CLIFFORD D. SIMAK
W pułapce czasu
(przełożył: Sławomir Kędzierski)
SCAN-dal
Dla Kay, bez której nigdy nie napisałbym nawet linijki.
1.
Mężczyzna wyszedł ze zmierzchu, kiedy podbarwione zielenią ostatnie złote przebłyski słońca wciąż jeszcze widniały na zachodzie. Stanął na krawędzi patia i zawołał:
- Panie Adams, czy to pan?
Rozległo się skrzypnięcie, gdy zaskoczony dźwiękiem jego głosu Christopher Adams poprawił się na krześle. I wtedy przypomniał sobie: dzień lub dwa dni temu z drugiej strony łąki wprowadził się nowy sąsiad. Powiedział mu o tym Jonathon, a Jonathon znał wszystkie okoliczne plotki w promieniu co najmniej stu mil. Dotyczące ludzi, androidów i robotów.
- Proszę wejść - odparł Adams. - Cieszę się, że pan wpadł.
Miał nadzieję, że ton jego głosu jest tak serdeczny i przyjazny, jak tego pragnął.
Wcale jednak nie był zadowolony. Ten niespodziewany cień, który nagle wyłonił się ze zmierzchu i teraz przemierzał patio, nieco go zirytował i zmartwił.
Potarł dłonią czoło. Moja godzina, pomyślał. Jedna godzina, którą sobie ofiaruję. Godzina, kiedy zapominam... zapominam o tysiącach problemów związanych z innymi gwiazdami. Zapominam i wracam do czarnozielonego mroku, ciszy i subtelnych teatrów cieni mojej własnej planety.
Dlatego na patio nie ma raportów mentofonicznych, akt robotów, wykresów obcych odruchów, nie prowadzi się żadnych galaktycznych konferencji koordynacyjnych... nie knuje psychologicznej intrygi. Nie ma tu nic skomplikowanego ani tajemniczego... No, może jednak się mylę, bo tajemnica wszak istnieje - ale łagodna, zwykła i łatwa do zrozumienia, która pozostaje tajemnicą tylko dlatego, że tego chcę. Sekret nocnego jastrzębia, którego sylwetkę widzę na tle ciemniejącego nieba, zagadka świetlika tańczącego nad żywopłotem z krzaków bzu.
Jedną połową umysłu dostrzegł, że obcy przeszedł już przez patio i wyciąga rękę, aby przysunąć sobie krzesło, drugą zaś znowu rozmyślał o sczerniałych ciałach leżących na brzegu rzeki odległego Aldebarana XII i poskręcanym pojeździe, owiniętym wokół drzewa.
Umarło tam trzech ludzi... trzech ludzi i dwa androidy. a androidy były niemal ludźmi. Człowiek zaś nie może umierać w wyniku przemocy, chyba że jest to przemoc zastosowana przez innego człowieka. Ale nawet wtedy wszystko odbywa się albo w honorowy sposób, z zachowaniem wszelkich formalności i uregulowań code duello, albo mniej elegancko - w wyniku aktu zemsty lub egzekucji.
Ludzkie życie było bowiem świętością... Musiało być, bo w przeciwnym razie człowiek już dawno przestałby istnieć. Ludzie są przecież w tak żałosnej mniejszości.
Przemoc czy wypadek?
Koncepcja wypadku była śmieszna.
Wypadki zdarzały się niezwykle rzadko, prawie wcale. Bliskie doskonałości funkcjonowanie mechanizmów, ich zbliżona do ludzkiej inteligencja i takież reakcje na wszelkie znane zagrożenia od dawna zredukowały prawdopodobieństwo wypadku niemal do nie istniejącej wielkości.
Żaden pojazd nie mógłby być tak prymitywny, aby uderzyć w drzewo. Szybciej stałby się ofiarą innego, mniej widocznego, niebezpieczeństwa. Ale nigdy nie wpadłby na drzewo.
A więc jednak przemoc.
