Zaleska Maria Julia - Młody wygnaniec.pdf

(1429 KB) Pobierz
Zaleska Maria Julia - Młody wygnaniec - Kopia
310784471.002.png
I
SPOTKANIE
Podczas wypadków, które w tej książce opowiedzieć zamierzamy, to jest
przy schyłku XVIII stulecia, w zachodniej stronie Stanów Zjednoczonych
Ameryki Północnej, o kilkaset mil za rzeką Missisipi, rozciągała się puszcza
niezmierzona, a w części stepy zielone, bujną wysoką trawą porosłe. Trzy
większe rzeki: Kanadyjska, Arkansas i Rzeka Czerwona, przerzynają rozle
gły ten obszar ziemi, tocząc swe wody w kierunku wschodnim i zabierając
po drodze większe i mniejsze dopływy.
Niezliczone stada dzikich koni, żubrów, jeleni, antylop, a także i groma
dy drapieżnych zwierząt wszelkiego rodzaju ożywiały puszczę uposażoną
najrozkoszniejszą w świecie roślinnością, a najpotężniejsze i najokrutniej
sze plemiona Indian czerwonoskórych miały w niej myśliwskie koczowiska.
Kriksowie, Osagowie, Pawnisy, Komanszowie i inni krążyli ustawicznie
po lasach i stepach wiodąc pomiędzy sobą krwawe walki i napadając na
białych, którzy ważyli się wkroczyć w odwieczne ich siedziby i przywłasz
czyć je sobie.
A jednak wielu ludzi odważnych osiedlało się w tych okolicach nie
gościnnych, tylu skarbami przyrody obdarzonych: myśliwi, tak zwani trape
rzy czyli sidlnicy, łowiący w sidła bobry i drobniejszą zwierzynę, wędrowcy
rozmaici, zwabieni obfitością myśliwskiej zdobyczy stawili śmiało czoło
niebezpieczeństwom, grożącym im wśród puszczy. Tu i ówdzie znalazł się
nawet nieustraszony skwater 1 , zakładający osadę w jej obrębie, chociaż
1 Skwaterami nazywają ludzi, którzy osiedlają się w dzikich okolicach nie mając żadnych
praw własności, karczują las, uprawiają ziemię wprzód nietkniętą i zbierają z niej plony.
(Przypisy podajemy za wydaniem, na którym oparto niniejszą książkę)
3
310784471.003.png
wiedział dobrze, iż zuchwalstwo to w każdej chwili życiem przypłacić może.
Przenieśmy się teraz myślą w głąb tej puszczy niezmierzonej, na wybrze
że jednego z licznych strumieni wpadających do rzeki Arkansas.
Było to przy końcu czerwca r. 1792, w godzinach popołudniowych.
Straszliwy upał, panujący dnia tego nawet w cienistych gąszczach leśnych,
ustawał już po trochu, gdyż lekki wietrzyk odświeżył powietrze i rozpędził
roje dokuczliwych moskitów, drobnych komarów, które są plagą tych oko
lic, zwłaszcza w pobliżu bagien i moczarów rozsianych po lasach.
Rzeka, wijąca się pomiędzy drzewami w rozlicznych zakrętach, była w
tym miejscu dosyć szeroka, a prawdopodobnie i głęboka. Klony i wiązy,
rosnące na niskich brzegach, pochylały swe konary ponad wód zwiercia
dłem i w wielu miejscach osłaniały rzekę wspaniałym, zielonym sklepie
niem.
W małej zatoce, wrzynającej się w gęstwinę nadbrzeżną, pluskała się
gromadka dzikich gęsi, które w mieliźnie szukały pożywienia. Nie okazywa
ły najmniejszego niepokoju; widocznie czuły się zupełnie bezpieczne w tym
zaciszu, gdzie może jeszcze nigdy nie postała stopa ludzka, nie ozwał się
wystrzał palnej broni. A jednak po jakimś czasie ptaki przerwały swoje po
szukiwania i powyciągały szyje nasłuchując z ciekawością raczej, niżeli z
trwogą. W tej samej chwili ozwał się nagle huk, dwie gęsi padły ugodzone
strzałem, reszta zerwała się z przeraźliwym wrzaskiem i znikła wśród gę
stwiny leśnej.
Tymczasem dały się słyszeć silne uderzenia wioseł i mała łódka, mknąca
jak strzała, ukazała się na rzece. Było to czółenko z kory drzewnej, używane
zwykle przez krajowców czerwonoskórych; człowiek, kierujący nim zręcz
nie, wpłynął do zatoki, pochwycił jedną gęś zabitą i puścił się w pogoń za
drugą, żyjącą jeszcze, która usiłowała odpłynąć na środek rzeki. My tymcza
sem przypatrzmy się bliżej żeglarzowi.
Był to młodzieniec, wyglądający na lat dwadzieścia cztery najwyżej, wy
sokiego wzrostu, silnie zbudowany, prawdziwie atletycznej postawy. Czar
na, gęsta broda nadawała pięknej jego twarzy wyraz męskiej dojrzałości.
Czoło, miał wyniosłe, pogodne; duże ciemne oczy, ocienione łukami czarnych
4
310784471.004.png
brwi, jaśniały żywym blaskiem, usta kształtne szczelnie były zamknięte.
