nie umie.
— Co mam szanować kiedy nie trąbi 1 — pomyślał Jaś, westchnął i zaczęły mu krążyć w główce mętne pojęcia o tym, że coś się pokręciło na świecie: przyszli w nocy, wzięli mamusię i tatusia — potym ich rozebrali między sobą sąsiedzi; teraz tatuś gdzieś się zapodział, mamusia niewiadomo poco przywlokła się z niemi do tego Krakowa i, zamiast siedzieć na „Komunie", gdzie było przynajmniej dużo ludzi, zamknęła się w piwnicy i pierze to łachy, to jego na- przemian... Nikt u nich nie bywa. Jedna panna Marja czasem zaleci, da adres nowej bielizny do wzięcia, spyta Stasia, czy daleko jeszcze do Warszawy, spojrzy na niego, powie: „Ach, ty wisusie, wartoby ci palto wytrzasnąć" — i udeka. Matka nazywa ją opatrznością.
Jaś wogóle nie wie dokładnie, co to jest opatrzność, a już do takiej, co w sprawie palta trzaska bez skutku, nie żywi najmniejszego zaufania. Niewiara jego w potęgę panny Marji jest z gruntu fałszywa. Panna Marja, jak prawdziwa opatrzność, bytuje wszędzie : i w „Secesji", i u Michalika, i na Plantach,
19
i w hotelach, na każdym miejscu zjawia się, jak z pod zieaai, przed struchlałą kieszenią sympatyka czy towarzysza i zatruwa mu spokój sumienia składką na emigrantów. Bierze datki i w gotówce i w naturze, jak handlarz starzyzną obiera z podniszczonej garderoby płci obie i nijaką i przy odziewa w nią swych klijentów z za kordonu. Jest niezmordowaną i nie zna litości. Osoba jej wznieca popłoch zarówno wśród zahartowanych na jej ciosy przybyszów z Królestwa, jak niedoświadczonych, co może Marja, cesarsko-królewskich obywateli.
Święta, pogrzeb, urodziny czy ślub, najmniejszy pozór uroczystości staje się dla niej odpowiednim pretekstem do podniecenia słabnącej ofiarności.
Obecnie właśnie podwładne jej panny, które trzyma w rygorze i posłuchu otrzymały kategoryczny wydobycia choćby „ż pod ziemi" dziecinnego palta; cyrkularze i listy w tej sprawie krążą od Krakowa aż po Zakopane.
Jaś o niczym nie wie, to też, dostrzegłszy przez swe obserwatorjum charakterystyczny ruch spódnicy i zdeptane trzewiki, zawiadamia obojętnie matkę, że panna Marja „sypie". Matka lubi te odwiedziny: w obcowaniu z panną Marją przypominają jej się minione czasy, przestaje być poniewieraną praczką i staje się na nowo „Janiną", wtajemniczoną w bieg spraw.
Padają niezrozumiałe dla Jasia wyrazy : „cekaer
4łfe NISZCZYĆ książek i
„kazet", „rob", kryjące dlań jakieś niepojęte jeszcze tajemnice, które, czuje to intuicyjnie, znajdują się w pewnym związku z kolejami losów jego i rodziców.'
Tym razem jednak jawienie się panny Marji staje się dla niego długotrwałym transem silnych wzruszeń. Bo oto wchodzi z tobołkiem w ręku i od progu woła:
• — Jasiu jest tu coś dla ciebie 1 Od wija się węzełek, z którego przed błyszczą- cemi ciekawością oczyma chłopca wyłania się granatowe sukno, rogowe guziki, futrzany kołnierz; panna Marja podnosi za wieszak to wszystko i, potrząsając paltotem, z tryumfującą miną mówi:
-— Na wacie i multonie, z prawdziwym fokowym kołnierzem I No, chodź tu, urwisie, przymierzymy.
Jaś z zapartym oddechem wysuwa się na środek. Daje się ubierać, jak manekin, energicznie obracany to w prawo, to w lewo.
■— Znakomicie, jak na obstalunek 1 co ? Janino! Zapnij guzik, nastaw kołnierz 1 — Pycha, wyglądasz jak burżuj. ^ wiesz, co to jest foka? Nie wiesz? Pies morski! ,
Jaś podaje się mechanicznie rozkazom, czuje delikatne muskanie futerka koło uszu, pulsy mu biją w skroniach, mieni się na twarzy, poci, jak szczur, nie rozumiejąc jeszcze dokładnie, co to wszystko ma znaczyć.
— No zdejm, bo się zgrzejesz.
Paui na Marja ściąga mu futro, wręcza pani Ja- /linie i zabiera się do odejścia.
— Podziękuj! — odzywa się matka, patrząc na dziecko z uczuciem radości, pomieszanej ze smutkiem, źe jałmużną posiłkować się musi.