Nie mogło to być działanie człowieka, bo natychmiast byłoby o tym wiadomo. Człowiek bowiem nie musiał się niczego obawiać... Wszak nie istniała żadna sankcja prawna. Zaledwie kodeks moralny, a ten nie spowodowałby pociągnięcia do odpowiedzialności jakiegokolwiek zabójcy-człowieka.
Zginęli trzej ludzie.
Zginęli w świecie odległym o pięćdziesiąt lat świetlnych i dla człowieka siedzącego teraz na swoim patio na Ziemi stali się najważniejszą sprawą. O fundamentalnym znaczeniu, gdyż żaden człowiek nie może zginąć inaczej niż z ręki innego człowieka. W przeciwnym razie czyn ten musi pociągnąć za sobą straszliwą zemstę. Nigdzie w Galaktyce nie można odebrać istocie ludzkiej życia, nie płacąc za to potwornej ceny. Inaczej rasa ludzka zginęłaby na zawsze i wielkie galaktyczne braterstwo rozumu zapadłoby się w mrok i rozproszyło w przestrzeni jak poprzednio.
Adams zagłębił się w fotelu, z całej siły starając się rozluźnić. Gniewało go jednak, że myśli... Przecież przyjął zasadę, że o tej porze zmierzchu nie zastanawiał się nad niczym... Albo, na ile pozwalał mu jego mózg, przynajmniej starał się nie myśleć.
Głos przybysza zdawał się dobiegać z daleka, ale Adams wiedział, że mężczyzna siedzi tuż obok.
- Miły wieczór - oznajmił obcy.
Adams zachichotał.
- Wieczory zawsze są miłe. Chłopcy z Meteo dbają, żeby padało dopiero w późniejszych godzinach, gdy już wszyscy śpią.
W gaju u stóp wzgórza drozd rozpoczął swoją wieczorną pieśń i jej rozlewne nuty przesunęły się jak kojąca dłoń po zasypiającym świecie. W dole strumienia próbowana głosu żaba, a może i dwie. Daleko, w jakimś mrocznym zakątku, lelek zaczął basem zadawać pytania. Po drugiej stronie łąki i na falujących zboczach wzgórz tu i ówdzie rozbłysły światła w domach.
- To najlepsza pora dnia - potwierdził Adams.
Wsunął rękę do kieszeni i wyjął kapciuch oraz fajkę.
- Zapali pan? - zapytał.
Przybysz pokręcił głową.
- Prawdę mówiąc, przyszedłem w interesach.
- Proszę więc pofatygować się do mnie rano - stwierdził sucho Adams. - Nie załatwiam spraw po godzinach pracy.
- Ta dotyczy Ashera Suttona - odparł łagodnie obcy.
Ciało Adamsa wyraźnie się napięło. Jego palce dygotały, gdy niezgrabnie nabijał fajkę. Cieszył się, że w ciemności przybysz nie może tego dostrzec.
- Sutton powróci - dodał gość.
Adams pokręcił głową.
- Wątpię. Wyruszył dwadzieścia lat temu.
- Nie skreślił go pan?
- Nie - odrzekł wolno Adams. - Wciąż jest na liście płac, jeżeli o to panu chodzi.
- Dlaczego? - zapytał mężczyzna. - Dlaczego trzyma go pan jeszcze na liście?
Gospodarz z namysłem ugniatał tytoń w fajce.
- Chyba kierowałem się sentymentem - odpowiedział. - Sentymentem i wiarą. Wiarą w Ashera Suttona. Chociaż zaczyna się ona już wyczerpywać.
- Za pięć dni - oznajmił przybysz - Sutton wróci.
Przerwał na chwilę, a potem dorzucił:
- Wcześnie rano.
- Niemożliwe - stwierdził sucho Adams - żeby pan wiedział coś takiego.
- Wiem. Ten fakt został już zarejestrowany.
Adams parsknął.
- Jeszcze nic się nie stało.
- W moim czasie - tak.
Gospodarz wyprostował się gwałtownie.
- W pańskim czasie?
- Tak - potwierdził spokojnie nieznajomy. - Widzi pan, panie Adams, jestem pańskim następcą.