Ubiór jego był bardzo prosty: miał na sobie obcisłe spodnie, bluzę my
śliwską z bawełnianej tkaniny, wyszywaną kolorową wełną i przepasaną na
biodrach szerokim pasem skórzanym, obuwie z miękkiej jeleniej skóry,
sięgające wyżej kolan, czapkę bobrową, spod której wymykały się bujne
kędziory kruczych włosów. Przy nim leżała w czółenku długa ciężka strzel
ba, zza pasa wyglądała błyszcząca siekierka i nóż myśliwski o szerokim
ostrzu. U pasa zwieszały się także dwa rogi bawole, napełnione prochem i
kulami. Oprócz tego myśliwy gdyż z opisu jego powierzchowności czytel
nik odgadł już zapewne myśliwego miał u boku dość dużą torbę, zawiera
jącą różne przedmioty codziennego użytku. Młodzieniec silnie pracował
wiosłami, goniąc za zranioną gęsią, która wciąż jeszcze trzepotała się w
wodzie i odpływała coraz dalej.
Daremne twoje usiłowania, kochanko, nie ujdziesz mojej ręki mruk
nął myśliwy przez zaciśnięte zęby. Wymówiwszy te słowa przestał nagle
wiosłować, podniósł głowę, jakby zapomniał o zdobyczy, którą prąd rzeki
unosił, i z natężoną uwagą zdawał się łowić uchem jakiś odgłos oddalony.
To szczekanie psów szepnął znów sam do siebie. Gdzieś bardzo da
leko, w każdym razie trzeba się ukryć i czekać, co z tego będzie.
Mówiąc to myśliwy skierował spiesznie czółenko swoje do brzegu, wy
skoczył, wyciągnął je z wody i ukrył wśród zwieszających się gałęzi drzewa
tak doskonale, że najbystrzejszy wzrok nie zdołałby go tam dojrzeć. Potem
stanął za pniem potężnego klonu nie zdradzając najlżejszym szelestem swej
obecności.
Tymczasem szczekanie psów stawało się coraz wyraźniejsze i zbliżało się
szybko; szmer przygłuszony dał się słyszeć pośród zarośli na przeciwnym
brzegu rzeki. Myśliwy podniósł strzelbę gotując się do obrony w razie nie
bezpieczeństwa, a wtem czarna postać ludzka wynurzyła się z zarośli, wsko
czyła do wody i popłynęła do brzegu, na którym strzelec był zaczajony.
Zbiegły niewolnik szepnął młodzieniec, opuścił strzelbę i patrzył
spokojnie na płynącego Murzyna.
5
310784471.005.png
Jeszcze biedny zbieg nie przebył połowy szerokości rzeki, gdy na wy
brzeżu, z którego przed chwilą wskoczył do wody, ukazały się dwa ogromne
psy. Chrapliwe ich sapanie i wywieszone z paszcz języki świadczyły o dłu
gim i nużącym biegu. Gdy ujrzały Murzyna, zaczęły ujadać wściekle, a jed
nocześnie w niewielkiej odległości ozwały się głosy ludzkie, nawołujące psy
i pobudzające je do pogoni. Zwierzęta biegały jak oszalałe po wybrzeżu,
nareszcie jeden pies gwałtownie rzucił się do wody i począł płynąć tak śmia
ło i szybko, że zbliżył się wkrótce do zbiega, a ten na widok tak groźnego
niebezpieczeństwa wydał przeraźliwy okrzyk trwogi i rozpaczy.
To przecież człowiek, tamto zwierz tylko mruknął myśliwy i z nie
opisanym spokojem podniósł strzelbę. Zaledwie przyłożył ją do skroni, gdy
już i strzał rozległ się w powietrzu. Pies zawył żałośnie, opuścił łeb i zatonął
w wodzie; po chwili wypłynął znów na powierzchnię, lecz nie dawał już
żadnych znaków życia, a prąd wody porwał martwe szczątki i uniósł na
falach.
Śmiało, przyjacielu, śmiało wołał myśliwy do Murzyna, który ze
strachu odchodził prawie od przytomności i zaledwie mógł utrzymać się na
wodzie. Mówiąc to młodzieniec nabijał strzelbę na nowo i wysuwając się zza
drzewa ukazał się oczom zbiega; ten wydał okrzyk radosnego zdziwienia i
żwawiej począł płynąć do brzegu. W chwili gdy wreszcie z pomocą myśliwe
go stanął na ziemi, po drugiej stronie rzeki ukazało się dwóch ludzi uzbro
jonych, jeden starszy, drugi znacznie młodszy; z podobieństwa rysów łatwo
było poznać w nich ojca i syna. Mieli na sobie, zwykłą odzież osadników
leśnych, obaj byli zadyszani, jakby po długim i spiesznym biegu.
Starszy zaklął straszliwie, spostrzegłszy szczątki zabitego psa na rzece, a
na wybrzeżu Murzyna, pod opieką nieznajomego człowieka.
Hej! myśliwcze, traperze, czy co tam jesteś za jeden! wykrzyknął
grzmiącym głosem.
Czego pan sobie życzy? zapytał spokojnie myśliwy, podczas gdy Mu
rzyn, nową trwogą przejęty, osunął się jakby martwy u stóp jego.
Jakim prawem zabiłeś mego psa? wołał osadnik z wściekłością.
6
310784471.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin