Isaac_Bashevis_Singer_-_Pan_z_Krakowa.rtf

(57 KB) Pobierz
Isaac Bashevis Singer

Isaac Bashevis Singer

 

 

 

Pan z Krakowa

(Przełożył Andrzej A. Zasadziński)


I

Wśród gęstych lasów i głębokich mokradeł, na stoku wzgórza, tuż pod szczytem, leżało mia­steczko Frampol. Nikt nie wiedział, kto je założył i dlaczego właśnie tutaj. Kozy pasły się tu na starym cmentarzu wśród zapadających się w ziemię macew. W siedzibie gminy znajdowała się kronika spisana na pergaminie, ale brakowało pierwszej strony, a pismo było już wyblakłe. Wśród ludzi krążyły legendy, opo­wieści o diabelskiej intrydze, w którą byli zamieszani: szalony pan, rozpustna pani, żydowski uczony i dziki pies. Prawdziwe pochodzenie tych historii ginęło w mro­kach przeszłości. Okoliczni chłopi cierpieli biedę; ziemia była tu marna. Żydzi, którzy żyli w miasteczku, również klepali biedę: ich domostwa wieńczyły strzechy, a kle­piska zastępowały podłogę. W lecie wielu z nich chodziło boso. Gdy dni były chłodne, owijali sobie stopy szmatami lub nosili sandały ze słomy.

Rabin Ozer, chociaż wielki i szanowany erudyta, otrzymywał jako zapłatę jedynie osiemnaście groszy tygodniowo. Nie tylko spełniał obowiązki rzezaka, ale był również nauczycielem, swatem, łaziebnym, a także opiekunem w przytułku. Nawet ci mieszkańcy mias­teczka, których uważano za bogatych, nie wiedzieli co to dobrobyt. Nosili bawełniane chałaty, które prze­pasywali sznurkiem. Mięso jedli tylko w szabas. Również złote monety były rzadkością we Frampolu.

Za to los obdarzył mieszkańców Frampola wspa­niałymi dziećmi. Chłopcy byli wysocy i silni, a dziewczęta piękne. Jednak nie dane im było w pełni cieszyć się tym uśmiechem losu, ponieważ młodzi mężczyźni żenili się z dziewczętami z innych miast, a ich siostry, nie mając posagu, tkwiły w staropanieństwie. Lecz mimo tego wszystkiego, w jakiś niewyjaśniony sposób, przy niedostatku żywności i złej wodzie, dzieci dalej chowały się zdrowo.

Pewnego lata przyszła susza. Nawet najstarsi chłopi nie pamiętali takiej klęski. Nie spadła ani kropla deszczu. Zboże skarlało i wyschło. Nie było co zbierać z pól. Kiedy już udało się ściąć i zebrać trochę snopków żyta, przyszedł deszcz, a z nim grad, który zniszczył wszystko to, co oszczędziła susza. Tuż przed burzą przyleciała szarańcza wielkości ptaków. Mówiono, że z gardzieli owadów wydobywały się ludzkie głosy. Atakowały chłopów, któ­rzy chcieli je przegnać. Tego roku nie urządzono tradycyj­nego targu, ponieważ wszystko było zniszczone i nie było czym handlować. Żywności brakowało chłopom, jak i Żydom z Frampola. I chociaż w dużych miastach było ziarno, to i tak nikt nie był w stanie go kupić.

Kiedy już porzucono wszelką nadzieję i całe miastecz­ko miało iść na żebry, stał się cud. Do Frampola przybył powóz, ciągniony przez osiem chyżych koni. Mieszkańcy myśleli, że jego właścicielem był polski pan, ale okazało się, że wysiadł z niego Żyd, młody mężczyzna między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia. Wysoki i bla­dy, z twarzą okoloną czarną brodą i ciemnymi oczami, które pałały niesamowitym blaskiem. Miał na sobie sobolowy kołpak, buty ze srebrnymi zapinkami oraz obszyty futrem bobrowym kaftan, przepasany zieloną szarfą z jedwabiu. Z ciekawości zbiegło się całe miastecz­ko, aby zobaczyć nieznajomego. A oto, co powiedział o sobie. Był doktorem, wdowcem z Krakowa. Jego żona, córka bogatego kupca, zmarła wraz z dzieckiem przy porodzie.

