1987-04 - Zuchwały rajd.pdf

(538 KB) Pobierz
703822050 UNPDF
Marian Sztarski
ZUCHWAŁY RAJD
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1987
Okładkę projektował: Jerzy Rozwadowski
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak
703822050.001.png
Przed rajdem
Podczas II wojny światowej walczyły z hitlerowcami nie tylko armie regularne, ale i niezliczone
oddziały partyzanckie, działające na zapleczu sił zbrojnych wroga lub w głębi okupowanych terenów.
Powstawały one we wszystkich podbitych krajach, a w ich szeregach znaleźli się ludzie z różnych środowisk
społecznych; wstępowali do nich ci, którzy pragnęli wolności i nienawidzili faszyzmu.
W Polsce ukazało się wiele książek opisujących przebieg działań partyzanckich u nas i w innych
krajach okupowanych, ale ciągle istnieją jeszcze tematy przez autorów nie poruszane lub niedostatecznie
spopularyzowane. Do takich należy między innymi historia powstania i walki zgrupowania Kowpaka,
zgrupowania, które 23 lutego 1944 roku, w 26 rocznicę utworzenia Armii Czerwonej, zostało przekształcone
w Pierwszą Ukraińską Partyzancką Dywizję. (Pełne odtworzenie losów i dokonań oddziału, a później
zgrupowania, przekroczyłoby ramy objętościowe niewielkiego tomiku, dlatego autor skoncentrował się na
jednym tylko fragmencie jego działań — ale jakże istotnym i bliskim polskiemu czytelnikowi — odtworzył
szósty rajd kowpakowców przeprowadzony na ziemiach polskich).
Droga, jaką przebył mały oddział partyzancki, by po przeszło dwóch latach walki przeistoczyć się w
dywizję, była dramatyczna i nietypowa, tym bardziej że w ZSRR powstały tysiące podobnych oddziałów i
wiele z nich nie tylko nie rozwinęło się, ale zostały zlikwidowane. Natomiast kowpakowcy, zmagając się z
przygniatającą przewagą wroga, nie dali się zniszczyć lub rozproszyć, przeciwnie, rośli w siłę i zadawali
coraz dotkliwsze ciosy hitlerowcom.
Swe sukcesy zawdzięczali nie tylko odwadze, bohaterstwu i pogardzie śmierci, ale także „partyzanckiej
smykałce”, specyficznej i ciągle udoskonalanej taktyce walki partyzanckiej, w której wykorzystano
doświadczenia Sidora Kowpaka, szeregowca carskiej armii, partyzanta, a później oficera w wojnie domowej,
kiedy to był podwładnym sławnego Czapajewa, oraz wiedzę wojskową komisarza oddziału kapitana Semena
Rudniewa. Obaj byli Ukraińcami i pochodzili z Putywla, niewielkiego miasta rejonowego sumskiego
obwodu Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
Wojska hitlerowskie zbliżyły się do Putywla 10 września 1941 roku i wówczas to udał się do
pobliskiego lasu spadczyńskiego pięćdziesięcioletni Sidor Kowpak, przewodniczący Miejskiej Rady
Narodowej tego miasta, by zgodnie z poleceniem miejscowego komitetu partyjnego z lipca 1941 roku
utworzyć tam oddział partyzancki. Jak wynika z jego wspomnień, oddział ten, nazwany oddziałem „Dieda”
{„Dziadek”), powstał 22 września, liczył czterdzieści osób i składał się z dwóch grup: cywilów, aktywistów
z Putywla, przeważnie ludzi starszych, bez wyszkolenia wojskowego, oraz czerwonoarmistów, którzy
pochodzili z rozbitych w okrążeniu jednostek.
Ponad miesiąc później ludzie „Dieda” spotkali się z dwudziestoosobowym oddziałem partyzanckim
kapitana Semena Rudniewa, który przez długie lata służył w Armii Czerwonej, a od 1938 roku był
przewodniczącym rady rejonowej Osoawiachimu w Putywlu i zajmował się przysposobieniem wojskowym
młodzieży. Rudniew zawsze nosił wąsy i, wzorując się na nim, wąsy nosili też jego podwładni, stąd też
zwano ich „wąsalami”.