Jaś sterczy jak słupek. Nie wierzy swemu szczęściu, w głowie mu się mąci i dopiero po wyjściu panny Marji zdobywa się na zdanie:
— Więc to naprawdę moje?!
— Twoje, twoje — potwierdza szybko matka, ogląda przy lampce prezent, wzdycha i wynosi do sionki, zalewa bieliznę na noc i zabiera się do szykowania posłania. Sama sypia z młodszym rodzeństwem na łóżku. Jaś ma własny sienniczek pod ścianą, gdzie pomimo pewnej dozy wilgoci i chłodu, wysypia się, jak suseł.
Teraz jednak zasnąć nie może. Jest rozgorączkowany, podniecony i niespokojny. Losy palta w sieni są bardzo niepewne: w drzwiach jest okienko, zło- duej wybije szybkę — szust 1 i po wszystkim. Każdy szelest wznieca w nim podejrzenia i trwogę, poty nań biją. Wreszcie zdobywa się na krok stanowczy; wstaje i, na bosaka i w krótkiej koszulce, skrada się ostrożnie do sionki; trąca wiadro.
— Gdzie ty łazisz ? — odzywa się sennie matka.
Jaś, porywa paltocik i, drżąc ze wzruszenia, ucieka na swój siennik. Głaszcze futerko, szepcząc pieszczotliwie: „Kiziu, miziu", jak do kota; natrafia
na haftkę i, wyobrażając sobie, że to pazurki, uderza po nich rączką, powtarzając: „A psik!" Wreszcie, wyczerpany wzruszeniami, trzymając palto w objęciach, zasypia.
Nazajutrz buja po podwórku,'jak szalony. Jest tu jego rówieśnik, Kubuś, Lejbuś, syn handlarza, ospowaty Antek z przeciwka, przezwiskiem „Skubent", bo nosi czapkę uczniowską i Michaś, syn introligatora, zwany „Makolągwą".
Cała gromadka podziwia palto Jasia: wielkie rogowe guziki, a szczególniej kołnierz z psa morskiego. Ten pies morski staje się przedmiotem nietylko najżywszego zainteresowania, ale i sprzeczki.
Kubuś dowodzi, że pies nie może mieć na imię foka, a tylko suka.
Skubent powątpiewa o możliwości istnienia psów w morzu.
Makolągwa liże futerko i oświadcza, że nie jest
słone.
— Jak Boga kocham — zaklina się Jaś — panna Marja mówiła.
Dotknięty jest do tego stopnia, że gotów się założyć.
— DobrzeI — o co? — stawia się Skubent.
— O dwa prztyki w nos,!
Zakład staje. Lejbuś przecina ręce, świadkiem zakładu jest Kubuś; rozstrzygającym autorytetem ma być pan Fajtalski, c. k. urzędnik magistratu, zwany
w kamienicy „profesorem", gdyż przygotowywał syna gospodarza do drugiej klasy.
Pan Fajtalski lada chwila wyjdzie do biura, i dzieciarnia, trzymająca w oblężeniu schody, skraca sobie czas ssaniem sopli z lodu. Wreszcie w głębokich ' kaloszach, z teczką pod pachą, ukazuje się miejscowa powaga. Chłopcy otaczają go kołem.
— Proszę pana profesora — interpeluje śmiało Skubent — czy jest suka morska? '
— Suka ? — zastanawia się pan profesor, poprawiając okulary. ■— Nie — odpowiada po namyśle.
— Zyg, zyg, zyg! — wybuchają docinki.
( — Foka, foka! — woła rozpaczliwie Jaś.
1 ,— A, fokal A jakże, jest 7— odpowiada pan Fajtalski. — Pies morski, istnieje.
1 zaczyna wykład:
— Rząd V, czteropletowce, foka vitulina, w dalekich morzach północy; do tegoż rzędu należy...
Ale audytorjum zajęte jest czym innym.
Skubent chciwie nadstawia nos.
— Eins! — liczy Lejbuś. -Hł — Zwei! — Prztyk drugi.
— Dreil
Jas nie może się powstrzymać i wymierza cios trzeci.
— Świnia 1 Oszukaniec! — rzuca się zaperzony Skubent.
mm\ 1111 » 11 |
8 niszczyć KSIĄŻEK 15
.— Bo poco on powiedział drei ? — broni się zawstydzony Jaś.
— No, czego ty się pichasz, łobuz 1 — woła napadnięty Lejbuś — nie możesz mu dać reszty?
Argument trafia wszystkim do przekonania. Jaś wyciąga nos i otrzymuje potężnego szczutka, aż mu świeczki w oczach stają. Wie jednak, jak się należy zachować w takich razach. Okręca się na pięcie, by ukryć łzy, i mówi:
— Wcale mnie nie bolało.