Poruszeni mieszkańcy spytali go, dlaczego przybył do Frampola. Odpowiedział im, że zrobił to za radą pewnego szacownego rabina. Melancholia, w którą popadł po śmierci żony, miała, zapewniał go rabin, ustąpić, kiedy przyjedzie do Frampola. Kiedy zaczął rozdawać jałmużnę - po trzy, sześć groszy i pół guldena monetą - tłumnie obiegli go żebracy, którzy przyszli z przytułku. Od razu też biegli po chleb do piekarza, który widząc to posłał do Zamościa po worek mąki.

- Tylko jeden worek? - spytał ze zdziwieniem młody doktor. - Przecież tego nie wystarczy nawet na jeden dzień. Zamówię cały wóz, nie tylko zwykłej, ale również pszennej mąki.

- Ale my nie mamy pieniędzy - wyjaśniła starszyzna miasteczka.

- Jeśli Bóg pozwoli, oddacie, kiedy nadejdą lepsze czasy - mówiąc to nieznajomy wyciągnął sakiewkę wy­pchaną złotymi dukatami. Kiedy liczył monety, cały Frampol zaczął wiwatować z radości.

Następnego dnia wozy wypełnione przednią mąką, gryką, jęczmieniem, prosem i fasolą zajechały do Fram­pola. Wiadomości o szczęśliwym losie, jaki spotkał miasteczko, dotarły do chłopów, którzy też zaraz udali się do Żydów, tak jak kiedyś Egipcjanie do Józefa, aby kupić różne towary. Nie mając pieniędzy płacili w naturze, co spowodowało, że w miasteczku pojawiło się mięso. Znowu w domach palono w piecu, a garnki były pełne strawy. Dym unoszący się z kominów roznosił wieczorem po miasteczku zapach pieczonych kurczaków i gęsi, cebuli i czosnku, świeżo pieczonego chleba i ciasta. Mieszkańcy powrócili do swoich zajęć; szewcy naprawiali obuwie; krawcy złapali się znowu za swoje pordzewiałe nożyce i żelazka.

Wieczory były ciepłe, a niebo czyste, chociaż już dawno minęły Kuczki. Wydawało się, że gwiazdy stały się jakby większe. Nawet ptaki czuwały, ćwierkając i świer­gocąc, jakby to był środek lata. Nieznajomy z Krakowa zajął najlepszy pokój w gospodzie. Na kolację jadał pieczoną kaczkę z marcepanem i struclę. Posiłek kończył deserem, na który podawano mu morele i węgierskie wino. Sześć świec ozdabiało jego stół. Pewnego wieczoru, po kolacji, doktor z Krakowa wszedł do głównej sali w gospodzie, gdzie zebrali się co bardziej wścibscy mieszkańcy miasteczka, i zapytał: - Czy ktoś chciałby zagrać w karty?

- Przecież jeszcze daleko do Chanuki - odpowiedzieli zebrani ze zdziwieniem.

- Po co czekać do Chanuki? Będę płacił po guldenie za każdy grosz.

Kilku bardziej zuchwałych chciało spróbować szczęś­cia i okazało się, że fortuna się do nich uśmiechnęła. Każdy grosz obracał się w guldena, a z jednego guldena robiło się trzydzieści. Grał każdy, kto chciał. Wszyscy wygrywali. Ale nieznajomy nie wydawał się tym zmart­wiony. Banknoty oraz srebrne i złote monety piętrzyły się na stole. Tłum kobiet i dziewcząt cisnął się do sali i miało się wrażenie, że w ich oczach odbija się blask leżącego na stole złota. Z wrażenia aż dech im zaparło. Nigdy przedtem nic podobnego nie zdarzyło się we Frampolu. Matki namawiały więc córki, aby dbały usilnie o swoje fryzury, i pozwoliły im chodzić na co dzień w odświętnych sukienkach. Dziewczyna, która by znalazła uznanie w oczach młodego doktora, uchodziłaby za szczęśliwą - doktor nie żądałby przecież żadnego posagu.

 

II

Następnego ranka swaci przyszli do niego i każdy zaczął wychwalać zalety dziewczyny, którą reprezen­tował. Doktor zaprosił ich, aby usiedli, następnie poczęs­tował ich miodowymi ciasteczkami, orzechami oraz pit­nym miodem i oświadczył:

- Od każdego z was słyszę to samo. Każda dziewczyna jest piękna, mądra i ma same zalety. Ale skąd mogę wiedzieć, który z was mówi prawdę? Chciałbym najlepszą z nich wziąć sobie za żonę. Oto co proponuję: niech odbędzie się bal, na który zaproszone zostaną wszystkie panny na wydaniu. Będę miał wtedy okazję przyjrzeć się im dokładnie i wybrać tę najlepszą. Wówczas dopiero będzie można spisać kontrakt ślubny i przygotować wesele.

Swaci oniemieli z osłupienia. Dopiero po chwili stary Mendel pierwszy otworzył usta: - Bal? To jest odpowied­nie dla bogatych gojów, ale my, Żydzi, nie oddajemy się takim rozrywkom od czasu zburzenia Świątyni, chyba że Prawo na to pozwala w okresie pewnych świąt.

- Czyż każdy Żyd nie jest zobowiązany wydać swoje córki za mąż? - spytał doktor.

- Ależ dziewczęta nie mają odpowiednich strojów - zaprotestował inny swat. - Z powodu suszy musiałyby ubrać stare szmaty.

- Zadbam o to, aby wszystkie były odpowiednio ubrane. Zamówię w Zamościu tyle jedwabiu, wełny, aksamitu i płótna, ile będzie potrzeba, aby każda z nich sprawiła sobie odpowiedni strój. Niech się odbędzie bal, którego Frampol nigdy nie zapomni.

- Ale gdzie go urządzimy? - wtrącił następny swat. - Sala, w której odbywały się wesela, spłonęła, a nasze domostwa są za małe.

- A rynek? - zasugerował pan z Krakowa.

- Mamy już przecież cheszwan i lada chwila zrobi się zimno.

- Wybierzemy ciepły wieczór, kiedy księżyc będzie w pełni. Nie macie się co tym martwić.

Na wszystkie obiekcje swatów nieznajomy miał za­wsze gotową odpowiedź. W końcu zgodzili się, że należy poradzić się starszych gminy. Doktor oświadczył, że mu się nie spieszy i poczeka na ich decyzję. W czasie całej rozmowy grał sobie spokojnie w szachy z jednym z naj­zdolniejszych młodzieńców w miasteczku i pogryzał rodzynki.

Starszyzna zareagowała na tę propozycję sceptycznie. Natomiast młode dziewczęta były nią podekscytowane. Młodzieńcy również nie mieli nic przeciwko temu. Matki na początku udawały, że się wahają, ale w końcu dały przyzwolenie. Kiedy delegacja starszyzny starała się uzyskać zgodę rabina Ozera, ten wpadł w szał.

- Co to za szarlataneria?! - krzyczał. - Frampol to nie Kraków. Tylko nam balu potrzeba! Niech Bóg broni, bo jeszcze sprowadzimy na nasze domostwa jakąś zarazę i niewinne dzieci zapłacą za naszą lek­komyślność.

Co bardziej praktyczni starali się przekonać rabina, mówiąc: - Nasze córki chodzą teraz oberwane i do tego boso. Zapewnimy im ubranie i buty. Jeśli jedna z nich mu się spodoba, to się z nią ożeni i zamieszka tutaj. Z pewnością będzie to z korzyścią dla nas. Synagoga potrzebuje nowego dachu. Okna w domu nauki są już stare i poroz­bijane, a mykwa pilnie wymaga remontu. W przytułku chorzy leżą na wiązkach gnijącej słomy.