Po owym spotkaniu oddziały połączyły się (dowódcą został Kowpak, komisarzem Rudniew) i 18
października 1941 roku grupa liczyła 58 partyzantów uzbrojonych w 49 karabinów, 6 pistoletów
maszynowych, jeden stary ręczny karabin maszynowy oraz pewną liczbę min założonych niegdyś na
pobliskich polach przez cofające się oddziały radzieckie.
Kowpak szybko zrozumiał, że osiadły tryb życia oddziału nie daje szans na żadne sukcesy, co gorsza,
może skończyć się likwidacją przebywającej w jednym miejscu grupy, a ponadto jego działalność
dywersyjna będzie ograniczona do niezbyt rozległej przestrzeni. Dlatego postanowił zastosować manewr,
który jego zdaniem mógł zapewnić przewagę nad licznymi i dobrze uzbrojonymi hitlerowskimi jednostkami
lub ich sojusznikami.
W czasie akcji partyzanci, na koniach, wozach lub saniach, przemykali polnymi lub leśnymi drogami,
atakowali okupanta w rejonach, w których ataku się on nie spodziewał, i znikali z miejsca walki. Ciągły
ruch, nieustanne rajdy stały się podstawowym elementem taktyki, a zarazem specyficzną formą walki z
wrogiem. Kowpakowcy w dzień odpoczywali — latem w lesie, zimą w wioskach leżących w lasach lub z
dala od uczęszczanych dróg — a w nocy następował wymarsz do miejsca następnego biwaku. Jeśli po
drodze spotykali wroga, rozbijali go i maszerowali dalej.
Coraz znaczniejsze sukcesy Kowpaka spowodowały, że zaczęli do niego napływać liczni ochotnicy.
Oddział rozrastał się i stopniowo przekształcał w zgrupowanie. Bezkarnie dotychczas panoszący się na
Ukrainie okupant już po pierwszych uderzeniach kowpakowców poczuł się niepewnie, a terroryzowana
ludność zrozumiała, że wróg nie jest taki straszny, że można go bić i zwyciężać.
W ślad za przemieszczającym się nieustannie oddziałem szły opowieści o Kowpaku i jego dywizjach, o
armatach i czołgach zmiatających jak burza napotkanego na drodze wroga. Wkrótce historie te zaczęły
wyprzedzać partyzantów i budziły trwogę w mniejszych niemieckich garnizonach. Przy wejściach do lasów i
przed obiektami komunikacyjnymi okupant zaczął instalować specjalne tablice z napisem: „Uwaga,
Kowpak”.
W roku 1942 sława zgrupowania Kowpaka przekroczyła już linię frontu, a jego dowódca został
odznaczony po raz pierwszy medalem Złotej Gwiazdy Bohatera Związku Radzieckiego i awansowano go do
stopnia generała.
Aczkolwiek zgrupowanie Kowpaka składało się głównie z Ukraińców, to jednak nie brakowało w nim
partyzantów innych narodowości, między innymi i Polaków, których było kilkudziesięciu.
Szczególną rolę odegrali Polacy podczas opisywanego w tym tomiku rajdu „polskiego”, kiedy to
oddział dotarł na Lubelszczyznę i tu, na dalekim do niedawna zapleczu frontu wschodniego, zaczął siać
trwogę wśród okupanta i jego pomocników.
Pierwsza Ukraińska Dywizja Partyzancka im. S. Kowpaka walczyła w Puszczy Solskiej, lasach
janowskich i sieniawskich, dotarła nad San, zaatakowała lubelski węzeł kolejowy i przeszła na północ, do
Puszczy Białowieskiej. Jej działania miały szczególny charakter, ponieważ był to najsilniejszy oddział
partyzancki, jaki walczył na ziemiach polskich, i trzeba tu dodać, że mówiąc o sile, mamy na myśli nie tylko
liczbę partyzantów, która wynosiła około dwóch tysięcy żołnierzy, ale przede wszystkim siłę ognia i
doświadczenie w prowadzeniu walk. W czasie rajdu „polskiego” dywizja dysponowała własną i zdobyczną
bronią, setkami pistoletów maszynowych, wieloma dziesiątkami erkaemów i cekaemów, miała wiele
granatników, kilka moździerzy i armat, duże zapasy granatów, min i materiałów wybuchowych. Zwykłych
karabinów, pistoletów i rewolwerów nikt nawet nie liczył.