Honor jego i palta jest uratowany; nikt już nie wątpi o pochodzeniu kołnierza i Jaś zyskuje przydomek Foki. • \ •
Foka, mniej szczęśliwy w walce na śnieżki, odznacza, się zato na ślizgawce. Prócz jazdy na jednej nodze, popisuje się nieznanym sposobem w kucki i szewca po warszawsku — z jednym zgiętym kolanem, na którym naśladuje rękoma bicie młotkiem i szycie dratwą. W turnieju: „kto dalej plunie", również zwycięża, umie bowiem strzykać przez zęby, jak warszawski dorożkarz. Te przechwałki warszawskie, . fanfaronada Królewiaka drażnią Galicjan, a czupur- nie zanucona strofka:
Świeci się Warszawa, jak jedwabna nitka. Za Warszawę,sto tysięcy, a za Kraków dydka...
mało co nie doprowadziła do bójki.
Medjatorem staje się międzydzielnicowo nastro
jony Lejbuś, co mu się tym łatwiej udaje, że na podwórzu zjawia się kataryniarz ze szczygłem, ciągnącym losy wyroczni.
Zawołany na obiad, Jaś wnosi do piwnicy rozpromienione, czerwone .od mrozu policzki, iskrzące się oczy i sinawy nosek; jak wilk, pochłania żur z kartoflami i, pomimo dodatku pajdy chleba, czuje się trochę przygłodny.
Po obiedzie odkrywa w kieszeni paltota skarb: długi sznurek i skórkowe rękawiczki. Z części sznurka sztyftuje Stasiowi bat. Rękawiczki okazują się mniej użyteczne, gdyż, ilekroć chce je włożyć, brak mu zawsze palca; zato wydymanie ich sprawia komiczny efekt puchnącej ręki.
Przed wieczorem raz jeszcze wyprasza się na podwórze. Koledzy gdzieś się rozbiegli; wysuwa się tedy na ulicę i, stojąc przed bramą z wypiętym brzuszkiem i rękami w kieszeni, obserwuje wrażenie, jakie czyni na przechodniach jego pyszny paltocik. Nawet stójkowy z mosiężnym półksiężycem pod szyją zwrócił uwagę, przygląda się i zbliża; ale nie w ciemię bity Jaś unika bliższych stosunków z- „salcesonem", wydaje przeciągły gwizd i znika w czeluściach bramy. Na noc paltocik wisi już na specjalnie przybitym ćwieku, w pobliżu siennika. Jaś jest spokojny, przy- tym zbiegany i upojony świeżem powietrzem, szybko więc zasypia.
Jest późno. Szeleszczą oddechy dziecinne, a pani Janina układa wykończoną bieliznę. < Jutro, korzystając z niedzieli, odstawi ją na miejsce. Wedle je obrachunku, należeć się bedzie z górą 5 guldenów. Z tego 2 wyda na przypadającą już dziś właściwie ratę mieszkaniową — termin najcięższy, bo przed pierwszym, któremu pod groźbą „wylania" niewolno uchybić; reszta pozostanie na bieżące wydatki.
Z wykonania roboty Janina rada nie jest: kolory puściły i poplamiły białe sztuki, gorsy koszuli są za sztywne, jak deski, a jedna — najpiękniejsza, w zakładki V- została nieco spalona i nosi fatalną, półokrągłą, żółtą plamę.
Pani Janina stara się, jak może, ale jest nowi- wicjuszką w swoim zawodzie, nie może utrafić dozy krochmalu, nie rozumie, że kolory należy prać oddzielnie, i, broń Boże, w sodzie.
Szkody porobione niespokoją ją cokolwiek, ale pociesza się, że jakoś to będzie. Jej wielokrotnie sponiewierana ambicja straciła wrażliwość na połajanki, to też, myśląc o jutrzejszej przeprawie, niedawna patry- cyjuszka przedmieścia czuje, że zniesie z rezygnacją najbrutalniejsze wymyślania, byle tylko zapłacili.
Kładzie się, ale usnąć nie może. Oblicza wydatki, przypuszczalne docho*dy; przychoda jej na myśl— że Jaś mógłby teraz zająć się sprzedażą gazet: ma stosunki w „Naprzodzie"; kusi ją możliwość zarobienia przez chłopca paru szóstek, ale jednocześnie
obawia się, że plątanie się po ulicach może zdemoralizować chłopaka. ,
Przypomina jej się list męża. Gdyby tak zdobyć gdzie 40 rubli, mógłby tu być. Tęskno jej — ciężko bez niego. — Chęfaueby go widzieć chciała jak Pan Bóg przykazał, bo jest jak ^ patrzy... Czuje się za \ młodą na ...
piotrzachu69