- To wszystko prawda. Ale jeśli dopuścimy się grzechu?

- Wszystko odbędzie się zgodnie z Prawem, rabi. Możesz nam zaufać.

Rabin Ozer wziął z półki księgę Prawa i zaczął ją kartkować. Od czasu do czasu zatrzymywał się na jakiejś stronie i pilnie coś studiował. Wreszcie po wielu waha­niach, wzdychając, wyraził zgodę. A czy w ogóle miał jakiś wybór? Sam już od sześciu miesięcy nie otrzymywał zapłaty.

Jak tylko rabin wyraził zgodę, w miasteczku można było zaobserwować wielką krzątaninę. Kupcy bławatni od razu pojechali do Zamościa i Janowa, aby zakupić materiały i skórę za pieniądze pana z Krakowa. Krawcy i szwaczki pracowali dzień i noc; szewcy opuszczali swoje stołki tylko na czas modlitwy. Młode dziewczęta pozos­tawały w gorączkowym oczekiwaniu. Starano się przypo­mnieć sobie tańce, które już prawie zapomniano. Pieczo­no ciasteczka i różne inne ciasta. Wyciągano przy tym ze spiżarni zapasy konfitur i innych przetworów przechowy­wanych na wypadek choroby. Muzykanci z Frampola przejawiali również dużą aktywność. Należało wyczyścić i ponownie nastroić cymbały, skrzypce i kobzy, których dawno już nie używali i prawie o nich zapomnieli. Radość udzieliła się nawet najstarszym mieszkańcom, ponieważ rozeszły się pogłoski, że wytworny doktor planuje wydać przyjęcie dla biedaków, gdzie otrzymają jałmużnę.

Panny na wydaniu były całkowicie zajęte popra­wianiem swojej urody. Pielęgnowały cerę i układały włosy; niektóre z nich poszły nawet do mykwy, aby zażyć rytualnej kąpieli wraz z mężatkami. Wieczorami, z wypiekami na twarzy i roziskrzonymi oczami, od­wiedzały się nawzajem, aby opowiadać sobie różne historie i rozwiązywać zagadki. W nocy, tak jak ich matki, nie mogły spać. Ojcowie zaś wzdychali przez sen. Naraz, ni stąd, ni zowąd, dziewczęta z Frampola tak wyładniały, że młodzieńcy, którzy myśleli o ożenku poza miastem, zupełnie zaczynali tracić dla nich głowę. I chociaż młodzieńcy nadal pocili się w domu nauki nad Talmudem, to jednak jego mądrości już do nich nie docierały. Rozmawiali o balu. On tylko zaprzątał teraz ich umysły.

Doktor z Krakowa również przyjemnie spędzał czas. Kilka razy w ciągu dnia zmieniał ubranie. Najpierw był to jedwabny płaszcz noszony do pantofli ozdobionych pomponami, później zakładał wełniany kaftan do butów z cholewami. Jednym razem do posiłku siadał w pelerynie obszytej bobrowymi ogonami, innym znowu razem peleryna wyszywana była w kwiaty i liście. Na śniadanie jadał pieczonego gołębia i popijał wytrawne wino. Na obiad zamawiał kluski i bliny oraz był na tyle zuchwały, że w ciągu tygodnia jadał szabasowy czulent. Nigdy nie brał udziału w modłach, ale za to grał namiętnie w karty, orła i reszkę oraz wilki i owce. Po obiedzie często jeździł po okolicy ze swoim woźnicą. Napotkani po drodze chłopi ściągali czapki z głów i kłaniali mu się prawie do ziemi. Niekiedy znowu spacerował po Frampolu, wymachując laseczką za­kończoną złotym guzem. Kobiety tłoczyły się wtedy w oknach, aby popatrzeć na niego, a chłopcy chodzili za nim i łapali cukierki, które im rzucał. Wieczorami, wraz ze swymi kompanami, wesołymi młodzieńcami z miasteczka, pił wino całymi godzinami. Rabin Ozer ciągle ostrzegał swych podopiecznych, że weszli na ścieżkę, którą Szatan powiedzie ich na zatracenie, lecz nikt się tym nie przejmował. Bal, który miał się odbyć na rynku w środku tego miesiąca, przy pełni księżyca, całkowicie zaprzątał teraz ich umysły i serca.

 

III

Na skraju miasteczka, w niewielkiej dolince niedaleko bagna, stała chata nie większa od kurnika. Nie miała podłogi, lecz klepisko, a jej okna były zabite deskami. Dach, pokryty zielonym i żółtym mchem, przywodził na myśl ptasie gniazdo, porzucone przez swych mie­szkańców. Góry śmieci rozciągały się przed chatą, a rowy do lasowania wapna wrzynały się w podmokłą ziemię. Z kupy śmieci wystawało a to krzesełko bez siedzenia, a to dzbanek bez ucha, to znowu stół bez nóg. Butwiały tam różnego rodzaju szczotki, kości i szmaty. Właśnie tu mieszkał Lipa Szmaciarz ze swoją córką Hodłe. Kiedy żyła jego pierwsza żona, Lipa był szanowanym kupcem we Frampolu i posiadał nawet własną ławkę w synagodze, blisko wschodniej ściany. Lecz kiedy jego żona utopiła się w rzece, dotychczasowe życie Lipy legło w gruzach. Zaczął pić i zadawać się z najgorszymi mętami w miasteczku, i wkrótce zbankrutował.

Jego druga żona, żebraczka z Janowa, urodziła mu córkę, którą zostawiła, kiedy od niego odeszła, bo nie mógł jej utrzymać. Nie wzruszony odejściem żony Lipa pozostawił córkę samej sobie. Każdego dnia poświęcał kilka dni na zbieranie szmat ze śmietników. Resztę czasu spędzał w gospodzie. I chociaż żona oberżysty ciągle mu wymyślała, on nic sobie z tego nie robił i nie pozostawał jej dłużny, pyskując ile wlezie. Cieszył się dużą popularnoś­cią wśród bywalców gospody, ponieważ potrafił opowia­dać bez końca. Przyciągał tam klientelę swymi niesamo­witymi historiami o czarownicach i wiatrakach, diabłach i duchach. Potrafił również recytować z pamięci wiersze po polsku i ukraińsku, miał też dar opowiadania dow­cipów. Oberżysta pozwalał mu zajmować miejsce koło pieca i od czasu do czasu dawał mu miskę zupy i kawałek chleba. Starzy przyjaciele, którzy pamiętali czasy kiedy Lipa był jeszcze zamożny, obdarowali go czasami a to parą spodni, to znowu znoszonym paltem, czy też koszu­lą. Nie poczuwał się jednak do wdzięczności wobec swoich dobrodziejów, a zdarzało się nawet, że za ich plecami pokazywał im język.

Tak jak w porzekadle „Niedaleko pada jabłko od jabłoni", Hodłe odziedziczyła przywary obojga rodziców - ojca pijaka i matki żebraczki. Kiedy miała sześć lat, cieszyła się już reputacją złodziejki i żarłoka. Włóczyła się po mieście bosa i półnaga, zakradając się do domów pod nieobecność gospodarzy i myszkując po spiżarniach. Polowała również na kury i kaczki. Następnie podcinała im gardła kawałkiem szkła i zjadała je. I chociaż mieszkańcy Frampola ciągle ostrzegali jej ojca, że wyrośnie na lafiryndę, on jednak zupełnie się tym nie przejmował. Rzadko kiedy się do niej odzywał, a ona nawet nie nazywała go ojcem. Kiedy miała dwanaście lat, jej rozwiązłość stała się tematem rozmów wśród kobiet. Do jej budy przychodzili Cyganie. Krążyły również pogłoski, że zjadała kocie i psie mięso, nie gardząc zresztą żadną padliną. Wysoka i szczupła, o rudych włosach i zielonych oczach, chodziła boso zimą i latem, nosząc sukienki uszyte z kolorowych ścinków, które szwaczki wyrzuciły na śmieci. Była postrachem matek, ponieważ wierzono, że rzuca urok, sprowadzający młodych na manowce. Starszych gminy, próbujących ją napomnieć, spotykały z jej strony jedynie bezwstydne wyzwiska. Posiadała spryt niczym bękart i kąśliwy język niczym żmija, a kiedy uliczne łobuziaki próbowały ją zaczepiać, nie wahała się nigdy przed oddaniem ciosu. Była szczególnie uzdolniona w sztuce przeklinania, posiadając nieograniczony w tym zakresie repertuar. To od niej można było usłyszeć coś takiego jak: „A bodajbyś pypcia dostał na języku i oczy ci wygniły" lub „Niech nawet skunks ucieka przed smrodem twego gnijącego truchła".

Czasami jej przekleństwa przynosiły rezultaty i mias­teczko coraz bardziej starało się unikać wzbudzania jej gniewu. Wraz z osiągnięciem dojrzałości zaczęła unikać pokazywania się w miasteczku i z czasem prawie o niej zapomniano. Ale w dniu, kiedy kupcy z Frampola, w związku z przygotowaniami do balu, rozdawali wśród dziewczyn z miasteczka sukno i skórę, Hodłe znowu się pojawiła. Miała teraz około siedemnastu lat, w pełni już dojrzała, choć ciągle jeszcze nosiła krótką sukienkę. Twarz miała pełną piegów, a włosy w nieładzie. Na szyi wisiały jej korale, podobne do tych, które noszą Cyganki. Przeguby jej rąk oplatały bransolety z wilczych kłów. Przecisnąwszy się przez tłum, zażądała swojego przy­działu. Wszystko już prawie rozdano, tak że dostała jakieś resztki. Wściekła pobiegła szybko do domu z tym, co otrzymała. Ci, którzy to widzieli, śmiali się mówiąc: - Popatrzcie no, któż to się wybiera na bal! Ależ będzie cudownie wyglądała!

W końcu krawcy i szewcy zakończyli swoją robotę; każda sukienka i każda para butów zostały dopasowane. Dni były nadzwyczaj ciepłe, a noce tak jasne, jak wieczory w porze Szawuot. W dzień balu gwiazda poranna zbudzi­ła całe miasteczko. Po jednej stronie rynku ustawiono stoły i ławki. Kucharze napiekli już cielaków, owiec, kóz, gęsi, kaczek i kurczaków. Gotowe były również ciasta z rodzynkami, biszkopty, chałki i bułki, ciasteczka cebulowe i pierniki przyprawiane imbirem. Był także pitny miód i piwo, a sprzedawca win dostarczył beczkę węgierskiego wina. Dzieci natomiast przyniosły ze sobą łuki i strzały, którymi zwykle bawiły się w Lag ba-Omer, jak również grzechotki używane na Purim i chorągiewki na Simchat Tora. Nawet konie doktora zostały ude­korowane wierzbowymi gałązkami i jesiennymi kwia­tami, a woźnica paradował z nimi po miasteczku. Czeladnicy zostawili swoją pracę, a uczniowie jesziwy opasłe woluminy Talmudu. Młode mężatki, pomimo zakazu rabina Ozera, również przybyły na bal, ubrane w swe ślubne suknie. Towarzyszyły im młode dziewczęta, także ubrane na biało. Każda z nich trzymała w ręku świecę, tak jakby to ona miała być panną młodą. Kapela zaczęła już grać wesołą muzykę. Jedynie rabin Ozer był nieobecny. Zamknął się w swoim pokoju. Również jego służąca pobiegła na bal, zostawiając go samego. Wiedział, że takie postępowanie nie prowadzi do niczego dobrego, ale nie mógł zrobić nic, aby temu zapobiec.