Drugą cechą szczególną działalności 1 UDP na ziemiach polskich była współpraca z ludnością polską,
dla której kowpakowcy byli sojusznikami nie tylko w walce z okupantem, ale również z grasującymi na tych
terenach bandami UPA. Z kowpakowcami ściśle współdziałali cywile, którzy spełniali rolę przewodników,
woźniców oraz gościnnych gospodarzy, i, co ważniejsze, partyzanci, członkowie oddziałów AK, BCh i AL.
Współpraca ta miała charakter doraźny, gdy członkowie tych organizacji udzielali zgrupowaniu wszelkiej
pomocy, włącznie z braniem udziału w prowadzonych walkach z własnej inicjatywy, oraz charakter
zorganizowany, kiedy to walczyły wspólnie całe oddziały, gdyż takie otrzymały polecenia od swoich
przełożonych. I nie chodzi tu wyłącznie o oddziały AL, ale także o grupy należące do AK i Bch.
Kijów — Owrucz — Sabyczyn
O świcie 28 grudnia 1943 roku z wyzwolonego przed niespełna dwoma miesiącami Kijowa wyruszyła
na północny zachód dziwna kolumna. Czternaście potężnych ciężarówek — Studebakerów , wyładowanych
po brzegi skrzyniami, pojemnikami i tobołami, między którymi usadowili się ludzie. Niektóre wozy
holowały za sobą armaty.
Kolumna poruszała się wolno wśród gruzów, lejów i wybojów straszliwie okaleczonej stolicy
Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Droga za miastem, usiana wrakami pojazdów, z wieloma
objazdami i zamarzniętymi koleinami, też nie była dużo lepsza, toteż zdarzały się odcinki, na których przez
godzinę przejeżdżano zaledwie kilka lub kilkanaście kilometrów.
W szoferce pierwszej ciężarówki, tuż obok kierowcy, siedział dowódca kolumny, przystojny mężczyzna
w mundurze podpułkownika, z długą, kasztanowatą brodą opadającą na piersi. W szoferkach pozostałych
wozów ulokowali się oficerowie w mundurach Czerwonej Armii, natomiast ludzie na ciężarówkach ubrani
byli z niewiarygodną wprost różnorodnością. Nosili ubrania cywilne, mundury radzieckie, a nawet ubiory
wojskowe armii niemieckiej, rumuńskiej i węgierskiej. Te dziwne stroje świadczyły, że nie jest to oddział
regularny Czerwonej Armii, jednak nie była to też kolumna „cywilów”.
Tylko wtajemniczeni, i to bardzo niewielka ich liczba, wiedzieli, że jest to uzupełnienie dla zgrupowania
partyzanckiego Kowpaka, zaś brodacz w mundurze podpułkownika to jego nowy dowódca, Petro Petrowicz
Werszyhora.
Większość z ponad stu pasażerów ciężarówek stanowili młodzi, jednak zahartowani w walce i
doświadczeni, partyzanci. Po niedawnym wyzwoleniu ich ziem zostali skierowani do dyspozycji
Ukraińskiego Sztabu Partyzanckiego i jako ochotnicy, mający prawo wybrać najskuteczniejszy ich zdaniem
sposób dalszej walki z okupantem, wyrazili chęć wstąpienia do legendarnego już partyzanckiego
zgrupowania Sidora Kowpaka. Teraz zadowoleni i podnieceni gwarzyli o tym, co czeka ich, kiedy dotrą do
celu. Między tymi zdrowymi, tryskającymi radością chłopcami, widać było blade, wymizerowane twarze
tych, którzy przez długi czas przebywali w szpitalach. Wszystkich ich łączyło jedno dążenie — dotrzeć do
zgrupowania, które dla jednych było jak gdyby rodzinną jednostką, dla drugich natomiast najsławniejszym w
ZSRR oddziałem partyzanckim, do którego dostać się było dużym zaszczytem. Oprócz partyzantów na
ciężarówkach znajdowali się też specjaliści wojskowi: radiotelegrafiści ze swoim sprzętem, saperzy,
artylerzyści, oficerowie polityczni i personel medyczny. Podstawowym ładunkiem ciężarówek było 40 ton
uzbrojenia, amunicji i materiałów wybuchowych.