- Proszę posłuchać, młody człowieku...
- Nie taki znów młody - odparł mężczyzna. - Mam połowę pańskich lat. Zaczynam się starzeć.
- Nie mam następcy - powiedział lodowatym tonem Adams. - Nie było o tym nawet mowy. Dam sobie radę przez następne sto lat. A może i więcej.
- Tak - przyznał obcy - przez więcej niż sto lat. O wiele więcej.
Nie okazując zdenerwowania, Adams zagłębił się w fotelu. Ujął wargami ustnik fajki i dłonią, która zupełnie nie drżała, przyłożył zapałkę do tytoniu.
- Zastanówmy się spokojnie - rzekł. - Stwierdził pan, że jest moim następcą, czyli objął moje stanowisko po mym odejściu albo śmierci. A to oznaczałoby, że przybył pan z przyszłości. Oczywiście, nie wierzę w to ani przez chwilę, ale przyjmijmy takie założenie...
- Przedwczoraj opublikowano informację - oznajmił obcy - o człowieku nazwiskiem Michaelson, który utrzymuje, że przeniósł się w przyszłość.
- Czytałem. Na jedną sekundę! Jakim cudem ktoś może stwierdzić, że przeniósł się w przyszłość, skoro trwało to zaledwie sekundę? W jaki sposób mógłby ów fakt zarejestrować i zmierzyć? I co z tego miałoby wyniknąć?
- Nic - przyznał mężczyzna. - Oczywiście, nie za pierwszym razem. Ale w następnym doświadczeniu przeniesie się w przyszłość na pięć sekund. Pięć sekund, panie Adams. Pięć tyknięć zegara. Czas na jeden krótki oddech. Wszystko musi mieć jakiś punkt wyjścia.
- Podróże w czasie?
Mężczyzna skinął głową.
- Nie wierzę - zaprotestował Adams.
- Obawiałem się, że tak będzie.
- W ciągu ostatnich pięciu tysięcy lat - kontynuował gospodarz - podbiliśmy Galaktykę...
- “Podbiliśmy" nie jest właściwym słowem, panie Adams.
- No cóż, w takim razie opanowaliśmy. Przenieśliśmy się do niej. Niech pan to nazywa, jak sobie życzy. I zetknęliśmy się z przedziwnymi zjawiskami. Dziwniejszymi od tych, o których ludzkość marzyła. Ale nigdy z podróżami w czasie.
Machnął dłonią w stronę gwiazd.
- W całej tej przestrzeni - dodał - nikt nie zna podróży w czasie. Nikt.
- Teraz już zna - stwierdził obcy. - Od dwóch tygodni. Michaelson przeniósł się w czasie. Na jedną sekundę. To początek. I to wszystko, czego potrzeba.
- No, więc dobrze - rzekł Adams. - Powiedzmy, że istotnie jest pan człowiekiem, który za sto czy więcej lat zajmie moje miejsce. Załóżmy, że przeniósł się pan w przeszłość. Ale po co?
- Żeby poinformować pana, że Sutton wróci.
- Kiedy przybędzie, usłyszę o tym - Adams wzruszył ramionami. - Dlaczego miałbym wiedzieć o tym już teraz?
- Bo gdy Sutton powróci - oznajmił przybysz - należy go zabić.
2.
Mały poobijany statek zniżał się wolno jak opadające piórko, osuwając się w stronę lądowiska w ukośnie padających promieniach porannego słońca.
Brodaty obszarpany mężczyzna siedział w fotelu pilota - spięty, z każdym nerwem naciągniętym jak struna.
Skomplikowane, stwierdził jego mózg. Opanowanie tak wielkiego ciężaru, ocena odległości i prędkości to nie lada problem... Trudno przecież zmusić tony metalu, aby spływały w dół lekko, mimo działającej na nie siły ciążenia. To nawet trudniejsze niż unoszenie ich do góry, a wtedy nie wahał się ani przez chwilę, że muszą się wzbić i ruszyć w przestrzeń.
Statek zachybotał. Opanował go, opanował całą siłą woli i umysłu... a potem znowu spływał nim w dół, aż zawisł na wysokości kilku zaledwie stóp nad powierzchnią lądowiska.
Pozwolił mu osiąść tak łagodnie, że prawie nie poczuł dotknięcia ziemi.
Siedział wyprostowany w fotelu i jakby wiotczał powoli, rozluźniając cal po calu najpierw jeden mięsień, potem następny... Jestem zmęczony, powiedział do siebie. To najtrudniejsza praca, jaką kiedykolwiek wykonałem. Gdyby odległość była o kilka mil większa, rozbiłbym go.
Daleko w głębi lądowiska znajdował się kompleks budynków. Wyruszył stamtąd samochód i teraz pędził wzdłuż pasa w jego kierunku.
Powiew wiatru wdarł się przez rozbity luk wizyjny, dotknął jego twarzy i przypomniał mu...
Oddychaj, nakazał sobie. Musisz oddychać, kiedy tu przyjdą. Musisz oddychać, musisz wyjść im na spotkanie i się do nich uśmiechać. Nie mogą niczego zauważyć. Przynajmniej teraz, na samym początku. Broda i ten strój trochę pomogą. Będą tak zajęci przypatrywaniem się, że nie spostrzegą drobiazgów. Ale oddychanie to nie drobiazg. Mogą zauważyć, jeżeli nie będziesz oddychał.
Ostrożnie wciągnął powietrze; zapiekło, wnikając do nozdrzy, przepływając przez gardło i wreszcie wypełniło ogniem płuca.
Następny wdech i jeszcze jeden, aż odczuł, że powietrze ma swój zapach, zawiera życie i jest źródłem dziwnego uniesienia. Krew zaczęła pulsować w gardle, uderzać w skroniach. Dotknął palcami przegubu drugiej dłoni i zarejestrował rytmiczne tętno.
Nadeszły mdłości, krótkie, szarpiące żołądkiem mdłości. Starał się je opanować, siedząc wyprostowany i przypominając sobie wszystko, co powinien zrobić.
Siła woli, pomyślał, siła umysłu... Potęga, której żaden człowiek nie wykorzystał w pełnym zakresie. Wola, która nakaże ciału wykonywać niezbędne czynności. Siła, która zmusi motor do działania po latach bezczynności.
Następny wdech i jeszcze jeden. Serce biło coraz równiej, pulsując jak pompa.
Uspokój się, żołądku.
Pracuj, wątrobo.
Pompuj dalej, serce.
To nie dlatego, że jesteś stary i zardzewiały, bo nigdy taki me byłeś. Inny system dopilnował, abyś był w dobrej kondycji, żebyś był gotów natychmiast, kiedy zaistnieje potrzeba.
Ale przełączenie się okazało się wstrząsem. Wiedział, że tak będzie. Z niechęcią myślał o chwili, kiedy nastąpi, zdawał sobie bowiem sprawę, co to oznacza: cierpienia nowego życia i nowego metabolizmu.
Jego umysł zawierał plany ciała i wszystkich jego roboczych części... Niestabilny, drżący obraz, który zachodził mgłą, dygotał i zmieniał kolory.
Stabilizował go jednak potęgą umysłu, siłą woli tak długo, aż schemat stał się nieruchomy, ostry i jasny. Wtedy wiedział już, że najgorsze ma za sobą.
Tak mocno zacisnął dłonie na przyrządach sterowniczych statku, że niemal wygiął metal. Całe ciało spłynęło potem, poczuł się słaby i wiotki.
Nerwy uspokajały się coraz bardziej, krew pulsowała rytmicznie, oddychał, nie myśląc już o tym.
Przez chwilę siedział spokojnie w fotelu. Znowu powiew wiatru wpadł przez rozbity iluminator i pogłaskał go po policzku. Samochód szybko się zbliżał.
- Johnny - szepnął. - Jesteśmy w domu. Udało się. To mój dom, Johnny. Miejsce, o którym mówiłem.
Nie było odpowiedzi, jedynie pełne zadowolenia drgnięcie gdzieś w głębi mózgu, dziwne, ukryte głęboko poczucie bezpieczeństwa, podobne do tego, które przeżywamy w wieku ośmiu lat, leżąc w łóżku i otulając się kołdrą.
- Johnny! - zawołał.
I znowu poczuł takie samo drgnięcie... podnoszący na duchu dotyk. Zupełnie jak psi nos, wsuwający się w opuszczoną dłoń.
Ktoś łomotał w luk statku. Tłukł pięściami i wołał głośno.
- W porządku - odpowiedział Asher Sutton. - Idę. Już idę.
Sięgnął w dół, podniósł walizeczkę stojącą obok fotela i wsunął ją pod ramię. Podszedł do luku, otworzył go i zszedł na ziemię.
Przed nim stał tylko jeden człowiek.
- Hallo - powitał go Sutton.
- Witamy na Ziemi, sir - odparł mężczyzna i to “sir" poruszyło jakieś struny pamięci. Spojrzał na czoło rozmówcy i zobaczył delikatny ślad wytatuowanego numeru seryjnego.
Zapomniał o androidach. Zapewne również o wielu innych rzeczach. O drobnych regułach postępowania, które przeminęły w ciągu dwudziestu lat.
Spostrzegł, że android patrzy na niego - na nagie kolano sterczące z przetartej nogawki, na bose stopy, wyjaśnił więc ostro:
- Tam, gdzie byłem, nie mogłem codziennie kupować garnituru.
- Nie, proszę pana - zgodził się android.
- A brodę mam dlatego - oznajmił Sutton - że nie mogłem się golić.
- Już widziałem brody - rzekł android.
Asher stał spokojnie i patrzył na rozpościerający się przed nim świat... Na strzelające w górę, lśniące w porannym słońcu wieże, na zieleń parku i łąki, ciemniejsze w odcieniu liście drzew, błękitne i szkarłatne plamy klombów na pochylonych tarasach.
Wziął głęboki wdech i poczuł powietrze wypełniające mu płuca, wędrujące w poszukiwaniu wszystkich, najdalszych nawet pęcherzyków, które od tak dawna były go pozbawione. I wszystko zaczęło powracać, znowu do niego powracać... Wspomnienie życia na Ziemi, słońca o świcie i płomienistych zachodów, głębokiego błękitu nieba i rosy na trawie, pospiesznych, zmieszanych tonów ludzkiej mowy, rytmu ludzkiej muzyki, przyjaznych ptaków i wiewiórek - po prostu spokoju i przyjemności życia.
- Samochód czeka - oznajmił android. - Zawiozę pana do człowieka.
- Wolałbym iść pieszo - odparł Sutton.
Android pokręcił głową.
- Człowiek oczekuje pana i bardzo się niecierpliwi.
- No, dobrze - zgodził się Asher.
Fotel był miękki; zapadał się w niego stopniowo, trzymając ostrożnie walizeczkę na kolanach.
Kiedy jechali, patrzył przez okno, zafascynowany bogactwem zieleni.
- Zielone pola Ziemi - powiedział. - A może były to “zielone pagórki"? Zresztą, nieważne. Tak brzmiały słowa piosenki napisanej dawno temu. Wtedy, gdy na Ziemi były jeszcze pola, a nie parki; pola, na których Człowiek orał ziemię, aby przygotować ją pod coś ważniejszego niż kwietniki. Było tak tysiące lat temu, kiedy Człowiek dopiero poczuł w duszy zew kosmosu. Wiele lat przed tym, nim Ziemia stała się stolicą i centrum galaktycznego imperium.
Wielki statek międzygwiezdny startował z odległego krańca pola startowego i popychany płomieniami tryskającymi z dysz silników, ślizgał się po gładkich jak lód plastykowych prowadnicach. Jego dziób przemknął po odchylonym ku górze wygięciu rampy startowej i kosmolot przekształcił się w grzmiącą smugę srebra pędzącą w błękit, która błysnęła czerwonym złotem w porannym słońcu i zniknęła, pochłonięta lazurową mgłą nieba.
Sutton znowu popatrzył na Ziemię; siedział nieruchomo, sycąc się jej widokiem, jak człowiek po wielomiesięcznej zimie syci się pierwszymi promieniami silnego wiosennego słońca.
Daleko na północy piętrzyły się podwójne wieże Urzędu Sprawiedliwości, Wydziału do Spraw Obcych. Na wschodzie zaś widniała piramida lśniącego plastyku i szkła, która była Uniwersytetem Północnoamerykańskim. I inne budynki, o których zapomniał... do których nie mógł dopasować żadnej nazwy. Oddzielały je całe mile, a między nimi znajdowały się parki i dzielnice mieszkalne. Żaden z domów nie stał w pozbawionej życia pustce - wszystkie były osłonięte drzewami i krzewami Przez zieleń pokrywającą falujące wzgórza dostrzegał przebłyski barw, zdradzające miejsca zamieszkane przez ludzi.
Samochód zatrzymał się płynnie przed gmachem zarządu kosmoportu i android otworzył drzwi.
- Tędy, proszę pana - powiedział.
W holu zajętych było zaledwie kilka krzeseł. Siedzieli na nich przeważnie ludzie. Ludzie lub androidy, pomyślał Sutton. Trudno to rozróżnić, dopóki nie zobaczy się ich czół.
Znak na czole, marka producenta. Wymowny ślad, który oznajmia: “To nie człowiek, choć wygląda jak on".
To właśnie one, androidy, będą mnie słuchały. To one zwrócą uwagę na moje słowa. To one uchronią mnie przed przyszłą nienawiścią, którą Człowiek może zacząć do mnie żywić.
Są bowiem w sytuacji gorszej niż wydziedziczeni. Nie są byłymi ludźmi, są tymi, którzy nigdy nimi nie byli.
Nie zrodziła ich kobieta, lecz powstały w laboratorium. Ich matką jest retorta z chemikaliami, a ojcem pomysłowość i technologia normalnej rasy.
Android - sztuczny człowiek. Stworzony w laboratorium jako wynik ogromnej wiedzy Człowieka o chemikaliach, atomach, strukturze molekularnej i dziwnych reakcjach chemicznych, które znamy pod nazwą życia.
Androidy są ludźmi pod każdym prawie względem, oprócz dwóch wyjątków: znaku na czole i niezdolności do biologicznej reprodukcji.
Sztuczni ludzie, którzy mają pomagać ludziom prawdziwym, biologicznym, dźwigać ciężar galaktycznego imperium, sprawiać, by cieniutka linia ludzkości stała się nieco grubsza. Ale muszą znać swoje miejsce. O tak, z całą pewnością muszą znać swoje miejsce.
Korytarz był pusty i Sutton, klapiąc bosymi stopami o podłogę, szedł za androidem.
Zatrzymali się przed drzwiami, na których widniał napis:
THOMAS H. DAVIS
(Człowiek)
Kierownik Działu Operacyjnego
- To tutaj - oznajmił android.
Sutton wszedł do środka. Mężczyzna siedzący za biurkiem podniósł wzrok i głośno przełknął ślinę.
- Jestem człowiekiem - rzekł Asher. - Może na niego nie wyglądam, ale nim jestem.
Mężczyzna za biurkiem wskazał kciukiem krzesło.
- Niech pan siada - polecił.
Sutton usiadł.
- Dlaczego nie odpowiadał pan na nasze sygnały? - zapytał Davis.
- Miałem popsuty aparat - wyjaśnił Asher.
- Pański statek nie ma znaków rejestracyjnych.
- Zmyły je deszcze - stwierdził Sutton - a nie miałem farby.
- Deszcz nie zmywa farby.
- Na Ziemi, zgoda. Ale nie tam gdzie byłem
- A pańskie silniki? - dociekał Davish - Nie odbieraliśmy żadnych oznak ich pracy.
- Bo nie pracowały - odparł indagowany.
Grdyka Davisa poruszy...
uwzin6