Późnym popołudniem wszystkie dziewczęta zebrały się na rynku, gdzie już tłoczyli się mieszkańcy miasteczka. Bito w bębny. Występowali clowni. Dziewczęta zaczęły tańczyć, najpierw kadryla, a później chodzonego. Potem rzucono się do kozaka, a w końcu zaczęto Taniec Gniewu. Wreszcie ukazał się księżyc, chociaż słońce jeszcze nie zaszło. Wtedy pojawił się pan z Krakowa. Wjechał na białej klaczy w towarzystwie swego drużby, otoczony strażą. Na głowie miał szeroki kapelusz z pió­rem, a srebrne butony błyszczały mu na zielonym kaftanie.

Szpada wisiała u jego boku, a lśniące buty z cholewa­mi spoczywały w strzemionach. Przypominał pana wyso­kiego rodu, udającego się ze swym orszakiem na wojnę. Siedział spokojnie w siodle i obserwował tańczące dziew­częta. Wyglądały tak czarująco, a z jaką gracją się poruszały! Jedynie córka Lipy Szmaciarza nie tańczyła. Stała na boku, ignorowana przez wszystkich.

 

IV

Zachodzące słońce, nadzwyczaj ogromne, spoglądało gniewnie, niczym oko Opatrzności, na rynek we Frampolu. Jak rzeki płonącej siarki, ogniste chmury pędziły po niebie, przybierając kształty a to słoni, to lwów, to znowu węży czy też innych potworów. Wydawało się, że te stwory na niebie prowadzą ze sobą walkę. Widać było, że pożerają się nawzajem, plując przy tym i buchając ogniem. Wyglądało to prawie jak Rzeka Ognia, gdzie demony dręczą złoczyńców wśród rozpalonych węgli i kup popiołu. Księżyc napęczniał i stał się ogromny, jakby zabarwiony krwią. Pojawiły się na nim wielkie plamy oraz bruzdy i przestał świecić. Zniknęły również gwiazdy i zapadły ciemności. Mło­dzieńcy przynieśli pochodnie, przygotowano również beczkę płonącej smoły. Cienie przesuwały się w tę i z powrotem, tak jakby uczestniczyły we własnym balu. Wydawało się, że wibrują domy okalające rynek; dachy falowały, a kominy ulegały wstrząsom. Takiej wesołości i upojenia alkoholem nigdy przedtem nie widziano we Frampolu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy każdy mógł się najeść i napić do woli. Ta ogólna wesołość udzieliła się również zwierzętom. Konie rżały, krowy ryczały, piały również te nieliczne koguty, którym udało się ujść przed nożem. Nadleciały stada wron i innych dziwnych ptaków, aby pożywić się odpadkami. Robaczki świętojańskie rozświetlały ciemności, a błyskawica przeszyła niebo na horyzoncie. Ale nie było słychać grzmotu. Na kilka chwil pojawiła się na niebie przedziwna kula świetlna, która następnie szybko zniknęła za horyzontem, pozostawiając za sobą szkarłatny ogon, niczym słup ognia. Kiedy tak wszyscy z podziwem obserwowali niebo, pan z Krakowa przemówił:

- Posłuchajcie mnie. Mam wam wspaniałe rzeczy do powiedzenia, ale niech nikt z góry się nie cieszy. Mężowie, weźcie w objęcia swe żony. Młodzieńcy, uważajcie na swoje dziewczyny. Widzicie we mnie najbogatszego człowieka na całym świecie. Pieniądze to jak piasek dla mnie, a diamenty to jak kamienie. Pochodzę z ziemi Ofir, gdzie król Salomon znalazł złoto dla swej świątyni. Zamieszkuję pałac Królowej Saby. Mój powóz zrobiony jest z solidnego złota, jego koła wysadzane są szafirami, a szprychy toczone z kości słoniowej, lampy zaś ozdobione rubinami, szmaragdami, opalami i ametystami. Władca Dziesięciu Zaginionych Pokoleń Izraela zna wasze cierpienia i przysłał mnie, abym został waszym dobroczyńcą. Ale jest jednak warunek. Dzisiejszego wieczoru wszystkie dziewice muszą wyjść za mąż. Dam każdej pannie posag w wysokości dziesięciu tysięcy dukatów oraz sznur pereł, długi po pas. Ale musicie się spieszyć. Każda panna musi znaleźć męża, zanim zegar wybije dwunastą.