A kim był ich dowódca, nazywany zazwyczaj „Borodą”, ze względu na bujny, jasnokasztanowaty zarost
okalający pozornie dobroduszną twarz? Jego stosunkowo wysoki stopień wojskowy mógł sugerować, że był
zawodowym oficerem, w rzeczywistości jednak przed wojną wykonywał zawód jak najbardziej cywilny i
pokojowy — był w Kijowie reżyserem filmowym.
Werszyhora miał trudne i smutne dzieciństwo. Urodził się w 1905 roku we wsi Sewerynowcy w
Mołdawii. Jego rodzice, nauczyciele wiejscy, zmarli, gdy chłopiec skończył 13 lat. Młody gimnazjalista,
którym był wówczas, stracił wszelkie środki utrzymania, wrócił do rodzinnej wsi i pasł tam bydło. Potem
pracował w młynie, a następnie jako „piśmienny” awansował na gminnego sekretarza. W 1929 roku
rozpoczął czynną służbę wojskową w orkiestrze pułkowej. Po zakończeniu służby komisarz pułku, który
dostrzegł jego zdolności aktorskie i muzykalność, skierował go do szkoły artystycznej w Odessie. Tam
Werszyhora ukończył fakultet reżyserski i zaczął pracę jako aktor i reżyser. Jednocześnie studiował w
akademii filmowej pod kierunkiem Eisensteina i Dowżenki. Po zakończeniu studiów wyreżyserował według
własnego scenariusza film o rodzinnej Mołdawii.
Miał jednak plany bardziej ambitne — marzył o filmach ukazujących walkę o wolność takich
bohaterów, jak Mołdawianin Kotowski, partyzant z okresu najazdu Napoleona Dawydow, Włoch Garibaldi.
Jego plany i marzenia runęły z chwilą, gdy rozległ się niespodziewany ryk syren alarmu przeciwlotniczego i
zabrzmiało straszliwe dla setek milionów ludzi słowo „wojna”. To ona, to wojna, zmusiła Werszyhorę do
pisania scenariuszy w naturalnym plenerze, do rejestrowania dramatycznych obrazów za pomocą krwi
własnej i swoich żołnierzy. To ona spowodowała, że jechał teraz z Kijowa w nieznane, by wziąć udział w
tworzeniu ,,drugiego frontu”, by dźwigać na własnych barkach odpowiedzialność za śrnierć i życie około
dwóch tysięcy swych przyszłych podwładnych.
W ciągu ostatnich dni spędzonych w Kijowie Werszyhora spał niewiele, gdyż załatwiał setki spraw,
dotyczących należytego zaopatrzenia zgrupowania przed następnym rajdem. Wystarczyło bowiem
zapomnieć o jakiejś pozornej drobnostce, np. o narzędziu chirurgicznym, zapalnikach do min określonego
typu czy mapach sztabowych jakiegoś odcinka zaplanowanej trasy, by później drogo za to zapłacić. Dawniej
myślał o tym Kowpak, ale teraz, kiedy po pobycie w szpitalu miał udać się na nie wiedzieć jak długo
trwającą kurację, obowiązki te spadły na jego następcę „Borodę”.
Monotonny warkot silnika działał jak kołysanka, nic więc dziwnego, że zmęczony dowódca zapadał co
jakiś czas w drzemkę, z której budziły go silne wstrząsy, kiedy ciężarówka wpadała do przykrytej śniegiem
głębokiej koleiny lub nie dosyć solidnie zasypanego leju po wybuchu bomby. Przed zamkniętymi oczyma
drzemiącego Werszyhory przesuwają się kolejne etapy tej straszliwej wojny, której finał może już wkrótce
nastąpi.
Oto widzi się na boisku piłkarskim w Połtawie, gdzie w przyspieszonym ternpie formowała się 264
dywizja piechoty i gdzie on, zmobilizowany „cywil”, zostaje wyznaczony na kwatermistrza pułku. Pierwsze
zadanie i pierwsza klęska. Po dwóch godzinach sprawowania tej odpowiedzialnej funkcji zostaje
przeniesiony na zastępcę dowódcy plutonu.
I następny obraz. Buraczane pole na prawym brzegu Dniepru, niedaleko Kaniowa koło wsi Stepańce.
Artyleryjska nawała wali się na jego pluton, jeszcze dzisiaj słyszy straszliwy huk rozrywających się
pocisków. I oto sprawdzian, przez który musi przejść każdy nieostrzelany rekrut... Sprawdzian, po którym
zostaje się prawdziwym żołnierzem lub tchórzem. Werszyhora nie wytrzymał wówczas nawały ogniowej i
wycofał się na swój punkt obserwacyjny. Do końca życia nie zapomni słów, które padły wtedy pod jego
adresem z ust oficera politycznego pułku:
— Ech, towarzyszu zastępco plutonu, a ja liczyłem na was bardziej niż na kogokolwiek. Z was przecież
inteligentny człowiek.
Gdy nawała artyleryjska ucichła, rozpoczął się atak. Pluton Werszyhory zaczęli z boku obchodzić
Niemcy. Ktoś krzyknął: „Dowódcę zabili!” Jego ludzi ogarnęła panika. I wtedy zrozumiał, że musi objąć
dowództwo, że jego miejsce jest z żołnierzami ostrzeliwanymi gęsto przez wroga. Tego dnia uświadomił
sobie jeszcze jedno, że na wojnie nie można uciekać, a jeśli trzeba się cofać, należy to czynić z twarzą
zwróconą do wroga. Kiedy dotarły do niego te prawdy, dogonił pluton i zmusił go do posłuszeństwa. Kazał
żołnierzom paść i ostrzeliwać się w miarę spokojnie, kazał odstępować na komendę i znowu się kłaść, i
znowu strzelać. Tak dotarli do okopów znajdujących się na skraju wsi, skąd mogli już prowadzić
zorganizowany ogień. W ten sposób on stał się prawdziwym dowódcą, a jego podwładni żołnierzami, którzy
już nigdy nie rzucali się do panicznej ucieczki.
Werszyhora ocknął się, rozejrzał dokoła,, a po chwili już bystrym wzrokiem zlustrował wolno sunące
pojazdy. Wszystko było w porządku. Mógł jeszcze chwilę odpocząć. Usiadł wygodniej i znów oddał się
wspomnieniom.
Jest koniec sierpnia 1941 roku i on z aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi stoi na czele
frontowych fotoreporterów 40 armii. Pamięta stanowisko dowodzenia dowódcy 13 dywizji piechoty gwardii
słynnego pułkownika, później generała, Rodimcewa, gdzie, jako korespondent wojenny, nieświadomie uczył
się trudnej sztuki dowodzenia... W końcu postanowił zrezygnować z biernej roli obserwatora i samemu
wziąć się za wojowanie. Chciał zostać wywiadowcą. Prośbę jego chętnie spełniono i po dziesięciodniowym
przeszkoleniu po raz pierwszy 13 czerwca 1942 roku zrzucono go ze spadochronem, razem z
radiotelegrafistką, na „małą ziemię”. Była to wówczas stosunkowo niewielka przestrzeń na zapleczu wroga
w lasach nad brzegiem Desny.
Panowali tam partyzanci. Werszyhora, a ściślej mówiąc wywiadowca o pseudonimie „Lezwije”
(„Ostrze”), obdarzony niezwykłą wprost spostrzegawczością, umiejący analizować i uogólniać, objeżdżał
oddziały i z różnorodnych informacji wybierał te najcenniejsze dla dowództwa Frontu Briańskiego.
Odwiedzając partyzantów „Lezwije” zrozumiał, że zwiad „leśnej braci” pracuje chaotycznie, bez znajomości
rzeczy. Dlatego też wkrótce nie tylko gromadził i analizował informacje, ale zaczął wydawać instrukcje, jak
je zbierać.
Niekiedy „Lezwije” sam przedostawał się przez linię frontu na „wielką ziemię”, by znów wrócić drogą
powietrzną do walczących oddziałów, niekiedy towarzyszyli mu jego pomocnicy, wśród których wyróżniał
się szczupły czarnooki kapitan Iwan Biereżnoj oraz Władimir Ziebołow, zwiadowca szczególnego rodzaju.
Władimir Ziebołow nie miał rąk. Stracił je podczas wojny fińskiej, kiedy to przywieziono go do szpitala
z odmrożonymi kończynami. Wojskowy lekarz, który zajął się wówczas młodym żołnierzem, robił, co mógł,
aby jego podopieczny nie został kaleką na całe życie. Niestety. Lewą rękę trzeba było amputować w stawie
łokciowym, prawą w przegubie. Wołodia początkowo rozpaczał, później jednak oswoił się z kalectwem. W
miarę upływu czasu coraz sprawniej posługiwał się kikutami. Po wojnie został nawet studentem
Moskiewskiego Instytutu Prawa. Wykładowcy cenili go za dociekliwość i błyskotliwą inteligencję. Gdy
hitlerowcy napadli na ZSRR, zgłosił się do Wojenkomatu.
— Wyślijcie mnie na tyły wroga — zażądał.
Nie chciano z nim rozmawiać i wówczas Ziebołow poszedł do Komitetu Centralnego Komsomołu. Tam
wysłuchano go uważniej, próbowano wyperswadować ten pomysł, ale on nie ustąpił. Skierowano go więc do
szkoły zwiadowców. Ziebołow nie zawiódł. Przebrany później w żebracze łachmany swobodnie poruszał się
po zajętych przez Niemców terenach i zbierał informacje. Dostarczał Werszyhorze niezwykle cenne z punktu
widzenia wywiadowczego materiały.
Po pewnym czasie zbieranie informacji i przekazywanie ich sztabom walczących jednostek przestało
wystarczać „Lezwiji”. Zaczął więc doradzać partyzantom, jakie obiekty powinni niszczyć i w którym
punkcie atakować, by pomóc działaniom frontowym. Dowódcy oddziałów słuchali jego rad i nigdy tego nie
żałowali.
Jedną z pierwszych akcji, które wykonano po naradzie z Werszyhorą, było wysadzenie torów przy
węźle kolejowym Briańsk. Przerwa w ruchu trwała dość długo i zgromadzone w tym rejonie transporty
wojskowe wroga nie mogły iść do przodu. Nie mogli też Niemcy wycofać ich ani posłać na front drogą
okrężną. Na zakorkowany z obu stron węzeł wezwał „Lezwije” drogą radiową bombowce radzieckie. Po
nalocie cztery transporty z amunicją wyleciały w powietrze, zmiatając wokół wszystko z powierzchni ziemi.
Po trzech dniach, które upłynęły od tej akcji, od swego bezpośredniego dowództwa otrzymał Werszyhora
naganę za niesubordynację, a po pięciu dniach nadszedł gratulacyjny radiogram od Rokossowskiego,
ówczesnego dowódcy Frontu, który przyznał mu jednocześnie drugi już Order Czerwonego Sztandaru.
Nagana była reakcją na jego radiotelegram z niecenzuralnymi sformułowaniami, który nadał, kiedy
hitlerowcy zaczęli naprawiać tory, a wezwane wcześniej bombowce nie nadlatywały; nagrodę przyznano mu
za „wytrwałość i upór w dążeniu do celu”. Sukces ten sprawił, że Werszyhora coraz częściej brał udział w
akcjach dywersyjnych, aczkolwiek wywiadowcy nie mieli do tego prawa.
W tym czasie do lasów briańskich przedzierał się ze stepów Ukrainy opromieniony sławą Kowpak, o
którym fama głosiła, że ma czołgi i działa, dlatego zwycięża. Były fotokorespondent „Lezwije” nie mógł
sobie odmówić takiej gratki, jak spotkanie z tą niemal legendarną postacią. Na koźle jednokonnej orłowskiej
furmanki, razem z szesnastoletnią radiotelegrafistką, udał się więc w daleką drogę. Jechali długo umęczyli
się bardzo. Pokonanie dziewięćdziesięciu kilometrów bezdroży dla woźnicy nie mającego żadnego
doświadczenia i młodej dziewczyny, niemal dziecka, to wyczyn nie lada. Przez całą drogę walczyli ze
spadającym kabłąkiem, odpinającym się chomątem i całym opornym wehikułem. Tracili już nadzieję, że
Zgłoś jeśli naruszono regulamin