Tłum oniemiał. Zrobiło się tak cicho, jak w dzień Nowego Roku tuż przed odezwaniem się baraniego rogu. Można było usłyszeć nawet bzyczenie muchy.

Nagle pewien starzec wykrzyknął: - Ależ to jest niemożliwe! Dziewczęta nie są przecież nawet zaręczone.

- Niech się więc zaręczą.

- Z kim?

- Możemy ciągnąć losy - odpowiedział pan z Krakowa. - Na kartkach napiszemy imiona tych, którzy mają wstąpić w związki małżeńskie. Moje również. A później będziemy ciągnąć, aby zobaczyć, kto komu został przeznaczony.

- Ale panna musi czekać siedem dni. Trzeba przecież dokonać przepisanych ablucji.

- Niech ten grzech spadnie na mnie. Nie będzie musiała czekać.

Pomimo protestów starszych mężczyzn i ich żon, podarto większy kawałek papieru na mniejsze i na każdym skryba napisał imiona dziewcząt i młodzieńców. Szames gminy, teraz na służbie u pana z Krakowa, wyciągał z jednej czapki imiona młodzieńców, a z drugiej imiona dziewcząt, wyśpiewując je pod melodię, której używał kiedy wzywał członków kongregacji do czytania Tory.

- Nahum, syn Katriela, zaręczony z Jentł, córką Natana. Salomon, syn Kow Baera, zaręczony z Tryną, córką Jonasza Lieba.

Dobór wydawał się dziwny, ale ponieważ w nocy wszystkie koty są czarne, kojarzone pary nie wzbudzały większych zastrzeżeń. Po każdym ciągnieniu nowo zarę­czona para, trzymając się za ręce, podchodziła do dok­tora, aby odebrać posag i prezent ślubny. Tak jak powiedział, pan z Krakowa wręczał każdej parze obieca­ną sumę dukatów, a na szyi każdej panny młodej zawieszał sznur pereł. Matki widząc to nie mogły po­wstrzymać radości i zaczynały krzyczeć. Ojcowie stali na boku zaszokowani. Kiedy dziewczęta uniosły do góry swoje suknie, aby schwycić złote monety rozdawane przez doktora, można było zobaczyć ich nogi i spodnią bieliznę, co wprowadzało mężczyzn w szał pożądania. Skrzypce piszczały, bębny dudniły, trąby ryczały. Harmider był ogłuszający. Dwunastoletni chłopcy byli kojarzeni ze „starymi pannami" mającymi po dziewiętnaście lat. Synowie zamożnych obywateli miasteczka dostawali za narzeczone córki biedaków; karlice kojarzone były z wiel­koludami, piękności z kalekami. Na dwóch ostatnich kawałkach papieru pojawiły się imiona pana z Krakowa i Hodłe, córki Lipy Szmaciarza.

Ten sam starzec, który uprzednio protestował, wy­krzyknął: - Biada nam, ta dziewczyna jest ladacznicą!

- Podejdź do mnie, Hodłe, pójdź do swego oblubień­ca - rozkazał doktor.

Hodłe ubrana w perkalową sukienkę, w sandałach na nogach i z włosami uplecionymi w dwa warkocze, nie czekała na powtórne zaproszenie. Jak tylko usłyszała, że ją wołają, podbiegła tam, gdzie stała klacz pana z Krako­wa, i upadła do jej kopyt. Siedem razy tak padała przed nim plackiem.

- Czy to prawda, co mówi ten stary głupiec? - spytał ją jej przyszły mąż.

- Tak, mój panie, to prawda.

- Czy grzeszyłaś tylko z Żydami, czy także z gojami?

- Z jednymi i z drugimi.

- Czy robiłaś to dla chleba?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin